Rozdział 70
Siedziałam na krześle w poczekalni i starałam się uspokoić drżenie swoich dłoni, chociaż cała trzęsłam się jak galareta. Aspen miał nieprzeniknioną minę. Chciałam złapać go za rękę, ale odsunął ją.
Po chwili popatrzył na mnie.
- Przepraszam, po prostu nie mogę- powiedział cicho.
Zobaczyłam jego zielone szklane oczy i zobaczyłam w nich tysiące emocji, zobaczyłam to, że kiedyś myślał, że to ze mną będzie miał dzieci, zobaczyłam to wszystko, co robił dla swoich bliskich, każde poświęcenie, każdą polaną krew i złamane serce, każdą niesprawiedliwość losu na jego drodze.
- Możesz do niej iść.- Odparł odwracając wzrok.- Potrzebuje tego.
Podeszłam do drzwi, ale wcześniej jeszcze raz odwróciłam się, żeby popatrzyć na Aspena.
Siedział z głową w dłoniach i trząsł się jakby szlochał. Aspen był tak silny, że nie chciał płakać nawet przy mnie. Ale ja wiedziałam.
Powoli otworzyłam drzwi i zobaczyłam Lucy leżącą na łóżku ze wzrokiem utkwionym w sufit. Jej twarz była blada, a oczy podkrążone. Zbliżyłam się powoli i usiadłam na krześle obok niej.
Delikatnie wsunęłam swoją dłoń w jej dłoń, ale ona szybko ją wyrwała i spojrzała na mnie.
W jej oczach widziałam tylko ból.
- Dlaczego?- spytała chrapliwym głosem.
Nie wiedziałam co mam powiedzieć, więc postanowiłam, że nie będę nic mówić. Na to pytanie nie było odpowiedzi.
Lucy niespodziewanie położyła dłoń na moim brzuchu i zaczęła go głaskać, dalej patrząc w sufit. W jej oczach wreszcie pojawiły się łzy. Siedziałam tam jeszcze długo, myśląc o tym wszystkim, ale nie mogłam znaleźć słów, które mogłyby ją pocieszyć.
- Ale tutaj nie trzeba słów, tylko czynów!- krzyknęłam, kiedy Maxon wszedł do gabinetu.
- Zamieniliśmy się rolami?- spytał obserwując jak chodzę w kółko.
Stanęłam i oparłam się o kanapę.
- Pewnie wiesz co się stało.
Westchnął.
- Wiem.
Usiadł na kanapie i wyciągnął ramię, żebym mogła się do niego przytulić.
Siedzieliśmy chwile w ciszy.
- Oni mają tego dość. Całe życie obydwoje musieli o coś walczyć, a kiedy wreszcie los ich połączył dalej muszą robić to samo.
Maxon pocałował mnie we włosy.
- Wiem, że bardzo to przeżywasz, ale co możemy zrobić?- spytał
Spojrzałam na niego.
- Cały czas się zastanawiałam co mogę zrobić jako Królowa, ale nie pomyślałam o tym, że wystarczy, że będę sobą- Americą Schreave z żelaznymi genami swojej matki.
Zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem.
- Zostanę matką zastępczą. Będzie trzeba poczekać aż urodzę i wiadomo nie od razu, ale przemyślałam to i jestem na to gotowa, nie wiem dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam.
Widziałam, że Maxon nie jest tym zachwycony.
- No nie wiem Ami.
- Widzę, że nie podoba ci się ten pomysł.
Wypuścił powietrze i popatrzył w sufit.
- Ami, pomyśl o sobie, jesteś teraz dopiero w piątym miesiącu. A przez całą ciąże ciągle się czymś stresujesz, martwisz innymi albo w ogóle o siebie nie dbasz. Nie możesz mieć do mnie pretensji, że nie jestem zachwycony twoim nieprzemyślanym spontanicznym pomysłem. To nie jest wybieranie zasłon, tylko twoje ciało. Nie powinnaś podejmować takich decyzji, a tym bardziej się do czegoś zobowiązywać pod wpływem emocji.
Gwałtownie się wyprostowałam i popatrzyłam na niego.
-Nie wiem Maxon. Może po prostu jestem naiwna bo wierze, że każdy ma prawo, żeby być szczęśliwym. Nie chce żeby Lucy ciągle cierpiała skoro nie zrobiła w życiu nic złego, Aspen zresztą też, są ważni dla mnie. Wiele razy nie mogłam się z tym pogodzić, że nie mogę zrobić nic, żeby im pomóc. Okazało się, że po prostu źle nad tym myślałam.
Popatrzył na mnie smutno.
- Ale dzisiaj kiedy patrzyłam w ich oczy zrozumiałam, że nie mogę stać bezczynnie, kiedy wali się cały świat.
Widziałam, że bije się z myślami.
- Jestem z ciebie dumny, ale musisz pamiętać też o sobie.
- Pamiętam o sobie.- powiedziałam i wzięłam go za rękę.
Popatrzył mi w oczy.
- Ale muszę pamiętać, że we wszystkim mogę liczyć na twoje wsparcie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro