✤ Rozdział 14.
Zwinnie wyswobodziła się z uścisku Jaspera i założyła na nagie ciało luźną koszulkę, majtki oraz wytarte dżinsy z plamami. Bezszelestnie wymknęła się z pokoju, w którym niczego nieświadomy chłopak chrapał w najlepsze. Uśmiech nie schodził z jego ust, przez co poczucie winy z każdym spojrzeniem w jego stronę narastało coraz bardziej.
Nie mogła uwierzyć, że zostawia go w taki sposób. Wzbudziła w nim nadzieję na stworzenie prawdziwego związku choć tyle czasu się przed tym powstrzymywała. Wyznała mu nawet miłość pomiędzy krótkimi pocałunkami.
A teraz zamierzała odejść, nim w Arkadii rozpęta się wojna.
Otarła policzki z łez i ostrożnie wsunęła się do spiżarni, by napełnić wcześniej schowany plecak jedzeniem i wodą. Potrafiła polować, ale zanim odnajdzie bezpieczne miejsce, musi mieć gotowe jedzenie, by niepotrzebnie się nie wychylać. Nie miała w końcu pewności, że Plemię Skorpiona pojmie zarówno Ludzi z Nieba, jak i Ziemian. Jeśli w jakiś sposób Lexa dowie się o ataku, zdecyduje się pomóc Clarke. Wtedy Griffin miałaby przewagę liczebną, ale prawdopodobieństwo, że niczego nieświadomi Ludzie z Nieba poślą kogoś do Ziemian była niewielka.
Zamknęła plecak i omal nie krzyknęła, gdy ujrzała stojącą naprzeciwko niej postać. Była tak pogrążona we własnych myślach, że nawet nie zauważyła kiedy John wślizgnął się do środka.
– Wybierasz się gdzieś? – zagadnął, uważnie obserwując jej smutną twarz. Doskonale wiedział, jak wyglądał człowiek, który zamierzał uciec. Sam robił to wiele razy, jednak nie rozumiał decyzji Sloane. Stała się dla Ludzi z Nieba wojownikiem, który bardzo im pomógł.
Sloane westchnęła, zakładając plecak. Nie potrafiła spojrzeć Murphy'emu w oczy. Bardzo się do siebie zbliżyli przez co obawiała się, że odczyta jej emocje. Nie chciała, by dowiedział się o jej zdradzie. Nie chciała, by wiedział, iż to wszystko od początku było zaplanowane. Łącznie z ucieczką chłopaków, która nie bez powodu obyła się bez reakcji ze strony dr Malik. Szkoda tylko, że i ona nie zdołała wtedy uciec i została wmieszana w to wszystko.
– Moja noga jest już zdrowa, więc czas na mnie – odparła w końcu, a dłoń chłopaka wylądowała na jej ramieniu. Nie uniosła wzroku, próbując stłumić w sobie łzy.
– Wiesz, że nie musisz odchodzić. Zarówno Clarke jak i Ludzie z Nieba w pełni cię zaakceptowali. Stałaś się jedną z nas.
Nigdy nie byłam jedną z was, pomyślała z żalem, a rosnąca gula w gardle nie pozwoliła jej na wypowiedzenie choćby słowa. Dlatego też przytuliła się do Johna i schowała twarz w jego klatce piersiowej. Pachniał potem, ale nie przeszkadzało jej to. Jasper był jej najbliższym przyjacielem. Uwielbiała jego poczucie humoru i nieodpartą wolę walki. Potrafił poradzić sobie w każdych warunkach, dlatego wierzyła, iż zdoła uciec, gdy Arkadia zostanie zaatakowana przez Plemię Skorpiona.
– Noś broń zawsze przy sobie. Nigdy nie rozstawaj się z nożem i pamiętaj czego cię nauczyłam, dobrze? – Odsunęła chłopaka na długość ramion i wymusiła na sobie uśmiech, który przykrył cały jej smutek.
John jednak nie odwzajemnił gestu. Nie chciał, by odeszła. Widziała to.
Murphy tylko chwilę zastanawiał się nad podjęciem decyzji o wspólnym odejściu ze Sloane. Tak naprawdę od dnia, gdy omal nie został powieszony przez swoich „przyjaciół", nie czuł się jednym z Ludzi z Nieba. Każdy patrzył na niego z pogardą. Nikt mu nie ufał tak do końca i jedynie Sloane go wspierała i szczerze lubiła. Gdyby nie ona, nie miałby się nawet do kogo odezwać.
Dlaczego więc miałby zostać z ludźmi, dla których był śmieciem?
Blondynka powstrzymała chłopaka od wzięcia do ręki worka, w który zamierzał upchać część jedzenia.
– Co ty wyrabiasz?! – spytała oburzona, patrząc wprost w jego duże oczy. – Nie możesz ze mną odejść. Tutaj jest twoje miejsce.
John prychnął pod nosem.
– Naprawdę tak sądzisz? – Uśmiechnął się, widząc jej zbolałą minę. – Dobrze wiesz, że jestem dla nich nic nieznaczącym robalem. Nawet nie zauważą, gdyodejdę.
Patrzyła na przyjaciela, bijąc się z własnymi myślami. Z jednej strony nie chciała, by z nią odszedł, ale z drugiej będzie miała pewność, że będzie daleko, gdy w Arkadii rozpęta się piekło i ludzie zaczną ginąć.
Może powinna również zabrać ze sobą Jaspera? Poszedłby z nią chociaż miał tu przyjaciół?
Odsunęła od siebie tę absurdalną myśl i westchnęła głośno, dając Johnowi znak, by się pospieszył.
– Wiem w jaki sposób odejdziemy stąd niezauważeni. Przydam ci się, zobaczysz.
Jasper biegał z pomieszczenia do pomieszczenia, przeszukując każdy zakamarek, w którym mogła ukryć się Sloane. Nie był w stanie dopuścić do siebie myśli, że odeszła po tym, co między nimi zaszło.
Bellamy dostrzegł również brak Murphy'ego i opróżnione półki z jedzeniem, co nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Blake starał się uspokoić przyjaciela, jednak ten nie chciał nikogo słuchać, siejąc wokół niepotrzebną panikę.
Ludzie dopiero co zaczęli wybudzać się z przyjemnego snu, a na start otrzymali informację o odejściu dziewczyny, która nauczyła ich, jak walczyć bez broni palnej. Choć z początku każdy chciał czym prędzej się jej pozbyć, w obecnej chwili u niektórych zawitał krótki smutek.
Johnem zaś nikt specjalnie się nie przejął.
– Jasper, ona odeszła! – Krzyk Bellamy'ego przedarł się przez myśli Jaspera, jednak dopiero dłonie przyjaciela sprawiły, że spojrzał w jego ciemne oczy.
– To niemożliwe, Bellamy... – W oczach Jaspera lśniły łzy – ... powiedziała, że mnie kocha. Jak mogła to zrobić i tak po prostu zniknąć z mojego życia? Dlaczego zabrała ze sobą Murphy'ego, do jasnej cholery!?
– John z pewnością sam chciał odejść, a ty próbowałbyś ją zatrzymać.
– Oczywiście, że bym ją zatrzymał! Nigdy nie pozwoliłbym jej odejść!
– Sloane nie czuła się tu dobrze, Jasper...
– Ale kochała mnie! – krzyknął sfrustrowany, zaciskając gniewnie pięści.
– Czasem miłość to nie wszystko.
Rozmowę przerwał przerażony krzyk dobiegający z dworu, gdzie wyznaczeni ludzie powinni zajmować się uprawą roślin.
Bellamy zacisnął palce na karabinie i rozkazał wszystkim strażnikom znajdującym się na korytarzu sprawdzić, co działo się na zewnątrz.
Jasper pobiegł za nimi, biorąc ze schowka broń. Nim opuścił Arkadię, usłyszał strzały dobiegające z dworu.
– Wrócili! – Krzyk Bellamy'ego przebił się przez przerażone krzyki uciekających ludzi. – Zabijcie każdego kto nie należy do nas! Nie możemy pozwolić, by znów zamordowali naszych przyjaciół, słyszycie?! Nie pozwolimy, by eksperymentowano na naszych ciałach!
Jasper z przerażeniem patrzył, jak Bellamy wybiega na dwór i celuje bronią w jednego z mężczyzn ubranych w moro. Na ziemi leżało kilka ciał Ludzi z Nieba, a ocaleni wbiegli do Arkadii, taranując go przy wejściu.
Clarke i Monty minęli go, wybiegając na zewnątrz i krzycząc, by się pospieszył i im pomógł. Nate w tym czasie rozdawał broń pozostałym, przypominając o wszystkim, czego nauczyła ich Sloane.
– Tym razem nie damy się pokonać! – krzyczał, uważnie patrząc na roztrzęsionych ludzi. Broń dostały również kobiety. Jedynie dzieci zostały zaprowadzone przez Raven do izolatki, gdzie miały czekać na koniec bitwy.
– Jest nas zbyt mało! – zauważyła Harper, nerwowo ściskając w dłoniach karabin. – Nie damy im rady...
– Miejmy nadzieję, że Clarke wymyśliła jakiś sposób, by Lexa dowiedziała się o ataku. A teraz zabierajcie się do roboty. Musimy walczyć o swoją wolność!
Jasper patrzył, jak jego koledzy i koleżanki niechętnie wyruszają na walkę ze śmiercią. Sam wciąż tkwił w środku, przyglądając się wszystkiemu z w miarę bezpiecznego miejsca.
Widział, jak siostra Bellamy'ego przebija jednego z ludzi dr Malik mieczem, odwraca się i zwinnie podrzyna gardło kolejnemu. Cała reszta posługiwała się karabinami, dopóki nie skończył im się magazynek.
Było ich zbyt mało. Nawet dzięki pistoletom nie zdołają wygrać tej wony. Amunicja w końcu się skończy, a wtedy każdy będzie musiał walczyć z wyszkolonymi mordercami.
– Sloane... coś ty zrobiła? – wyszeptał Jasper i z walecznym okrzykiem wybiegł z ukrycia, celując w potężnych mężczyzn z broni.
Jeżeli jakimś cudem zdołają wygrać, upije się do nieprzytomności.
Sloane zatrzymała się przy rozdwojeniu dróg, gdzie ujrzała dwóch Ziemian, którzy przygotowywali się do ataku. Znajdowali się niedaleko Arkadii, co oznaczało, że pomoc przyszłaby dość szybko. Może zdoła kogoś ocalić?
– Co ty wyrabiasz? – Murphy zacisnął dłoń na jej nadgarstku, gdy chciała podejść do Ziemian.
– Ratuję twoim przyjaciołom życie.
Odepchnęła dłoń Johna i rzuciła na ziemię broń, po czym uniosła dłonie w geście poddania i zwróciła się do mężczyzn:
– Nazywam się Sloane DyGraf i przez ostatni czas szkoliłam Ludzi z Nieba...
– Znamy cię. Czego chcesz? – spytał jeden z nich surowym tonem, zerkając w stronę zdezorientowanego towarzysza blondynki.
Sloane przełknęła głośno ślinę i powiedziała łamliwym głosem:
– Plemię Skorpiona przeprowadza właśnie egzekucję na Ludziach z Nieba. Sami nie dadzą sobie rady, dlatego Clarke wysłała mnie bym poprosiła was o pomoc.
Oczy Johna rozszerzyły się z zaskoczenia.
Skąd Sloane wiedziała, że w Arkadii działo się coś złego? Gdy opuszczali to miejsce wszystko było w porządku.
Czyżby wiedziała od samego początku o planowanym zamachu? Dlatego uciekła zanim doszło do walki?
Jeden z Ziemian gwizdnięciem przywołał konia i ruszył w stronę bazy, by powiadomić Komandor o nagłym zagrożeniu. Drugi z mężczyzn sięgnął zaś po miecz i wycelował go w blondynkę, warcząc:
– Nie tknę palcem dopóki nie otrzymam rozkazu od Komandor. Dla mnie Ludzie z Nieba to śmiecie.
Sloane ostrożnie się wycofała i podniosła broń z ziemi. Gdy znalazła się obok Murphy'ego, chwyciła go za nadgarstek i pospiesznie wyprowadziła z pola widzenia człowieka, z którym zamierzała walczyć. Sama nie zdoła szybko dostać się do Arkadii. Potrzebowała do tego konia.
– Pomożesz mi, czy mam walczyć z tym dryblasem? – szepnęła, ukradkiem zerkając na Ziemianina, którego widzieli zza wysokich krzaków.
– Skąd wiesz, że Plemię atakuje Arkadię? – John zignorował jej pytanie. Patrzył na nią z ogromnym wyrzutem wymieszanym z niedowierzaniem. – Sloane...
– Nie ma teraz na to czasu! – zirytowała się. – Zastrzel Ziemianina. Potrzebuję konia, już!
– Chcesz tam wrócić? Umrzesz jeśli mówisz prawdę i oni już tam są!
– Od samego początku wiedziałam o tym ataku, John – przyznała łamiącym się głosem. – Wiedziałam i nikogo nie ostrzegłam. Tłumaczyłam sobie, że nie chcę widzieć kolejnego rozlewu krwi i wystarczy, jak nauczę tych ludzi walczyć bez pistoletów, ale... nie potrafię odejść z myślą, że przeze mnie zginą. Gdybym tylko ich ostrzegła byliby przygotowani na atak!
Nie mogła znieść wzroku Murphy'ego. Doskonale wiedziała co o niej myślał i miał do tego pełne prawo, ale nie było czasu na rozmowę. Musiała czym prędzej dostać się do Arkadii. Zamierzała walczyć w imię tego co jeszcze tam zostało.
Nie czekając na reakcję Johna, wybiegła zza krzaków i rzuciła się na dryblasa, zwinnie podrzynając mu gardło. Nie zdołał zareagować w żaden sposób, kompletnie nie spodziewając się ataku z jej strony.
W końcu Ziemianie i Ludzie z Nieba zawarli sojusz. Byli sprzymierzeńcami, a nie wrogami.
Ale ona pochodziła z Płonącej Wioski, która już nie istniała. Nikt nie udowodni jej winy, o ile śnieżnobiały koń zostanie ukryty przed dotarciem Ziemian do Arkadii.
Schowała nóż w tylną kieszeń, uprzednio wycierając krew o trawę i wskoczyła na ogiera, kierując się w stronę oszołomionego Murphy'ego.
– Nie musisz ze mną wracać. Sama nie wiem po co to robię skoro po wszystkim zostanę zamordowana, ale nie potrafię odejść, wiedząc co ich czeka...
– Już to zrobiłaś. Odeszłaś, Sloane. – Spuściła głowę, czując coraz większe wyrzuty sumienia. Naprawdę tego żałowała. Kierowała się chęcią ocalenia własnego życia. Tak bardzo pragnęła poczuć się wolna, że całkowicie zignorowała fakt, iż przez nią zginie wielu ludzi. Najpierw Ludzie z Nieba. Potem Ziemianie. Doskonale znała plan dr Malik, a nikomu o nim nie powiedziała.
Murphy zaklął pod nosem i wsiadł na konia, oplatając dziewczynę w pasie.
– Jedź, nim wszystkich zabiją. Potem się z tobą rozmówię.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro