Rozdział 50
- Jestem bardzo szczęśliwa, że się zgodziłeś!- Zawołałam do Maxona ze swojego apartamentu przymierzając nową sukienkę i kapelusz, który dał mi na prezent rok temu.
Wygładziłam błękitny materiał i poczułam, że silne męskie ramiona obejmują od tyłu mój brzuch.
- Ja też jestem bardzo szczęśliwy.- Szepnął mi do ucha i przyciągnął do siebie.
Odwróciłam się do niego i spojrzałam mu w oczy.
- Wiem, że się martwisz, ale zapewniam Cię, że wszystko będzie dobrze.- Uderzyłam go lekko w pierś- A ty musisz wreszcie odpocząć.
- Wiesz, że nie umiem odpoczywać.- Poskarżył się.
Pocałowałam go szybko w usta.
- Lecę się do Marlee, spotkamy się na dole.
Zasalutował mi a ja wyszłam z mojego apartamentu i skierowałam się do Komnaty Dam, gdzie Marlee właśnie przekazywała swojej opiekunce dokładne instrukcje.
Podeszłam do niej i wzięłam ją pod rękę widząc jej zatroskaną minę.
- Wszystko będzie dobrze.- Powiedziałam łagodnie, miałam wrażenie, że powtarzałam to wszystkim jak mantrę i aż sama zaczęłam w to wierzyć. Nawet nie wiedziałam dlaczego tak uważałam. Jako królowa musiałam trzymać pieczę nad całym pałacem, ale zdecydowanie czasami dużo trudniejsze było pocieszanie moich przyjaciół.
Ale wiedziałam, że będzie dobrze. Nie wiem dlaczego. Po prostu to czułam.
To nowe życie, które we mnie rosło napełniało mnie nadzieją. Po prostu widziałam świat jako piękniejsze i lepsze miejsce, gdzie jestem bezpieczna.
- To przez hormony- Skwitowała sceptycznie Marlee, kiedy przedstawiłam jej tę wizje.
- Szczęścia?- Zapytałam uśmiechnięta nalewając sobie herbaty, lecz zaraz przestałam się uśmiechać widząc jej strapioną minę.
- Ami, ja jestem złą matką.- powiedziała ze łzami w oczach.
Wzięłam ją za rękę próbując dodać jej otuchy.
- Marlee to nieprawda.
- Czasami mam już naprawdę dosyć. Wydaje mi się, że moje dziecko przy wszystkich jest grzeczne, tylko przy mnie płaczę. Czy to nie czyni mnie okropną osobą?- Marlee wydawała się być w prawdziwej rozsypce, zaczęłam się obwiniać, że wcześniej tego nie zauważyłam.
- To znaczy, że za bardzo się przejmujesz- Próbowałam ją pocieszyć.- Po prostu przestań wywierać na sobie taką presję.
- Przy Kilu tak nie miałam...
-Teraz za bardzo się starasz, chcesz być idealną matką, idealną żoną i idealną Damą Dworu.
Marlee uśmiechnęła się lekko.
- Jakim cudem ty jesteś idealną żoną, matką i Królową?
Roześmiałam się i odchyliłam na krześle.
- Uwierz mi wcale nie jestem.- Powiedziałam myśląc o wszystkich moich wpadkach.
- Czasami trudno mi uwierzyć!
Złapałam ją za dłonie i przybliżyłam się.
- Za to ty jesteś idealną przyjaciółką, zawsze
Uśmiechnęła się już bardziej pogodnie, a ja byłam szczęśliwa, że udało mi się ją przynajmniej trochę pocieszyć.
Wydawało mi się, że Marlee chce jeszcze coś powiedzieć, ale przeszkodziło nam pukanie do drzwi, które rozpoznałabym już nawet w grobie.
- Tak możesz.
Aspen wparował do Komnaty z grubą teczką dokumentów.
- Witam drogie panie.
- Co to jest?- Jęknęłam kiedy położył wszystko na stole i wręczył mi pióro.
- Wszystko co musisz podpisać przed naszym wyjazdem, o bezpieczeństwie i takie tam.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
- To tylko dwa dni.- Powiedziałam powoli.
- Ale to nie jest wyjazd służbowy, panują inne procedury.
Zmarszczyłam brwi wpatrując się w papiery.
- Nie możemy ich zmienić?
Aspen potrząsnął głową i włożył sobie do ust jedno z ciastek, które leżały na stole.
- Teraz?- powiedział z pełnymi ustami.
Westchnęłam i wyrównałam dokumenty.
- Pomogę ci.- Odparła Marlee wyciągając Josie z łóżeczka.
Aspen uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu.
- Ty mi nie pomożesz?- Zwróciłam się do niego.
- Mam dużo innych rzeczy na głowie, wpadnę po to później.- Rzucił na pożegnanie i ukradł jeszcze jedno ciastko.
- Będzie dobrze?- odparłam pytająco patrząc na roześmianą Marlee, która stała pod oknem z Josie w ramionach.
Kiedy przeczytałyśmy i podpisałyśmy już wszystkie dokumenty, Aspen zajął się sprawami bezpieczeństwa, Maxon przekazał Augustowi wszystkie najważniejsze informacje, wybrałyśmy stroje kąpielowe, a Eadlyn i Ahren skakali po naszym łóżku, byliśmy już gotowi na wakacje.
Staliśmy z Maxonem w drzwiach. Objęci i odrobinę przerażeni o sprężyny.
- Stop- Powiedziałam dobitnie.
Nie przestali skakać.
Maxon popatrzył na mnie wymownie.
- Mamy dla was niespodziankę.
Pierwszy zaciekawił się Ahren i zatrzymał swoją siostrę. Obydwoje grzecznie położyli się na kołdrze.
- Jaką?
Usiedliśmy na łóżku, a Maxon wziął ich na kolana.
- Gotowi?- Zapytałam widząc ich podekscytowane miny.
Obydwoje energicznie pokiwali głowami.
- Będziecie mieć...- Zaczęłam i uśmiechnęłam się.
- Kucyka!- Wykrzyknęła Eadlyn i podskoczyła lekko na kolanach Maxona.
Roześmiałam się.
- Rakietę!- Wykrzyknął Ahren i podskoczył jeszcze wyżej.
- Nie kucyka i nie rakietę- powiedziałam spokojnie.- Będziecie mieć nowego braciszka albo siostrzyczkę.
Chyba ich zamurowało bo przez jakieś pół minuty nie odezwali się ani słowem.
W końcu odezwał się Ahren.
- Gdzie on jest?
- U mamy w brzuchu.- Powiedział Maxon, a Eadlyn spojrzała na niego.
- Zjadła go?- Spytała cicho.
Roześmialiśmy się oboje.
- Nie- Odpowiedziałam prawie ze łzami w oczach, ale Eadlyn miała bardzo poważną minę jak na trzylatkę.
- To skąd on się tam wziął?
Wpatrywaliśmy się w sufit nie wiedząc co powiedzieć, aż w końcu Maxon popatrzył mi w oczy i się uśmiechnął.
- Z miłości.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Tyle razy miałam tak wiele wątpliwości, a to jedno słowo tak podniosło mnie na duchu to właśnie ono dawało mi nadzieje i wiarę.
Przygryzłam wargi i zamrugałam, żeby stłumić łzy.
Ale nasze dzieci dalej były ciekawe.
- A co to znaczy?- Tym razem spytał Ahren i podrapał się po głowie.
Maxon westchnął i wstał biorąc ich na ręce.
- Później wam powiemy, na razie pójdziecie na podwieczorek, a później się pożegnamy, dobra?Roześmiali się.
- Hej!- Zawołałam kiedy wychodzili z pokoju.- Cieszycie się?
Znów zaczęli podskakiwać w ramionach Maxona, a Eadlyn złapała go za kark i popatrzyła na niego poważnie.
- Tato, co to znaczy z miłości?
Odwrócił się do mnie ze strapioną miną.
Wzruszyłam ramionami i roześmiałam się.
- Sam sobie to zrobiłeś!
Pojechaliśmy limuzyną do portu w Clarmont, gdzie czekał już na nas wynajęty jacht. Rozumiałam, że Król i Królowa nie mogą pływać byle czym, ale rozmiary luksusu przewyższyły oczekiwania wszystkich, nawet Maxona. Zachodzące słóńce idealnie komponowało się z przeszklonymi powierzchniami. Wszystko było praktyczne, piękne i dopracowane w każdym detalu. Byłam szczęśliwa, że wszystko się udało i możemy miło spędzić czas. Tylko my, grupa osób wyrwanych od wielkiego świata na środek morza.
Uroczycie otworzyliśmy butelkę szampana i karmiliśmy się nawzajem truskawkami z bitą śmietaną. Tańczyliśmy w promieniach zachodzącego słońca, graliśmy w karty i nie martwiliśmy się o jutro. Później zasnęliśmy przytuleni w ogromnych łóżkach i nikt nie myślał o tym, że jest odpowiedzialny za kraj. Po prostu byliśmy. Po prostu byliśmy szczęśliwi.
Kolejnego dnia wstałam, nalałam sobie wody do kieliszka jak zawsze i dołączyłam do moich przyjaciółek, które już od rana wylegiwały się w jacuzzi, podczas gdy nasi mężowie żywo rozmawiali ze sternikiem.
- Nie mogę się doczekać waszego dzidziusia!- Pisnęła Lucy, kiedy wchodziłam.
Napiłam się łyk wody.
- Ja też- Powiedziałam i spojrzałam na nią. Nie chciałam poruszać tego tematu, ale czekałam aż ona i Aspen również założą rodzinę. Zawsze uważałam, że byłby wspaniałym ojcem, a co do Lucy również nie miałam żadnych wątpliwości.
- Czuję się bosko.- skwitowała Marlee opierając się wygodniej.- Miałaś rację Ami, tego nam było trzeba.
Roześmiałam się.
- Ja zawsze mam dobre pomysły.
- Następnym razem wybierzmy się na survival.- zaproponowała Lucy.
- Dokładnie!- wykrzyknęłam, a Marlee popatrzyła na nas z nad okularów słonecznych.
- Ja się już stąd nigdzie nie ruszam.
Popatrzyłam na falującą wodę.
- Też nie mam ochoty wracać do normalnego życia, ale tęsknie za dzieciakami, myślę, że po jakimś czasie zatęskniłabym nawet za pracą.
- Nie można mieć w życiu wszystkiego- Powiedziała Lucy, a ja spojrzałam na dłonie Marlee i pomyślałam o plecach Cartera i Maxona, o nodzę Aspena, o mojej bliźnie i wreszcie o poranionym wnętrzu Lucy, sercu, które musiało tyle przecierpieć. I pomyślałam, że każdy z nas ma swoją historię, z którą musi żyć. Ta historia jest jak blizny. Możesz je schować pod koszulą, suknią, rękawiczkami, ale i tak je masz. To kim jesteś, twoja historia, twoje wspomnienia zostają z tobą na zawsze. To samo w sobie nie boli, ale każda myśl, każdy dotyk, każde spojrzenie otwiera ranę i sprawia, że cierpimy. I pomyślałam też o naszych dzieciach. Czy ich życie będzie tak skomplikowane jak nasze? Czy będą popełniać te same błędy? Kochać nieodpowiednie osoby? Narażać dla kogoś życie?
I tylko ta bezkresna woda, to górujące słońce i błękitne niebo wie dokąd zmierzamy. Bo sami nauczyliśmy się jak przetrwać, ale każdego dnia wciąż uczymy się jak żyć.
Maxon zakrył mi oczy dłonią i zaprowadził na pokład. Nigdy mu nie ufałam, kiedy tak robił, ale poczułam zapach pysznego jedzenia, więc zrobiłam wyjątek.
Nie pożałowałam bo kiedy otworzyłam oczy zobaczyłam kolację przy świecach, pełno słodkości, a wszędzie pełno płatków herbacianych i różowych róż i świateł, które odbijały się w jego karmelowych oczach.
- Może być...- Westchnęłam.
Objął mnie i przewrócił oczami.
- Jest idealnie.- Powiedziałam, a on mnie pocałował.
Nalał nam wody do kieliszków i dalej objęci wznieśliśmy toast.
- Za piękne dzieci- Szepnęłam.
- Rozwijający się kraj- Dodał.
- I wspaniałe małżeństwo.- Powiedzieliśmy oboje, a Maxon przyciągnął mnie bliżej rozpinając moją sukienkę.
- A kolacja?- Zapytałam.
- Wolę deser.- Uśmiechnął się pieszcząc moją nagą skórę.
Po chwili całowaliśmy się już nadzy w blasku świec, kiedy wszyscy spali, a woda falowała spokojnie. I świat się zatrzymał, umilkł, skurczył do szeptu naszych ust. Do wszystkich ran i blizn, które za każdym razem odkrywaliśmy na nowo. Do wszystkich otwartych wspomnień i dotyku rozpalonych ciał splecionych w poczuciu bezgranicznej miłości. Do płaczu, gniewu, śmiechu, strachu. Do przytłaczającej namiętności, która sprawia, że powstaje nowe życie.
Z miłości.
Na początku nawet nie usłyszeliśmy, że dzwoni telefon. Nie miałam pojęcia, kto może dzwonić o tak późnej porze, ale miałam wrażenie, że serce mi stanęło i zaczęłam głęboko oddychać.
Maxon ubrał szlafrok i poszedł odebrać.
Powoli wstałam, okryłam się ręcznikiem i zziębnięta podeszłam do niego. Widziałam napięte mięśnie jego poranionych pleców. Jego sylwetka była rozmyta, a blask świec zdawał się wirować w powietrzu. Kiedy się odwrócił widziałam ból na jego twarzy.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, ale ja słyszałam tylko swój oddech.
Będzie dobrze- Pomyślałam tylko patrząc na moją unoszącą się pierś.
Maxon spojrzał mi w oczy, nigdy nie widziałam w nich tyle bólu.
- Kenna nie żyje.
Ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro