Rozdział 35
Patrzyłam na swoje odbicie w lustrze. Zwykła dziewczyna. Blada cera, duże niebieskie oczy, długie rzęsy, lecz nie pomalowane tuszem zupełnie nie wyraziste. Zaróżowione usta i policzki, proste rude włosy. Zwykła dziewczna.
Dekold w piegach.
Położyłam ręce na szyji i przejechałam nimi w dół po piersiach, dotknęłam talii i położyłam dłonie na udach.
- America- ledwo dosłyszałam swoje imię.
Marlee usiadła na łóżku za mną.
- Zawsze musisz brać sprawy w swoję ręce.
Przełknęłam ślinę.
- Aspen Ci powiedział?- zapytałam.
Widziałam w lustrze jak skinęła głową.
- To jest absurdalne. Nie mogę w to uwierzyć, że Maxon może mieć siostrę.
Wstałam i usiadłam koło niej na łóżku.
- Wiem.
Po twarzy Marlee nagle zaczęły płynąć łzy.
- Ami, proszę Cię nie jedź z nimi. Może stać Ci się krzywda.- złapała mnie za ręce i zniżyła głos do szeptu.- Ty mnie uratowałaś, proszę pozwól mi się teraz uratować, żebym nie musiała ratować Cię później. Bo będzie to trudniejsze niż teraz.
Patrzyłam w jej szkliste oczy.
- Marlee
- Proszę...
- Nie mogę tego zrobić. Ty na pewno postąpiłabyś tak samo na moim miejscu.
- Właśnie o to chodzi, że nie.
Ścinęłam ją mocniej za ręce.
- Nie chce taka być. Nie chce potulnie siedzieć w bezpiecznym miejscu, kiedy wiem, że jemu może stać się krzywda. Nie mogę stać bezczynnie. Chce mu pomóc, a jednocześnie mam świadomość, że mogę jeszcze bardziej zaszkodzić.
- Więc nie jedź.- powiedziała Marlee pośpiecznie.
- Ale ja go kocham.
- A ja kocham Ciebie, proszę zostań ze mną.
Przytuliłam ją i czułam jak cała się trzęsie. Przypomniałam sobie to wszystko co ją spotkało. To przeżycie pozostanie z nią na zawsze. Ile razy będę patrzeć na jej ręcę będę o tym myśleć. O tym jak bardzo bolesny i niesprawiedliwy jest świat.
Maxon nie odzywał się do mnie w samochodzie. Jechaliśmy w milczeniu. Za oknem widziałam rozświetlone ulice. Ludzi poruszających się jak świetliki odbijające światło. Migający świat wirował mi w głowie i konstrastował z milczeniem, którego nie chciałam czuć. Siedziałam z Maxonem na tylnych siedzeniach. Nie patrzyliśmy na siebie. Każde z nas było wpatrzone w swój własny świat jaki miało za oknem. Byłam ubrana w czarne spodnie i zasuwany płaszcz z kapturem tak aby nikt nie mógł mnie rozpoznać. Czułam się dziwnie. Teraz kiedy patrzyłam na Maxona czułam się nie na swoim miejscu. Jego twarz była ostrzejsza. Oddech bardziej przyspieszony. Wyglądał jak całkowicie inny mężczyzna. Zastanawiałam się, czy to dlatego, że się denerwuje, czy tak bardzo nie chce żebym tu z nim była. Ja też się denerwowałam. Moje kolana się trzęsły. Zamknęłam oczy. Co by było gdybym była na pograniczu? Gdybym nie miała pieniędzy, żeby wyżywić swoją rodzinę. Co by było gdybym musiała stracić swój honor, aby nie chodzić głodna? Co by było gdybym nie była tu i teraz? Czułam jak dwa światy jakie znałam zderzają się ze sobą i zrozumiałam, że już nigdy nie odnajdę sie w tym pierwszym. Jestem inną osobą. Jestem America Schreave. Władczyni i głowa tego państwa.
Gwardzista, którego imienia nie znałam skręcił w wąską uliczkę. Aspen zaczął coś mówić, ale nie zdołałam zrozumieć co to było. W głowie miałam tylko te odrapane budynki, które mijaliśmy. Oddychałam ciężko. Chciałam, żeby mnie teraz przytulił, ale bałam się na niego spojrzeć. Samochód zatrzymał się przed blokiem przed którym stała tylko mała latarnia, która dawała jedynie słabe źródło światła.
Aspen nie odwrócił się do nas. Mówił do szyby, która zagłuszała wszystkie jego słowa.
- Wejdziecie tam sami. To mieszkanie numer siedem na trzecim piętrze. Będziemy obserowować sytuacje z samochodu. Gdyby długo was nie było wkroczymy do akcji. America w razie niebezpieczeństwa szybko uciekaj, nie próbuj zgrywać bohaterki. Proszę nie wpakuj się w jakieś kłopoty. Obiecaj.
Maxon wreszcie na mnie spojrzał i albo mi się wydawało albo w jego oczach dostrzegłam łzy.
- Obiecuje- szepnęłam.
Czekaliśmy jeszcze chwilę w ciszy.
- Możecie już iść.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro