Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17


Wyciągnęłam z szafy trzy sukienki i przewiesiłam sobie przez ramię. Potem wzięłam czerwoną i przyłożyłam do siebie.
- W tej będę wyglądać jak wóz strażacki- powiedziałam i rzuciłam ją na krzesło- wzięłam żółtą- A w tej jak bultorzer.- stwierdziłam i to samo zrobiłam z białą sukienką- A w tej jak bałwan.
- To którą mam wybrać? - zapytałam patrząc na May i Marlee, które siedziały na łóżku i były skazane na moje niezdecydowanie.
- Nie przesadzaj.- powiedziała Marlee.
Popatrzyłam na nią wymownie.
- Moim zdaniem zdecydowanie czerwona.- stwierdziła May wygładzając swoją sukienkę.
- Ta musztardowa jest lepsza.-
Marlee wzięła czekoladkę z pudełka.
- Uwierz, naprawdę będzie wyglądać jak bultorzer.
- Dzięki May.- przewróciłam oczami.
- Sama to powiedziałaś!
Potrząsnęłam głową.
- Po to żebyście zaprzeczyły.
Roześmiały się.
Podniosłam czerwoną sukienkę i jeszcze raz ja obejrzałam.
- Pójdę się przebrać.- powiedziałam i zamknęłam drzwi do łazienki.
May miała gust. Sukienka była krwisto czerwona, ale przy dekolcie miała małe diamenciki układające się w fale. Założyłam jeszcze srebrne szpilki, które miałam zarezerwowane tylko na specjalne okazje.
- Perfekcyjnie.- podsumowała Marlee, kiedy wyszłam z łazienki.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę!- zawołałam.
Wszedł kamerdyner pobladły na twarzy.
- Najmocniej przepraszam, nie chciałbym przeszkadzać waszej wysokości, ale obawiam się, że mamy problem.
Po jego minie wywnioskowałam, że to coś naprawdę poważnego.
- Jaki?- przeraziłam się.
- Złote naszycie w rogach obrusu nie pasuję do całej koncepcji kolorystycznej.
Zmarszczyłam brwi.
- A to widać?
- Nie wasza wysokość.
Marlee i May się roześmiały.
Odchyliłam głowę do tyłu i odetchnęłam głęboko.
- Lepiej sprawdźcie jeszcze czy łyżki są równolegle do widelców zamiast zająć się czymś ważniejszym.- powiedziałam i usiadłam przed lustrem.
- Tak jest wasza wysokość.- odparł i zamknął drzwi.
Odwróciłam się.
- Chyba nie zrozumiał ironii- powiedziała Marlee, a May się roześmiała.

-Bardziej w prawo.- stwierdziłam przekrzywiając głowę.
-Tak?
Położyłam swój segregator na jednym ze stołów i jeszcze raz spojrzałam na choinkę. Która była już prawie ubrana, ale brakowało jej jeszcze małych wykończeń.
- Nie, do góry na tamtej gałęzi.
Dekorator stał na chwiejącej się drabinie prawie na jednej nodze.
- Tak jest dobrze.- uśmiechnęłam się,- teraz weźcie te łańcuchy. Ale mają być wszystkie, łącznie z tamtymi srebrnymi.
Czyjaś dłoń zakryła mi oczy. Od razu poznałam czyja.
Odwróciłam się, a Maxon się uśmiechnął.
- Zameczysz ich.- odparł patrząc na choinkę i wszystkich ludzi, którzy starali się ją ubierać zgodnie z moim pomysłem.
- Ale lubię patrzeć jak tak przestawiasz ludzi.
Potrząsnęłam głową.
- Ja nie przedstawiam ludzi, popatrz lepiej na efekt
Popatrzył na całą salę, a w jego oczach odbijały się wszystkie światła.
- Ami tu jest naprawdę pięknie, nie wiem jak ci się udało to wszytko zorganizować.
- Ja też nie.- westchnęłam rozglądając się po całej sali. Byłam zmęczona, ale wszytko było przygotowane dokładnie tak jak chciałam.
Przysunął usta do mojej szyji.
- Wyglądasz prześlicznie.
- Chcesz się podlizać? - zapytałam śmiejąc się.
- Wcale nie.- zaprzeczył.
- Nie? To co niby masz za plecami?- zapytałam.
Przewrócił oczami, wyjął małą gałązkę jemioły i wydął wargi.
Roześmiałam się.
- Oo zapomnij.
Popatrzył do góry.
- Ale dlaczego?
- Musisz sobie zasłużyć.
- A ty zawsze musisz wprowadzać jakieś nowe zasady?
Znów się roześmiałam i na chwilę odwróciłam głowę.
- Nie!- krzyknęłam ponieważ drabina całkowicie się przekrzywiła, a jeden mężczyzna prawie by z niej spadł gdyby nie to, że przytrzymał się gałęzi.
Aspen podszedł do nas ze śmiechem.
- Ami zabijesz ich.
Przyłożyłam rękę do serca.
- To samo jej mówiłem.- odparł Maxon i objął mnie od tyłu.
- To nie moja wina.- powiedziałam najpierw patrząc do góry na Maxona, a później na Aspena.
Stresujesz ich.- stwierdził Aspen poprawiając garnitur.
- Naprawdę?- Nigdy nie myślałam, że mogę kogoś stresować.
- Sam bym się ciebie bał na ich miejscu.- powiedział Maxon przesuwając palcem po mojej szyji.
- Maxon, ale mów poważnie- przewróciłam oczami.
- Mówię poważnie, wszyscy starają się Cię zadowolić i są trochę przerażeni.
Otworzyłam szeroko oczy.
- Musze się z tym zgodzić.- Aspen włożył ręce do kieszeni.
- Ojej- wzruszyłam ramionami- Przepraszam- powiedziałam głupio.
- Nie masz za co.- odparł Aspen- Jesteś prawdziwą władczynią i ludzie Cię szanują.
Po ostatnich wydarzeniach te słowa były dla mnie jak skrzydła.
- Jestem z ciebie dumny.- szepnął mi Maxon do ucha.
Uśmiechnęłam się.
- Mer, tak w ogóle mam do ciebie prośbę.- Aspen wyglądał na trochę zdenerwowanego, ale to mieszało się z podekscytowaniem więc nie miałam pojęcia o co mu chodzi.
Uniosłam brwi.
- Pojedziesz gdzieś ze mną?
- Gdzie?- zapytałam zdziwiona.
- No nie mogę powiedzieć, ale w pewien sposób jesteś mi potrzebna.
- Ej- powiedział Maxon.
Roześmiałam się.
- Tak wiem jak to brzmi.- zwrócił się do niego z uśmiechem- ale nie o to mi chodzi.
- Mi też nie o to chodzi. Kto tym wszystkim pokieruje jak jej nie będzie.
Walnęłam go w ramię.
- Już nie kpij sobie.- posłałam mu ostre spojrzenie.
Ale zaraz potem się uśmiechnęłam.
- Ja wiem kto tym wszystkim pokieruje.- podałam mu mój segregator.
- Chyba żartujesz.
Położyłam mu dłoń na klapie marynarki.
- Poradzisz sobie.- powiedziałam i podałam ramię Aspenowi.
- Pewnie!- zawołał Maxon- Zostawcie mnie!

Aspen przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Weszliśmy do domu, a najpierw do przestronnego ganku. Gdzie ściany były pomalowane na zielono, a w rogu stała stara szafa z dużym lustrem. Nad nami wisiała lampa tak piękna, że sama zapragnęłam mieć taką w pokoju.
Weszliśmy dalej do salonu gdzie stała szara kanapa i dwa fotele, które wyglądały na bardzo wygodne. W pokoju znajdował się także kominek wyłożony cudownymi kamieniami, które lśniły w pięknym oświetleniu. Wszędzie było pełno kwiatów. Wszystko żyło. Czuło się tutaj prawdziwe ciepło. Podłogi były drewniane, a w kuchni mimo, że nic się nie gotowało, pachnialo jedzeniem.
Kiedy bosymi stopami stanęłam na dywanie poczułam się prawie jak w niebie.
- Myślisz, że jej się spodoba?- zapytał Aspen.
Odwróciłam się do niego.
- Spodoba? Ona chyba umrze, ze szczęścia.- powiedziałam rozglądając się.
- Tak myślisz?- zapytał-Nie mówiłem jej nic ponieważ chciałem jej zrobić niespodziankę.
- I udało Ci się to wszytko zachować w tajemnicy?- zdziwiłam się
- Łatwo nie było.
- Ale było warto, uwierz mi.

- Popatrz, gdyby wszystko inaczej się potoczyło bylibyśmy teraz razem.- powiedział Aspen, kiedy wpatrywaliśmy się w płomienie ognia w kominku.
- Albo i nie.- odparłam i spojrzałam na niego.- Ale na pewno nie bylibyśmy w tym miejscu w jakim teraz jesteśmy.
- To na pewno.- zgodził się ze mną.- Ale popatrz na nas Mer. Dwa lata temu byliśmy po prostu dwójką ludzi. Od których zależne było wyłącznie własne życie. A teraz? Jesteśmy odpowiedzialni za tyle rzeczy, że właściwie nasze życie staje się najmniej istotne.
Kiwnęłam głową.
- Czasami.- westchnęłam i znowu popatrzyłam na ogień-Nie wierzę w siebie.
Aspen spojrzał na mnie zdziwiony.
- Ami jesteś niesamowitą kobietą i zmieniasz bardzo wiele. Nie masz powodu, żeby w siebie nie wierzyć.
Popatrzyłam mu w oczy i uśmiechnęłam się blado.
- Dzięki. Czasem nie wiem, czy jestem na odpowiednim miejscu, ale kocham go i nie chce z niczego rezygnować.
Aspen uśmiechnął się.
- Jesteś właściwą osobą na właściwym miejscu. Uwierz w to.
Dotknęłam skóry pod oczami.
- Dobra, dość tych przemyśleń- powiedziałam wstając- Chodźmy już- obróciłam się do Aspena.
Jeszcze raz się rozglądnęłam.
- Lucy będzie wniebowzięta.

Leżałam z Maxonem na łóżku w jego pokoju. Ja leżałam na plecach, a Maxon obok mnie. Jedną rękę trzymał cały czas na mojej nodzę, a drugą gładził mnie po włosach.
- Naprawdę powinniśmy już iść.- powiedziałam, ale jedyne czego chciałam to zostać z nim.
Maxon spojrzał na zegarek.
- Mamy jeszcze dziesięć minut.
- Najchętniej zostałabym tutaj.- odparłam ziewając.
- To ja myślałem, że tu zostajemy.- powiedział Maxon z udawanym zdziwieniem.
Roześmiałam się.
- Nie możemy.- powiedziałam słodko.
- Ale popatrz.- wyszeptałam i położyłam jego rękę na moim brzuchu.
Roześmiał się, ale potem jego oczy się zaszkliły.
- Tak właśnie chciałbym spędzić ten wieczór.
Pochylił się, żeby mnie pocałować, ale zakryłam sobie dłonią usta.
- Serio?
- Zero całowania dopóki nie zobaczę Cię w tym stroju Mikołaja.- dotknęłam jego twarzy.
- Jesteś bezlitosna.- westchnął.- Dlaczego ja się z tobą ożeniłem?
Wydęłam wargi.
- Bo mnie kochasz.
- No tak, czego się nie robi w imię miłości.
Zakryłam sobie twarz poduszką i nadal się śmiałam.
- Ała!
Maxon momentalnie zmienił wyraz twarzy.
- Widzisz! Zgadzają się ze mną.
Zmarszczyłam brwi.
- Chyba ze mną!- stwierdziłam i przeczesałam palcami jego włosy.
Oboje uśmiechnęliśmy się w tym samym momencie. Mogłabym tak patrzeć mu w oczy całymi godzinami. Nie potrzebowaliśmy słów, żeby się rozumieć. Moje serce biło w równym rytmie. Gotowe oddać się całkowicie osobom które teraz ze mną były. Osobom, które kochałam najmocniej na świecie.

W wyśmienitym humorze zeszłam po schodach na parter, żeby przygotować się do powitania gości.
Jednak kiedy już się tam znalazłam zamarłam.
Wpatrywałam się w mojego brata jakby był jakimś insektem. Jednak nie mogłam go po prostu zdeptać. On tu był, patrzył na mnie, a ja nie wiedziałam co mam zrobić.
- Co ty tu robisz?- udało mi się tylko wydusić.
Staliśmy i nagle ogarnęła nas dziwna cisza, tak jakbyśmy tylko my byli w pałacu. Chciałam jakoś to przerwać.
- Jestem.- powiedział tylko.
Nie wiedziałam go od czasu mojego ślubu.
Musiałam otrząsnąć się z tej dziwnej atmosfery.
- A powinno Cię tu nie być.
Potrząsnął głową.
- Gdzie niby miał bym być?- zapytał- Ami, cała rodzina jest tutaj z tobą.- Może nie przyjechałem tu dla ciebie.
- Ale to jest mój dom.
- Cały kraj jest twój, a jakoś pozwalasz mi w nim żyć.
Poprawiłam włosy i wyprostowałam się.
- Dobrze, idź przywitaj się z innymi.
Podszedł do mnie z ironicznym uśmieszkiem.
- Ale nie musisz od razu mi rozkazywać.

- Co on tutaj robi?- szepnęłam do Kenny, kiedy stałyśmy już przy wejściu do Sali Wielkiej i uśmiechałyśmy się do gości.
- Jest Ami, po prostu ma do tego prawo.
Jedna z włoskich dam pocałowała mnie w policzek.
Pochyliłam się do Kenny.
- Jakie prawo?- zapytałam gorączkowym szeptem.
- Normalne, chyba go nie wyrzucisz.
Popatrzyłam na mojego brata, który w rogu sali już znalazł sobie towarzyszy rozmowy. Albo nowych klientów.
Maxon podszedł do nas i ucałował nas obydwie w dłonie.
Ściągnął sobie brodę z twarzy.
Kenna roześmiała się.
- Wyglądasz genialnie!
- Szkoda, że nie widziałyście miny tamtego niemieckiego dygnitarza.- powiedział Maxon wskazując na niego głową.
Obie się roześmiałyśmy.
- Ami miałaś super pomysł.- zwróciła się do mnie Kenna.
Uśmiechnęłam się.
- Wiem.
Popatrzyłam w dół.
- Co się stało?- zapytał Maxon.
- Zachowuje się jak pięciolatka.- stwierdziła moja siostra.
- Nie prawda!
Maxon wyciągnął do mnie rękę.
- No nie zatańczysz z Mikołajem?- zapytał
- Niesamowity zaszczyt,wiem.- powiedziałam, a on poprowadził mnie na parkiet.
Objął mnie w talii.
- Nie wiedziałem.- zapewnił mnie.
- Dobra.- powiedziałam.- Już przeboleje tą jego obecność.
Maxon się roześmiał.
- Myślałem może, że skoro już tu jest to zakopiecie topór wojenny. Chociaż na chwilę.
Uniosłam brwi.
- Ja jestem skora do zgody, ale ja wiem, że on jest nie szczery. I jak ja mam się pogodzić z takim człowiekiem?- zapytałam.
Maxon westchnął.
- Musze się poważnie zastanowić czy dostaniesz prezent w tym roku.
Walnęłam go w pierś.
- Weź nie szalej bo Ci zabiorę czapkę.
Maxon roześmiał się.
- Więc mówisz, że ty byś się pogodziła.
Przewróciłam oczami.
- Gdybym miała taką możliwość.
Astra podbiegła do nas.
- Ja nie mogę.- powiedziała zdziwiona.
Maxon wziął ją na ręce.
Chciała mu ściągnąć brodę, ale była na gumce i przez przypadek strzeliła mu nią w twarz.
- Ał!
Śmiałam się tak strasznie, że ledwo co trzymałam się na nogach.

- Żeby tak zmanipulować mężczyznę.- roześmiała się Nicoletta.
- Ja go nie zmanipulowałam.- próbowałam się bronić- Sam chciał.
- Na pewno.- odparła mrugajac.
- Powiedz mi jak tam wasza sytuacja?- Nicoletta pochyliła się i zciszyła głos.
Westchnęłam.
- Jest dobrze- przyznałam.- Po mału likwidujemy klasy i wydaje mi się, że większość ludzi jest szczęśliwa z tego powodu. Zobaczymy co będzie dalej. Po za tym, przeszły król prowadził więcej intryg niż mogłam przypuszczać.
- A teraz Maxon musi to wszytko naprawić.
- Radzi sobie z tym tylko... przerwałam i przełknęłam ślinę.- Ostatnio mieliśmy problemy. August miał plany, żeby przejąć władzę.
- Naprawdę on?- zdziwiła się Nicoletta.
- Tak, wszystko się już znormalizowało, ale Maxon nadal nie wie na ile mu ufać.
- Przykro mi Americo.- powiedziała i wzięła mnie za ręce.- Ale pamiętajcie, że macie w nas największego sojusznika.
Uśmiechnęłam się do niej.
- Obydwoje macie wielkie serce.- powiedziała patrząc na Maxona i jego małych kuzynów.- Naprawdę ogromne.
- Dziękuję.- odparłam czując łzy w oczach.
- Cudownie się bawimy.
Orabella i Noemi podeszły do nas jak zawsze w szampańskim nastroju.
Nikoletta przyłożyła dłoń do czoła.
- Z góry Cię przepraszam.
Noemi zgromiła ją wzrokiem.
- Cieszę się.- powiedziałam z uśmiechem.
- Wznoszę toast.- oznajmiła Orabella unosząc swój kieliszek.- Za Americę!
Noemi popatrzyła na mnie zmartwiona.
- Aa ty nie możesz, biedacwo.
Znowu się roześmiałam
- No tak.

Wyszłam na chwilę z Sali, bo chciałam ochłonąć.
Nie sądziłam jednak, że natknę się na Kote.
Stał oparty o ścianę z jedną zgiętą nogą. Miał mine jakby się nad czymś zastanawiał.
Odwróciłam się.
- Czekaj.- poprosił.
Nie wiem dlaczego, ale podeszłam do niego.
- Ty naprawdę tak uważasz?- zapytał.
Zmarszczyłam brwi.
- Jeżeli chodzi Ci o to, że chce czerpać korzyści z tego ,że jesteś królową. To masz rację. Nie mogę tego nie wykorzystać, ale mylisz się co do tego, że uważam Cię już tylko za łatwiejszą drogę do światowego sukcesu... ale dobrze, do cholery, jesteś moją siostrą i nawet nie wiesz jak mnie wkurzasz.
- Co?- pisnęłam.
- Jesteś na mnie zła ponieważ kiedyś zachowałem się tak, jak się zachowałem. Ale teraz już tego nie ma. Teraz już jest inny czas. Obydwoje ciągle mamy szansę na coraz lepsze jutro. Mamy szansę, na najlepsze jutro w całym naszym życiu. America zrozum, tamte czasy, tamta niepewność... to wszytko juz minęło.
Odetchnęłam głęboko.
- Może i to wszytko się zmieniło. Ale ja wolałabym usłyszyszeć, że to ty się zmieniłeś. Kota, z rodziną się jest mimo wszytko.
- Właśnie.- powiedział- A ja? Ja nie jestem twoją rodziną.
Zaśmiałam się gorzko.
- Tak, teraz chcesz ze mną być bo dobrze mi się żyje. Bo mam pieniądze i władze. To nie na tym polega.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie.
- Teraz bym się tak nie zachował- westchnął- Byłem głupim szczeniakiem, który dostał trochę sławy i się w tym zatracił. I zapomniał o wszystkim.
Popatrzył w dół.
- Gdzie się podziała tamta dziewczyna?- zapytał śmiejąc się- Która już dawno by mnie rozszarpała.
- Teraz mogę Cię tylko wychłostać albo wsadzić do więzienia.
- No rzeczywiście siły Ci się trochę osłabiły.
Roześmiałam się.
Oboje nie wiedzieliśmy co mamy powiedzieć.
- Przepraszam, wiem, że to za mało ale... teraz już za późno żebym mógł zrobić coś innego.
Przytuliłam się do niego.
- Jesteś okropny.- powiedziałam podciągając nosem.- Ale tęskniłam.
- Jak mogłem mieć taką piękną, mądrą i utalentowaną siostrę i nawet tego nie zauważać.
Uśmiechnęłam się.
Odsunął się ode mnie.
- Ale mógłabyś na przyszłość nie rozmawiać ze mną za pośrednictwem swojego męża.
Otarłam oczy.
- Słucham?
- No powiedział mi co chciałaś mi przekazać. Myślałem, że specjalnie tu teraz przyszłaś.
Zdziwiłam się.
- Nic mu nie mówiłam.
W tym momencie Maxon wyszedł z Sali. Już bez czapki i brody tylko w koszuli i czerwonych spodniach.
Kota mnie objął.
- Coś ty zrobił?- roześmiałam się.
Uśmiechnął się.
- Chyba nic złego.
- To było głupie.- stwierdził Kota.
Maxon wzruszył ramionami.
- Ale korzystne w skutkach.
- Jezu, czy teraz zostane zamknięty za obrazę stanu?
- Tak eskortowany.
Podeszłam do Maxona i objęłam go za szyję.
- A teraz sobie zasłużyłem?- zapytał i nagle znowu znaleźliśmy się pod jemiołą.
- Tak i to bardzo.- roześmiałam się i pocałowałam go.
Kota popatrzył do góry.
- Boże jedyny...
- Zrozumiesz jak się zakochasz.- zawołałam za nim, kiedy wchodził do Sali.
Odwrócił się.
- Nie mam zamiaru.
Uśmiechnęłam się do Maxona, a on znowu mnie pocałował.

- Mogę już?- zapytałam dotykając chusteczki, którą zawiązał mi oczy.
- Jeszcze nie- powiedział Maxon.- Nie rozumiesz, że ja Ci to ściągnę.
Roześmiałam się.
- Aha, czyli tak jak na filmach?
- Tak, a ty jak nigdy nie chcesz się stosować.
Usłyszałam jakiś dziwny dźwięk.
- Co ty tam robisz?- spytałam.
- Poczekaj.- poprosił Maxon.
- Czyli jednak byłam grzeczna.
Maxon stanął za mną.
- Zrobiłem wyjątek.- szepnął i odwiązał mi oczy.
Zabrakło mi powietrza. W pokoju Maxona było zgaszone światło. Jedynym jego źródłem była choinka obok kominka i dwa łóżeczka ustawione pod ścianą. Jedno różowe, a drugie niebieskie. Z pięknymi baldachimami i zawieszonymi światełkami. Nad nimi wisiały dwa neononowe napisy. Nad jednym EADLYN, a nad drugim AHREN.
Miałam łzy w oczach.
Odwróciłam się do Maxona, który tylko czekał co powiem.
W nagłym przypływie radości wpadłam w jego ramiona.
- Kocham Cię!- powiedziałam i pocałowałam go.
Przytulił mnie mocno.
- Jesteście dla mnie wszystkim.- powiedział i otarł mi łzy z policzków.
Podeszłam do łóżeczka i wyciągnęłam z niego misia, a Maxon mnie objął.
- Następne święta spędzimy już w czwórkę.- powiedział i pocałował mnie w szyję.
Uśmiechnęłam się, ale nie mogłam opanować łez. Byłam szczęśliwa bo myślałam o miłości, która mnie wypełniała. Miałam nadzieję, że kiedyś ją odnajdę, ale nie myślałam o tym, że ona całkowicie mnie opanuje.
Odwróciłam się do Maxona i spojrzałam mu w oczy.
- Nie mogłabym żyć bez ciebie.
Dotknął mojego brzucha i w jego oczach także pojawiły się łzy.
Był świat w którym żyliśmy, ale mieliśmy też swój własny. I nie chciałam, żeby on kiedykolwiek zgasł.

Leżałam w łóżku nie mogąc zasnąć od nadmiaru wrażeń. Popatrzyłam na śpiącego Maxona.
Uśmiechnęłam się i lekko
pocałowałam jego wargi.
Odwróciłam się do okna i spojrzałam na ciemne niebo, na którym lśniły tylko gwiazdy.
Tato- wyszeptałam- Mam nadzieje, że jesteś że mnie dumny...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro