Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 34

Pomarańczowe promienie zachodzącego słońca wpadały przez pałacowe okna i odbijały się na ścianach. Słyszałam stukot swoich obcasów oraz śmiechy i brzdęk naczyń.
Uśmiechnęłam się i otworzyłam drzwi jadalni. Zobaczyłam rozradowane twarze Marlee i Lucy. Lubiłam wspólne kolacje. Po całym dniu stresu i obowiązków spędzanie czasu z moimi przyjaciółmi było jak gorąca kąpiel przyjemna i relaksująca.
- Ta sukienka była za duża!
- Wyglądałaś jakbyś była ubrana w worek.
Zajęłam swoje miejsce i przygładziłam sukienkę. Skinęłam głową kiedy kamerdyner nalewał mi wody.
Widziałam swoje odbicie w karafce.
- Spóźniłaś się- wytknął mi żartobliwie Aspen.
- Ale popatrz tylko jak pięknie wygląda.- Maxon upił łyk wina i pocałował mnie w policzek.
Przewróciłam oczami.
- Naprawdę Ami- odparła Marlee wymachując jedzeniem na widelcu.- Widać, że macierzyństwo Ci służy.
Uśmiechnęłam się lekko.
- Miło mi to słyszeć.
- Tak w ogóle ile chcielibyście mieć dzieci?- zapytała Lucy, która zwykle sama z siebie nie zabierała głosu.
- Ósemkę.- powiedział Maxon.
Zakrztusiłam się.
- Bez przesady!
- No co?
Oparłam dłoń na brodzie.
- Może czwórkę.- zastanowiłam się- Ale... Nie warto tak wybiegać w przyszłość.
- Nie rozpędzajcie się zbytnio bo zabraknie miejsca w pałacu.
Wszyscy się roześmiali.
- Spokojnie- uspokoiłam go przykładając kieliszek z wodą do ust.
Carter wziął Marlee za ręke i popatrzyli na siebie.
- Wznoszę toast- powiedział Maxon unosząc w górę swój kieliszek- Za nas wszystkich- urwał i popatrzył na mnie- I za moją piękną żonę.
Wszyscy znieśli toast. Czułam, że w koncikach moich oczu pojawiają się łzy.
W tym momencie do jadalni szybkim krokiem wszedł gwardzista i pochylił się nad Maxonem.
Skinął głową i otarł usta.
- Wybaczcie, ale obowiązki wzywają.-powiedział i skinął głową na Aspena, który momentalnie się podniósł jakby wiedział o co chodzi. Razem wyszli z jadalni za gwardzistą.
Patrzyłam za nimi zastanawiając się o co może chodzić.
- No to zostaliśmy sami.- westchnęła Marlee i zaczęła kroić swoją porcje.
- Ami o czym myślisz?- zapytała Lucy odkładając sztućce.
W głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Biłam się z myślami. Bardzo chciałam myśleć racjonalnie dla dobra nas wszystkich.
Wstałam z krzesła.
- Przepraszam ja też muszę wyjść.- odparłam i uśmiechnęłam się blado.
- Ami?
Szłam tak szybko jak tylko mogłam na wysokich obcasach. Skierowałam się w stronę gabinetu Maxona oddychając głęboko.
Stanęłam w drzwiach oparta o framugę.
- America?!
- Jak mogłeś mi nic nie powiedzieć?- zapytałam z wyrzutem.
- Jak widać sama się domyśliłaś.- westchnął Maxon.
- Chce jechać z Tobą.- oświadczyłam patrząc to na niego to na Aspena, który stał z boku z grobową miną.
-Nie ma mowy.- odparł stanowczo.
- To tak samo twoja sprawa jak i moja.
- A może właśnie nie? Nie pamiętasz już co się stało ostatnio kiedy ze mną pojechałaś?
- Chyba tym razem nikt mnie nie postrzeli.
Aspen popatrzył w okno.
- Nie wiadomo.
Nastała chwila ciszy.
- Słuchaj, nie mam pojęcia o niczym. Nie wiem co mnie tam spotka. Nie wiem nawet czy ją odnajdziemy.
- Chce jechać.
Zupełnie zignorowałam jego słowa.
Maxon zastanowił się przez chwilę.
- A dzieci?
Nigdy w życiu nie podejrzewałabym, że wpadnę na taki pomysł.
- Zadzwonię do Brooke.- powiedziałam i podeszłam do telefonu.
- Co?- Maxon nie mógł ukryć swojego zdumienia.
- To co słyszysz. To dobry pomysł.- zaczęłam wykręcać numer.
- Nie ustaliliśmy tego.
- Ty ze mną też nie ustaliłeś pewnej rzeczy.

- Szczerze powiem, że byłam trochę zdziwiona.- Brooke stała przed nami bez makijażu w kraciastej czerwonej koszuli. Włosy miała związane w ciasny kucyk na środku głowy. Nie wyglądała zbyt korzystnie. To właśnie z tego powodu czułam z dziwną satysfakcje.
- Dlaczego tak późno i bez uprzedzenia?
- Ponieważ- Dlaczego mój ton był taki oschły gdy z nią rozmawiałam?- Mamy nagłe załatwienie. Bardzo nagłe. Wydawała się pani najrozsądniejsza z naszych kandydatek.
Popatrzyłam na Maxona licząc, że coś powie, ale on milczał jak grób.

- Rozumiem, jest mi bardzo miło.- trajkotała podczas gdy wszystko jej tłumaczyłam.- Czy to znaczy, że zostanę zatrudniona na stałe?
Odwróciłam się.
- Jest to pani dzień próbny.
- Rozumiem, czyli ten wieczór przesądzi o tym czy zostanę zatrudniona?
Miała okropnie irytujący głos.
- Tak dokładnie, jeżeli da sobie pani radę.- przełknęłam ślinę- Zostanie pani zatrudniona.
- Dam radę.- oznajmiła.
- Na pewno?- zapytałam otwierając drzwi do pokoju.- To dwójka małych dzieci.
- Wasza wysokość, proszę mi zaufać.- uśmiechnęła się.
Właśnie z tym miałam problem.
Weszłyśmy do pokoju gdzie Mary stała zauroczona nad łóżeczkiem.
Eadlyn i Ahren smacznie spali. Ich oczka były zamknięte a maleńkie piąstki zaciśnięte.
Położyłam dłoń na ramieniu Mary.
- Możesz już iść.- szepnęłam.

Ja i Brooke zostałyśmy same.
- Oto nasze maleńkie okruszki- powiedziałam.- Jak się obudzą nakarm ich.- Sięgnęłam po buteleczkę, która stała na stoliku.- Gdyby bardzo płakali to są krople na kolkę, ale mam nadzieje, że nie będą potrzebne. W razie potrzeby przewiń, aha i odbij po jedzeniu. Myśle, że nie muszę Ci mówić innych oczywistych rzeczy.
- Damy sobie radę.- zapewniła znowu i dotknęła buźki Eadlyn.
- Bądz spokojna i delikatna.- popatrzyłam jej w oczy- Nie będzie nas tylko kilka godzin.
- Nie zawiodę- Ona też popatrzyła mi w oczy tak, że poczułam się nieswojo.
Opuściłam wzrok. Pochyliłam się i pocałowałam ich maleńkie główki.
- W takim razie bawcie się dobrze.- szepnęłam i wyszłam z pokoju.
Zamknęłam drzwi.
Słońce już prawie zaszło i zrobiło się ciemno.
Stanęłam oparta o drzwi i schowałam twarz w dłoniach.
- Czy ja właśnie oddałam swoje dzieci obcej kobiecie?- zapytałam, ale nikt mi nie odpowiedział.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro