Rozdział 31
- Dlaczego to zrobiłaś?- zapytała moja matka nalewając sobie wody.
- A co miałam zrobić?- zapytałam lekko zbulwersowna. Miałam go wyrzucić na bruk. Mamo on nie ma gdzie mieszkać.
Moja matka przewróciła oczami.
- Na pewno ma jakiś znajomych, którzy mogliby go przygarnąć. Znowu dajesz się wykorzystywać.
Znowu? Czy ona właśnie sugerowała, że ulegam wpływą mojego brata?
- Czyli wolisz, żebym znowu się do niego nie odzywała, tak?- wykrzywiłam się.- Mamo nie mam teraz głowy do zastanawiania się czy postępuje dobrze czy źle.
Siedziałyśmy w ogrodzie pod parasolem, słońce rozgrzewało nam twarzę. Na pierwszy rzut oka wydawała by się to idelana chwila reklaksu, jednak ja cały czas czułam niepokój. Nie miałam powodów, aby być zmartwiona, ale cały czas byłam poddenerwowana. Potrzebowałam Maxona. Potrzebowałam nas oboje i naszej miłości, która ostatnio wydawała mi się tak krucha jakby wisiała na włosku. To wszystko dlatego, że teraz w najpiękniejszym momencie naszego życia, rozpraszało nas tak wiele różnych spraw. Mój brat i jeszcze jego siostra, krórej odnalezieniem postanowił zająć się na poważnie. Może nie powinnam, ale patrząc na jego zaangażowanie w tą sprawę czułam po prostu zwykłą zazdrość.
- Ale powinnaś- Wyrwała mnie z rozmyśleń moja matka.
- Słucham?
- Powinnaś się zastanowić nad swoim zachowaniem. America, on nie może tu mieszkać.
- Dlaczego tak mówisz.
- Wykorzystuje twoje położenie. Ami, czy on kiedykowiek zrobił coś dla ciebie. Pomógł Ci? Gdyby naprawdę mu zależało na Tobie starałby się. A on wypija tylko szampana z Twoich kieliszków.
Zmarszczyłam brwi .
- Pogodziliśmy się. Mamo nie utrudniaj tego.
Moja matka potrząsnęła głową. Już chciałam skończyć temat gdy nagle Kenna pojawiła się na horyzoncie.
- Śpią.- oznajmiła.
Kenna po wakacjach spędzonych sam na sam z mężem była opalona na piękny karmelowy kolor i wyglądała na szczęśliwą. Była bardziej pogodna niż zazwyczaj, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Jej lekko zaokrąglone ciało i czerwone lśniące loki dodawały jej wiosennej świeżości. Wyglądała jak królowa. Królowa życia. Podczas gdy ja wyglądałam jak porażka. I tak, też się czułam.
- Dziękuje kochana.- powiedziałam i pocałowałam ją w policzek.
Kenna usiadła podwijając sukienkę z niezwykłą gracją.
- O czym rozmawiacie?
- O waszym bracie.- wyparowała moja matka.
- Właśnie, przyjechał w odwiedziny?
- Przyjechał tu mieszkać.- powiedziała ostrze.
Kenna utkwiła we mnie spojrzenie swoich niebieskich oczu, w których ewidentnie było widać wyrzuty.
- Ami
- No co? Przestańcie.
- Nie może tu mieszkać. Wykorzystuje Cię.
- Przestańcie!- powiedziałam ostrzej- Dlaczego nigdy nie jesteście po mojej stronie! Gdybym nie pozwoliła mu zostać na pewno miałybyście do mnie pretensje.
Kenna położyła mi dłoń na ramieniu.
- On nie jest biednym dzieckiem.
- Jest w trudnej sytuacji- odparłam niepewnie. Sama nie wiedziałam dlaczego go broniłam. Ale musiałam to robić. Nie wiem co o tym decydowało. czy moja niemoc czy nabyty w ostatnim czasie intynkt macieżyński. Czy po prostu to, że chciałam mimo wszystko postawić na swoim.
- Jest w trudnej sytuacji, ale tylko i wyłącznie przez siebie.
- W ogóle skąd masz pewność, że Cię nie okłamuję?
Byłam pewna, że Kota przyjdzie do nas. Skoro zrobiło się już z tego jakieś rodzine spotkanie.
- O czym rozmawiają moje kochane kobiety?- powiedział. Jego uśmiech był sztuczny, ale to było po prostu częścią jego stylu bycia.
- O Tobie.- Kenna popatrzyła na mnie i wydawało mi się, że wierci we mnie dziurę.
- Kota, przykro mi, ale nie możesz tu mieszkać.- powiedziałam jak najszybciej jakbym miała zaraz udusić się tym zdaniem.
Usiadł powoli i popatrzył na nas. Na każdą z osobna.
Westchnął teatralnie i spojrzał mi w oczy.
- Dlaczego? Bo one Ci tak powiedziały?
- Kota, proszę.
- Nie masz własnego zdania?
- Zmieniłam je.- Przygryzałam moją wargę. Siedziałam rozparta na krześle podczas gdy Kota pochylał się nade mną. Może i moja pozycja wskazywała na wyższe stanowisko, ale w tym momencie czułam się jak na przesłuchaniu.
Kota popatrzył w bok przełknął ślinę.
- Wiesz co, nie wiem jak wychowasz swoję dzieci skoro, aż tak bardzo sugerujesz się opinią innych ludzi.
Powiedział to zdanie, które tak bardzo mnie zabolało i po prostu sobie poszedł. Po prostu. Siedziałam wbita w krzesło zastanawiając się nad przyszłością z ogromnym strachem. Nie mogłam pokazać, że mnie do doknęło. Nikomu. No może z wyjątkiem jeddnej osoby...
-Kochanie, ja...
- Maxon
Wtuliłam się w jego silne ramiona czując zapach i ciepło jego ciała. Przytulił mnie mocno i gładził moje plecy długo nie pytając o co chodzi. Przy nim mogłam być wreszcie tą słabszą wersją siebie. Tą, która bała się przyszłości i potrzebowała ochrony. Chciałam walczycz, ale bez jego siły i pewności, że wszytsko będzie dobrze miałam marne szanse na wygraną.
Pocałował mnie w głowę.
- Co się stało?
- Myślisz, że będę złą matką?
Odsunął się ode mnie i popatrzył mi w oczy.
- Oczywiście, że nie.
Chciałam chłonąc jego pewność.
- Możemy wyjść do ogrodu. Mam dość tych ścian.- powiedział i złapał mnie za rękę.
Spacerowaliśmy po alejkach, na naszych twarzach odbijało się słońce. W naszych oczach mieniło się tysiące kolorów i... było tak jak kiedyś. Było pięknie, kolorowo i łatwo. Wszystko było takie lekkie. Prawie jak pierwsze. Promienie słońca wplecione w moje włosy i zapach kwiatów jedyny i niepowtarzalny. Delikatny uścisk dłoni. Wszytko wydawało mi się prostsze i chciałam się rozkoszować tym momentem czystego szczęścia. Nie myśleć o wszystkich troskach i problamach jakie przygotowuje nam życie i na które się piszemy.
- Kiedyś to było prawie jak baśń.- powiedział Maxon znów biorąc mnie w ramiona.
Zamknęłam oczy.
- Teraz to życie.
- Właśnie na tym polega sztuka, aby baśnią uczynić życie.
Roześmiałam się.
- Będziesz dobrą matką. Wiesz dlaczego? Bo twoje serce jest sprawiedliwe i czyste. Jeżeli będziesz wierzyć w to, że jesteś niesamowita to tak będzie. Zawsze będę Cię kochał. Kocham twoje serce.
Dotknęłam jego twarzy.
- A ja kocham Twoje.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro