Rozdział 10
Maxon śmiał się tak bardzo, że aż miał łzy w oczach.
Próbowałam popatrzyć mu przez ramię, ale odsuwał się i śmiał się jeszcze bardziej.
- Gdzie mama to znalazła?- podniósł głowę znad albumu i spojrzał na moją matkę.
- Gdzieś w jakimś starym pudle jak sprzątałam.
- Nie nauczyli Cię, że się starych pudeł nie rusza?- powiedziałam, a Maxon znowu wybuchnął śmiechem.
Spiorunowałam go wzrokiem.
- Chyba przestaniemy przyjeżdżać na te rodzinne obiadki.
- Nie!
Kopnęłam go w kostkę i chciałam zabrać album z moimi kompromitującymi zdjęciami, ale Maxon zatrzymał moją rękę. Obrus się przekrzywił i wszystkie naczynia zabrzęczały.
- Zaraz mi stłuczecie moją nowa porcelanę!- skarciła nas moja matka jak nieposłuszne dzieci.
May pokręciła głową i założyła ręce.
- I pomyśleć, że to Ci, którzy rządzą naszym krajem.
Zmięłam serwetkę i rzuciłam w nią.
Zobaczyłam, że Maxon wyciągnął moje zdjęcie w podartych ogrodniczkach i za dużych kaloszach. Byłam na nim dosłownie cała w błocie, a nos miałam tak zadarty, że ledwo było widać mi twarz.
Próbował dyskretnie schować je do kieszeni.
- Przesadzasz.
Wszyscy się roześmiali.
Jedynie James miał dziwny wyraz twarzy patrzył w dół przesuwając jedzenie po talerzu.
Spojrzałam na Kenne, która swoim wyrazem twarzy jasno dawała znać, że coś jest nie tak.
Nagle zadzwonił telefon, a James momentalnie podniósł się z krzesła.
- To do mnie.- powiedział i poszedł odebrać.
Kenna miała błagalny wyraz twarzy.
Po obiedzie James razem z Astrą, oglądali bajki w salonie, a Maxon i moja matka, rozwiązywali krzyżówki, z pełną pasją. Chciałam się do nich przyłączyć, ale powiedzieli, że im "przeszkadzam" więc poszłam czytać książkę do Astry i Jamesa.
- Nasz klub wiedzy ogólnej Cię nie przyjął?- zapytał James i połaskotał Astrę po brzuchu.
- Niestety.
- Wiem, trudno się dostać, też próbowałem.
Roześmiałam się.
- Ami?
Odwróciłam się.
- Choć na chwilę.- poprosiła Kenna, wiec podniosłam się z fotela, najszybciej jak teraz mogłam.
- Co?- zapytałam zaskoczona i oparłam się o półkę.
Kenna zamknęła drzwi do pokoju Gerarda.
- To co słyszałaś.- powiedziała Kenna i usiadła na łóżku.
- To niemożliwe, skąd wiesz?
- To widać America. On jest nieobecny, cały czas odbiera dziwne telefony- tak jak dzisiaj przy obiedzie, później wraca do domu- przerwała i popatrzyła na mnie.
- A po za tym już, nie pamiętam, kiedy my...no wiesz.
Otworzyłam szerzej oczy.
- Aż tak źle?
Tylko pokiwała głową.
Usiadłam koło niej.
- Może to coś innego.
- Nie sądzę.- odpowiedziała- On to nie Maxon, który chcę dla ciebie góry przenosić.
- Bez przesady.
- Nie Ami, wy możecie się kłócić, ile chcecie, ale i tak w końcu znajdziecie porozumienie. U nas tak nie ma, między nami jest, albo dobrze, albo źle.
Potrząsnęłam głową.
- Ale przecież James Cię kocha.
- Może i kocha, ale..- przerwała, a w jej oczach pojawiły się łzy.
Przytuliłam ją i pogładziłam po plecach.
- Ami- powiedziała poprzez płacz- Cieszę się, że chociaż ty znalazłaś szczęście.
- Nie mów tak.- powiedziałam i odsunęłam się,
Spuściłam wzrok.
- Ale co? Jeżeli rzeczywiście?- zapytałam, bojąc się tego pytania.
Kenna otarła oczy.
- Nie zamierzam się z nim rozwodzić, mamy małe dziecko, ale..
- Kenna- westchnęłam i znów ją przytuliłam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro