Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 57

Na niebie rozsiane było miliardy gwiazd, noc była dość ciepła, a jej blask odbijał się od pałacowych okien, balkonowej posadzki i bladej roztrzęsionej twarzy Lucy, która stała nieruchomo i patrzyła na mnie przerażona.
Podbiegła do mnie i rzuciła mi się w ramiona.  
-Dlaczego muszę ciągle o coś walczyć, dlaczego nie mogę po prostu być szczęśliwa?- szlochała rozpaczliwie, a ja starałam się ją uspokoić gładząc ją po włosach i nucąc jakąś melodię jak wielokrotnie robiłam Eadlyn i Ahrenowi, kiedy przeżywali swoje małe dziecięce dramaty.
Jednak dla Lucy to wszystko nie było małym dramatem. 
- Lucy, wszystko będzie dobrze, wierzę w to. 
Kiedy to powiedziałam coś we mnie pękło, rozlało się na wszystkie strony po moim wnętrzu, dziwny niepokój i strach, który nie pozwalał mi w to wierzyć. Myślałam, że jestem silniejsza bo wiele już przeszłam, widziałam wiele rzeczy i wiele doświadczyłam. Ale wydarzenia ostatnich dni uświadomiły mi, że jestem jeszcze młoda, jestem jeszcze zbyt bezsilna by przeciwstawić się całemu złu tego świata. Jednak zdałam sobie sprawę, że jestem na tyle dojrzała, żeby przestać próbować z wszystkim walczyć. Przypomniałam sobie słowa Maxona. Już dawno nie rzucam kamieniami, teraz jestem skałą, opoką, idę z podniesioną głową i stawiam czoła akceptując swoje słabości. Robię wszystko co w mojej mocy, żeby dać moim bliskim szczęście. 
Dlaczego nie mogę go dać Lucy?
Podniosłam delikatnie jej dłoń. 
- Musimy to opatrzyć.- powiedziałam spokojnie. 
- Nie chce.- pisnęła i zaczęła znowu trząść się w moich ramionach.
Popatrzyłam jej w oczy i okryłam szalem, który miałam na swoich ramionach.
Wiedziałam, że o tej porze, na pewno ktoś będzie w kuchni szykując śniadanie na jutro, więc skierowałam się tam jednocześnie przeklinając w myślach, że zaniepokoję Maxona, który pewnie będzie czekał na mnie na zewnątrz. 
Kiedy weszłyśmy do kuchni oczywiście wszyscy skłonili się przede mną. Podbiegła do nas jedna młoda dziewczyna w fartuchu całym w mące.
- Wasza wysokość.- powiedziała i dygnęła dość niezgrabnie.
- Potrzebuje pomocy.- westchnęłam i posadziłam Lucy na krześle.
Przykucnęłam przy niej i złapałam ją za kolano. 
- Będę za minutę, nie ruszaj się, dobrze?- spytałam, a ona skinęła lekko głową, ale ja i tak najbardziej stanowczo jak tylko umiałam popatrzyłam na dziewczynę, która obcinała bandaż. 
Wybiegłam na korytarz po drodze pozbywając się szpilek i modląc się, żeby nie wpaść na jakiegoś dyplomatę, który zechciał akurat zaczerpnąć świeżego powietrza.
Byłam już prawie przy drzwiach, kiedy usłyszałam jakieś szepty. Nie wiem co mną kierowało, ale z racji tego, że nie miałam na sobie butów i praktycznie nie było słychać jak chodzę, ukryłam się za kotarą i dalej nasłuchiwałam, nie wiem czy to wrodzona ciekawość, czy strach, ale ewidentnie odebrało mi jasność umysłu. Na zewnątrz czeka na mnie miłość mojego życia i się o mnie martwi, a mnie zatrzymuje jakiś nic nie znaczący szum? 
Musiałam bardzo się skoncentrować, żeby coś zobaczyć, ale to co ujrzałam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. 
Skąpani w delikatnym blasku lśniącego księżyca stali tak pod ścianą Daphne i August w objęciach. On podtrzymywał ją w talii, a ona droczyła się z nim odsuwając się od jego ust i sama szukając coraz to nowych miejsc do pocałunków. 
Zamurowało mnie i znowu poczułam uczucie powrotu do przeszłości. Dlaczego ostatnio wszystko do mnie wraca. I co się w ogóle działo?
Stałam tam jeszcze przez chwile dziwnie zahipnotyzowana tym przedziwnym widokiem. Dwoje osób przez które tyle cierpiałam, razem? To był jak cios w policzek.
Daphne w pewnym momencie odwróciła się szepnęła mu coś na ucho, a on uśmiechnął się irytująco, nie wiem czy dobrze widziałam, ale wydawało mi się, że wsunęła mu coś do kieszeni. 
Potem każde z nich odeszło w swoją stronę, a ja dalej stałam jak wryta, nawet nie zauważyłam, kiedy Daphe wychyliła się zza kotary i prawie na mnie wpadła. 
- O mój boże!- krzyknęła prawie mnie potrącając. 
- Czy ty spiskujesz z Augustem?- zapytałam natychmiast czując, że brak mi tchu. 
Odetchnęła głęboko jak usatysfakcjonowana kobieta, pochyliła głowę i popatrzył na mnie do góry z okropnym uśmiechem.
-Ładnie Ci w tej sukni, ale nie wiesz nic o polityce.- powiedziała składając ręce.- A Maxon ma za miękkie serce, zrobicie jeszcze parę dzieci i pożegnacie się z Ileą raz na zawsze, będziecie nikim- przerwała i popatrzyła mi prosto w oczy.- Zresztą ty masz w tym doświadczenie.
Chciałam się na nią rzucić wyszarpać jej wszystkie włosy z głowy i zlinczować siebie za to, że myślałam choć przez chwilę, że chociaż trochę się zmieniła.
- Nie uda Ci się to.- odparłam próbując zachować zimna krew. 
- Czyżby? A czytałaś to co podpisał Twój ukochany mąż, powód dlaczego teraz tutaj jesteśmy? Ilea jest zbyt słaba, żeby być niezależna. 
- To nie jest prawda.- powiedziałam, ale nawet ja sama uznałam, że brzmiało to żałośnie. 
Roześmiała się tylko cicho i odeszła spokojnie, tak jakby nic się nie stało, tak jakbyśmy tylko rozmawiały. 
Miałam tysiące myśli w głowie i ani jednej. Buzowało we mnie z emocji i nie wiedziałam w jakim miejscu się znajduje. Kiedy wreszcie udało mi się wyjść na zewnątrz, czułam się jak pierwszego dnia w pałacu, jak  w koszuli nocnej. Poczułam się wolna, a na końcu ogrodu obok naszej ławki, Król Ileii czekał na mnie z podwiniętymi rękawami, świecąc w blasku tej potwornej nocy. 
- Ami?
Podbiegłam do niego, a on otworzył ramiona. 
- Proszę, niech ta noc się wreszcie skończy.- wyszeptałam w jego pierś.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro