Rozdział 8
2 Miesiące później.
Lucy chodziła od kanapy do kanapy z miną jakby zjadła całą cytrynę. Co gorsza nie chciała powiedzieć o co jej chodzi. Już od kilku dni była nieobecna i zdenerwowana, ale nie zapytałam jej o powód.
Teraz tego żałowałam.
Siedziałam przy stole i tylko ruszałam głową śledząc jej szybkie ruchy.
- Długo jeszcze zamierzasz tak chodzić? - zapytałam w końcu.
Nie usłyszała mnie.
- Lucy!
- Hm?- odwróciła się do mnie tak jakby dopiero teraz zauważyła moją obecność. Popatrzyła na mnie z szeroko otwartymi oczami.
Uniosłam brwi.
- O czym ty marzysz? -zapytała nagle tak jakby naprawdę chciała to wiedzieć.
Nie wiedziałam co mam jej odpowiedzieć bo tak naprawdę to w całym swoim życiu nie miałam jakiegoś marzenia, które chciałabym spełnić. Trochę mnie to przygnębiło. Moje życie poukładało się tak i nie zamierzałam tego, a tak właściwe to nawet tego nie chciałam.
Byłam jednak szczęśliwa mimo wszystkiego co mnie gnębiło i mimo wszystkich niepewności odnajdowałam nadzieje bo kochałam i byłam kochana.
Nie zdążyłam jednak odpowiedzieć na to pytanie ponieważ Lucy mówiła dalej.
- Bo ja marzę tylko o jednym, o rodzinie. O każdym poranku wypełnionym śmiechem, o przypalonej kolacji, o zapachu ognia w kominku, o własnych tradycjach i o bosych stopach, i o ciszy i o gwarze i... i o wszystkim.
Powiedziała to wszystko na jednym wydechu, ale z taką pewnością i przekonaniem, że mnie aż zamurowało. Miała świecący wzrok i spojrzenie pełne dziwnej nostalgii.
- Lucy, ale ty możesz to wszystko mieć tylko...
- Wiem, w tym jest właśnie problem
- Jak to?- zapytałam.
- Czy ja?- zapytała-Czy my? Nie wiem czy my na to zasługujemy?
Zmarszczyłam brwi.
- Nie rozumiem.
- No wiesz, to zbyt piękne by mogło być prawdziwe i stałe. To jak coś czego zawsze chciałam, ale nie mogłam dostać i teraz kiedy to dostaje mam wrażenie, że łamie prawo.
Już chciałam ją przytulić, pocieszyć i zapewnić, że każdy ma prawo do szczęścia, a szczególnie ktoś taki jak ona, ale ktoś zapukał do drzwi.
Aspen wychylił głowę zza dziwi.
- Mogę wejść?
- Tak możesz.
Nadal mnie bawiło, że mogę tak udzielać pozwolenia.
- Lucy- powiedział podchodząc do niej.
Wziął ją za ręce.
Oparłam się o kredens starając się wtopić w tło.
- Ja też tego chce.- powiedział i przeniósł wzrok z ich złączonych rąk na jej twarz.
- Chce Cię widzieć codziennie o poranku jak leżysz w świetle słońca, chce słyszeć głos naszych dzieci, chce żebyś krzyczała na mnie, kiedy później wrócę. Chce z tobą przeżywać wszystko na co mi pozwolisz. Chce z tobą przeżyć życie tak jak my będziemy chcieli, a nie tak jak inni będą nam mówić.
Kiedy to powiedział, aż sama poczułam że łzy napływają mi do oczu.
Maxon bez uprzedzenia wszedł do Komnaty. W jego przypadku nie mogłam się szczycić swoim przywilejem. Sporadycznie prosił o pozwolenie. Jego włosy były rozczochrane, a rękawy koszuli podwinięte.
Pobiegłam żeby wpaść w jego ramiona. Podniósł mnie i obrócił, a potem znów postawił na ziemi.
Potarłam swoim nosem jego nos.
- Mam dla dla ciebie niespodziankę.
- O jaką?- zapytał.
Uśmiechnęłam się.
- Idziemy na USG.
W jego oczach pojawił się autentyczny zachwyt.
- Fascynujące.
Złapałam jego rękę i pociągnęłam do wyjścia.
- A oni co ?- zapytał wskazując na Lucy i Aspena, którzy całował i się pomiędzy kanapami.
- Później ci opowiem. No chodź już.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro