Runaway for freedom
CALUM
Puść mnie
Zostaw mnie
Pozwól odejść
Karz odejść
Bo sił mi brak
By w miejscu stać
Odkładam długopis na bok i patrzę na Mike'a. Wiem, że chłopak zaglądał mi przez ramię... Powinienem być bardziej dyskretny...
- Co się dzieje, Cal? - pyta zaniepokojony chłopak.
- A nic... Tak sobie piszę...
Przyjaciel patrzy mi w oczy i już wiem, że później do tego wróci. Mam tylko nadzieję, że nie wplącze w to reszty chłopaków. Nie żebym ufał im jakoś mniej, po prostu nie chcę, żeby nagle wszyscy zaczęli się mną jakoś za bardzo interesować, bo dobrze wiem, co muszę zrobić, a oni i tak nic nie poradzą.
Z głośników wydobywa się głos oznajmiający, że niedługo lądujemy w Australii. Robię to, co karze kobieta, czyli zapinam pasy i wyciągam słuchawkę z ucha.
Po około dwudziestu minutach jesteśmy już na ziemi. Patrzę na Luke'a i Ashtona, którzy siedzą po przeciwnej stronie pokładu i zaczynają wstawać ze swoich miejsc. Ja i Mike robimy to samo.
- Wreszcie w domku! - krzyczy najstarszy z nas biegnąc w stronę wyjścia z samolotu.
Tak, najstarszy.
Ja wychodzę ostatni. Na zewnątrz jest bardzo ciepło i pachnie domem. Wyciągam świeże powietrze i udaję się do budynku, gdzie jak zwykle czekają na nas fani. Wielu z nich chce robić zdjęcia, więc każdy z nas pozuje.
To "spotkanie" z fanami trwa około pół godziny. Całe szczęście ochroniarze nie są jakoś bardzo wredni i nie oddychają od nas tych rozradowanych dziewczyn.
Kiedy wszyscy są już zadowoleni, udajemy się do wyjścia. Przed lotniskiem stoją taksówki, które mają nas zawieść do domów.
- Calum! - krzyczy kierowca z ostatniej taksówki.
Podchodzę do mężczyzny i podaję mu walizki oraz plecak.
- Mógłby pan to zawieźć do domu, bo ja chciałbym pójść jeszcze w jedno miejsce...
Mam wrażenie, że co raz bardziej odpływam, tylko nie wiem dlaczego.
Kierowca mówi, że "nie ma sprawy" i po włożeniu bagaży do bagażnika, odjeżdża.
Ashton już pojechał, a Luke stoi przed taksówką razem z Arz. Wyglądają naprawdę uroczo, kiedy się całują, ale chyba jednak mogliby zostawić to sobie na później.
- Ej, Cal, dlaczego nie pojechałeś? - odzywa się nagle za mną kolorowowłosy, a ja podskakuję.
- A ty? - odpowiadam tym samym.
- Chciałabym z tobą porozmawiać.
Nie, proszę nie. Mike, daj spokój... Odejdź... Dlaczego nie umiem ci tego powiedzieć?
Nie chodzi o to, że jestem gejem, bo nie jestem... Dzieje się coś dużo gorszego...
Odwracam się na pięcie i idę w stronę plaży. Nie muszę się nawet odwracać, żeby wiedzieć, że Mikey jest tuż za mną. Spacer na wybrzeże trwa pewnie koło dwudziestu minut.
Siadam na piasku i patrzę na słońce, które właśnie zachodzi.
- Nie odpuścisz, prawda? - prycham pod nosem.
Patrzę na przyjaciela, a ten kręci głową.
- Mów. Wszystko.
Wzdycham i ściągam buty oraz skarpetki, żeby móc wodzić stopami po nadal ciepłym piasku.
- Miałeś kiedyś tak, że mimo, tego że wszystko układało się świetnie to i tak było ci źle? Jakby coś rozrywało cię od środka?
Mike kiwa głową.
- Mam tak bardzo często.
- Ja też... Ale to nie tak, żeby to trwało kilka miesięcy czy coś... To trwa już ponad rok i każdego dnia jest co raz gorzej.
- Cal... Dlaczego nie powiedziałeś?
- Bałem się...
Chłopak kiwa głową, wciąż patrząc na mnie.
- Co dokładnie się dzieje? - pyta.
- Z początku po prostu byłem smutny i jakby chciałem płakać, ale nie mogłem. Potem było gorzej... Płakałem całymi nocami, nie mogłem spać, a do tego cały czas mnie wszystko bolało. Lepiej mi było w dzień, przy was - wzdycham i opieram łzę, która pojawiła się na moim policzku, chociaż raczej powodu nie było - teraz jest wręcz okropnie...
Muszę wziąć głębszy oddech, bo pojawia się co raz więcej łez.
- Każdego dnia boję się wstać, boję się spotkać z kimkolwiek, bo mam wrażenie, że mnie wyśmieją... Codziennie zastanawiam się, dlaczego wy w ogóle mnie lubicie... Przecież ja... Przecież ja nie jestem nikim specjalnym...
- Calumie Thomasie Hoodzie, jesteś najwspanialszym Azjatą, który nie jest Azjatą, jakiego znam. Jesteś niezwykle utalentowany i pozytywny, jesteś...
- Nie jestem, to nie ja... To jakiś inny ja, ale nie ten, który teraz tu siedzi... We mnie są tak jakby dwie osoby... Jedna zupełnie inna od drugiej...
Spuszczam wzrok i zaczynam bawić się piaskiem. Nigdy nikomu tego nie powiedziałem, bo bałem się odrzucenia, bałem się zaufać. Teraz mam wrażenie, że robię źle, ale nie cofnę tego.
- Chyba już pójdę... - wstaję z piasku, zabieram buty i kieruję się ku wyjściu z plaży.
- Poczekaj! - woła Mike, ale jestem zbyt zestresowany, by odpowiednio przetworzyć prośbę i z automatu ją olewam.
Kiedy kończę wiązać sznurówki, biegnę w stronę domu, mam do zrob jeszcze jedną rzecz...
MICHAEL
Boję się o Caluma, to co mi dzisiaj powiedział było przerażające.
Przed chwilą zjadłem wspólny obiad z rodzicami. Oboje byli szczęśliwi, a ja próbowałem udawać, że wszystko w porządku i nawet udało mi się podroczyć z mamą w sprawie farbowania przeze mnie włosów. Oczywiście jak zwykle była przeciwko temu.
Teraz siedzę w swoim pokoju na dywanie i myślę. Chciałbym coś zrobić, ale nie wiem co. Postanawiam napisać do Caluma.
Wstaję i biorę telefon, który wcześniej położyłem na biurku, ale kiedy już odblokowuję telefon z zamiarem wysłania wiadomości, przychodzi SMS od Cala.
Cal_pal: O dwunastej, tam gdzie stoi martwy pośród żywych...
Ja: A tak po naszemu?
Cal_pal: Na klifie, gdzie jest jedna wypalona latarnia.
Cal_pal: PS. Zjebałeś klimat, debilu...
Patrzę na zegarek. Jest dwudziesta pierwsza, czyli mam jeszcze dwie godziny.
Co by tu porobić...?
Już wiem!
Biorę zeszyt i długopis. Otwieram notes na niezapisanej stronie.
Weź miecz w swą dłoń
I przeznaczenie goń
Musisz wygrać
Musisz zło pokonać
Tylko uwierz
Uwierz w siebie!
Zamierzam wysłać to Calumowi na poprawę humoru. Mam nadzieję, że chociaż się uśmiechnie.
Nie dostaję odpowiedzi. Może wylądował mu się telefon...? Pewnie tak.
Jest już po jedenastej, więc zaczynam się zbierać.
Rodzice już śpią, dlatego schodząc na dół bardzo uważam, by czegoś nie dotknąć,a buty ubieram na zewnątrz.
Nocne powietrze jest bardzo rzadkie i dużo chłodniejsze niż po południu. Idę szybkim krokiem w umówione miejsce, ale i tak docieramy trzy minuty po czasie. Rozglądam się w koło, ale nikogo nie widzę. Podchodzę do latarni, a tam zachęcam o coś nogą.
Patrzę w dół i widzę buty Cala, a w nich jakąś kartkę.
Nie, niech to nie będzie to...!
Drżącymi rękoma sięgam po kawałek papieru. Podchodzę pod sasiednią latarnię, żeby łatwiej mi się czytało.
Mikey,
Pewnie domyślasz się, co chcę ci przekazać w tym liście, ale i tak to napiszę.
Byłeś moim najlepszym przyjacielem, byłeś kiedy innych brakło. Ale to i tak nie zmieniło mojej decyzji. Zrobiłem to, skoczyłem. Teraz pewnie leżę przebity przez jakąś skałę, a ty pewnie płaczesz, zgadłem?
W tym liście chciałem, cię o coś poprosić. Zostawiłem was, ale tylko fizycznie, mentalnie wciąż tu jestem, ale to i tak nie zmieni tego, że potrzebujecie basisty, prawda? Więc ogłoście z chłopakami jakiś konkurs czy coś. Jak będziecie mieli problem to wam pomogę.
Nie wiem co jeszcze napisać... O! Ludzie lubią ostatnie słowa martwych ludzi. Moje brzmiały tak: Mam czarne serce jak smoła i chciałbym wieczne wakacje, żeby być wolnym od tego. Brzmi to trochę jak życzenie, ale chyba właśnie dlatego to zrobiłem.
Chyba będę już kończyć, bo nie mam nic więcej do powiedzenia. Chłopakom powiesz prawdę, okay? A mediom coś nazmślacie.
To pa! Twój, wasz Cal_pal.
Kocham was!
Patrzę w niebo, a z oczu leci mnóstwo słonych łez. Nigdy się z tym nie pogodzę... Nikt mi go nie zastąpi...
Zaczynam krzyczeć ile mam sił. W pewnym momencie zaczyna boleć mnie gardło. Uderza wielokrotnie pięścią w latarnię.
Chciałbym skoczyć do niego, ale wiem, że on nie byłby zadowolony.
Wciąż płacząc i ciężko oddychając odchylam głowę w tył, i mówię tylko jedno, tak ważne dla mnie słowo.
- Dziękuję.
***
Coś mnie tak naszło na one-shota :") mam nadzieję, że się podoba.
Wasz Smerf *aka Cal*
DoZo!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro