Rozdział 34
Pomarańczowe promienie zachodzącego słońca wpadały przez pałacowe okna i odbijały się na ścianach. Słyszałam stukot swoich obcasów oraz śmiechy i brzdęk naczyń.
Uśmiechnęłam się i otworzyłam drzwi jadalni. Zobaczyłam rozradowane twarze Marlee i Lucy. Lubiłam wspólne kolacje. Po całym dniu stresu i obowiązków spędzanie czasu z moimi przyjaciółmi było jak gorąca kąpiel przyjemna i relaksująca.
- Ta sukienka była za duża!
- Wyglądałaś jakbyś była ubrana w worek.
Zajęłam swoje miejsce i przygładziłam sukienkę. Skinęłam głową kiedy kamerdyner nalewał mi wody.
Widziałam swoje odbicie w karafce.
- Spóźniłaś się- wytknął mi żartobliwie Aspen.
- Ale popatrz tylko jak pięknie wygląda.- Maxon upił łyk wina i pocałował mnie w policzek.
Przewróciłam oczami.
- Naprawdę Ami- odparła Marlee wymachując jedzeniem na widelcu.- Widać, że macierzyństwo Ci służy.
Uśmiechnęłam się lekko.
- Miło mi to słyszeć.
- Tak w ogóle ile chcielibyście mieć dzieci?- zapytała Lucy, która zwykle sama z siebie nie zabierała głosu.
- Ósemkę.- powiedział Maxon.
Zakrztusiłam się.
- Bez przesady!
- No co?
Oparłam dłoń na brodzie.
- Może czwórkę.- zastanowiłam się- Ale... Nie warto tak wybiegać w przyszłość.
- Nie rozpędzajcie się zbytnio bo zabraknie miejsca w pałacu.
Wszyscy się roześmiali.
- Spokojnie- uspokoiłam go przykładając kieliszek z wodą do ust.
Carter wziął Marlee za ręke i popatrzyli na siebie.
- Wznoszę toast- powiedział Maxon unosząc w górę swój kieliszek- Za nas wszystkich- urwał i popatrzył na mnie- I za moją piękną żonę.
Wszyscy znieśli toast. Czułam, że w koncikach moich oczu pojawiają się łzy.
W tym momencie do jadalni szybkim krokiem wszedł gwardzista i pochylił się nad Maxonem.
Skinął głową i otarł usta.
- Wybaczcie, ale obowiązki wzywają.-powiedział i skinął głową na Aspena, który momentalnie się podniósł jakby wiedział o co chodzi. Razem wyszli z jadalni za gwardzistą.
Patrzyłam za nimi zastanawiając się o co może chodzić.
- No to zostaliśmy sami.- westchnęła Marlee i zaczęła kroić swoją porcje.
- Ami o czym myślisz?- zapytała Lucy odkładając sztućce.
W głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Biłam się z myślami. Bardzo chciałam myśleć racjonalnie dla dobra nas wszystkich.
Wstałam z krzesła.
- Przepraszam ja też muszę wyjść.- odparłam i uśmiechnęłam się blado.
- Ami?
Szłam tak szybko jak tylko mogłam na wysokich obcasach. Skierowałam się w stronę gabinetu Maxona oddychając głęboko.
Stanęłam w drzwiach oparta o framugę.
- America?!
- Jak mogłeś mi nic nie powiedzieć?- zapytałam z wyrzutem.
- Jak widać sama się domyśliłaś.- westchnął Maxon.
- Chce jechać z Tobą.- oświadczyłam patrząc to na niego to na Aspena, który stał z boku z grobową miną.
-Nie ma mowy.- odparł stanowczo.
- To tak samo twoja sprawa jak i moja.
- A może właśnie nie? Nie pamiętasz już co się stało ostatnio kiedy ze mną pojechałaś?
- Chyba tym razem nikt mnie nie postrzeli.
Aspen popatrzył w okno.
- Nie wiadomo.
Nastała chwila ciszy.
- Słuchaj, nie mam pojęcia o niczym. Nie wiem co mnie tam spotka. Nie wiem nawet czy ją odnajdziemy.
- Chce jechać.
Zupełnie zignorowałam jego słowa.
Maxon zastanowił się przez chwilę.
- A dzieci?
Nigdy w życiu nie podejrzewałabym, że wpadnę na taki pomysł.
- Zadzwonię do Brooke.- powiedziałam i podeszłam do telefonu.
- Co?- Maxon nie mógł ukryć swojego zdumienia.
- To co słyszysz. To dobry pomysł.- zaczęłam wykręcać numer.
- Nie ustaliliśmy tego.
- Ty ze mną też nie ustaliłeś pewnej rzeczy.
- Szczerze powiem, że byłam trochę zdziwiona.- Brooke stała przed nami bez makijażu w kraciastej czerwonej koszuli. Włosy miała związane w ciasny kucyk na środku głowy. Nie wyglądała zbyt korzystnie. To właśnie z tego powodu czułam z dziwną satysfakcje.
- Dlaczego tak późno i bez uprzedzenia?
- Ponieważ- Dlaczego mój ton był taki oschły gdy z nią rozmawiałam?- Mamy nagłe załatwienie. Bardzo nagłe. Wydawała się pani najrozsądniejsza z naszych kandydatek.
Popatrzyłam na Maxona licząc, że coś powie, ale on milczał jak grób.
- Rozumiem, jest mi bardzo miło.- trajkotała podczas gdy wszystko jej tłumaczyłam.- Czy to znaczy, że zostanę zatrudniona na stałe?
Odwróciłam się.
- Jest to pani dzień próbny.
- Rozumiem, czyli ten wieczór przesądzi o tym czy zostanę zatrudniona?
Miała okropnie irytujący głos.
- Tak dokładnie, jeżeli da sobie pani radę.- przełknęłam ślinę- Zostanie pani zatrudniona.
- Dam radę.- oznajmiła.
- Na pewno?- zapytałam otwierając drzwi do pokoju.- To dwójka małych dzieci.
- Wasza wysokość, proszę mi zaufać.- uśmiechnęła się.
Właśnie z tym miałam problem.
Weszłyśmy do pokoju gdzie Mary stała zauroczona nad łóżeczkiem.
Eadlyn i Ahren smacznie spali. Ich oczka były zamknięte a maleńkie piąstki zaciśnięte.
Położyłam dłoń na ramieniu Mary.
- Możesz już iść.- szepnęłam.
Ja i Brooke zostałyśmy same.
- Oto nasze maleńkie okruszki- powiedziałam.- Jak się obudzą nakarm ich.- Sięgnęłam po buteleczkę, która stała na stoliku.- Gdyby bardzo płakali to są krople na kolkę, ale mam nadzieje, że nie będą potrzebne. W razie potrzeby przewiń, aha i odbij po jedzeniu. Myśle, że nie muszę Ci mówić innych oczywistych rzeczy.
- Damy sobie radę.- zapewniła znowu i dotknęła buźki Eadlyn.
- Bądz spokojna i delikatna.- popatrzyłam jej w oczy- Nie będzie nas tylko kilka godzin.
- Nie zawiodę- Ona też popatrzyła mi w oczy tak, że poczułam się nieswojo.
Opuściłam wzrok. Pochyliłam się i pocałowałam ich maleńkie główki.
- W takim razie bawcie się dobrze.- szepnęłam i wyszłam z pokoju.
Zamknęłam drzwi.
Słońce już prawie zaszło i zrobiło się ciemno.
Stanęłam oparta o drzwi i schowałam twarz w dłoniach.
- Czy ja właśnie oddałam swoje dzieci obcej kobiecie?- zapytałam, ale nikt mi nie odpowiedział.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro