✤ Rozdział 13.
John został przeniesiony do izolatki i zajął łóżko po przeciwnej stronie niewielkiego pomieszczenia. Clarke nie raczyła zająć się nim osobiście, tłumacząc się ważniejszymi rzeczami na głowie i przysłała swoją matkę, która nie wykazywała zbyt dużego zainteresowania Sloane. Blondynka nie spuszczała z niej wzroku, by mieć pewność, iż Murphy'emu nic nie groziło. Po tym co zobaczyła, straciła wiarę w ludzi. Wszyscy byli tacy jak ona: tchórzliwi i egoistyczni.
Sloane przyglądała się trzymanemu w ręce ostrzu. Do izolatki wszedł Jasper. Gdy tylko zetknął się z jej spojrzeniem, spuścił wzrok i nerwowo przeczesał palcami ciemną grzywkę. Miał na sobie brudny zielony t-shirt i ciemne dżinsy.
Pogoda na dworze była piękna. Niebo cieszyło się z braku chmur, nakłaniając słońce do rzucania na ziemię przyjemne ciepło bijące z jego promieni. Ptaki radośnie ćwierkały, zwierzęta polowały albo uciekały, ponieważ ktoś polował a nie. Kwiaty rosły, ryby radośnie tańczyły w jeziorach. Przyroda nie zdawała sobie sprawy z piekła, które miała dookoła siebie. Jedynie upolowane, przerażone zwierzęta chwilę przed śmiercią czuły ten przeraźliwy strach, nieopisaną chęć ucieczki albo walki z dużo silniejszym wrogiem. Tak samo było z ludźmi, którzy polowali na siebie nawzajem absolutnie nie wierząc w to, że „wszyscy byli tacy sami".
Sloane kochała przyrodę. To dzięki niej zdołała przez tyle czasu ukrywać się przed ludźmi, którzy próbowali ją znaleźć.
– Musisz powiedzieć Clarke... – Uniosła obojętny wzrok na Jaspera. Chłopak nerwowo zerkał na nieprzytomnego Johna, jakby bał się, że ten usłyszy ich rozmowę. A przecież Sloane to nie obchodziło. Nie musiał robić z tego wielkiej tajemnicy.
– Co takiego mam jej powiedzieć, Jasper? – spytała, choć doskonale wiedziała o co mu chodziło. Nie zamierzała mu jednak niczego ułatwiać. Choć nie żywiła urazy wobec dnia, w którym porzucił ją na pewną śmierć, nie potrafiła zapomnieć o tym, jak zignorował Johna i całą troskę przelał na nią. Była nikim. I nie zasługiwała na jakiekolwiek zainteresowanie czy też głębsze uczucia, które i tak nie miały szansy przeżyć na tej okropnej planecie. Nic tutaj nie było trwałe, a słowa: „Na zawsze" tak naprawdę oznaczały: „Dopóki ktoś mnie nie zabije".
– ... że facet, którego zabiliśmy należał do Ziemian, a nie do Plemienia Skorpiona. Clarke musi wiedzieć, że Lexa znów złamała sojusz! – Jasper uniósł głos, z niedowierzaniem patrząc na obojętną twarz blondynki. Gdzie podziała się ta uczuciowa dziewczyna, z którą dzielił celę? Była w stanie oddać za niego życie choć kompletnie się nie znali! A teraz patrzyła na niego z taką... odrazą? Nienawiścią? Nie potrafił tego nazwać. W końcu powiedziała, że mu wybaczyła, więc dlaczego zachowywała się w tak okrutny sposób?
– Sam jej powiedz jeśli chcesz. Ja nie zamierzam pomagać Clarke w czymkolwiek – oznajmiła stanowczo, nie spuszczając niebieskich oczu z twarzy chłopaka. – Zdobyła ode mnie tyle informacji ile chciała. Gdy będę w stanie poruszać się na tyle zwinnie, by uniknąć zagrożenia na zewnątrz, odejdę i nigdy więcej nie wrócę do Arkadii. Nigdy więcej nie pozwolę, by moje życie zależało od Ludzi z Nieba. – Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane z ogromną pogardą, która sprawiła Jordanowi przykrość. Sam brzydził się Clarke i tego kim był po tym co się stało w Mount Weather. Zdołał jednak przestać o tym myśleć i zapomniał o bożym świecie w chwili, gdy wśród stosu ciał odnalazł Sloane. Sam fakt, iż żyła znaczyła więcej niż cokolwiek innego.
Sloane wiedziała, że w brutalny sposób depcze po wrażliwej stronie Jaspera. Mimo wszystko dręczyły go wyrzuty sumienia, gdy opuszczając bazę Plemienia Skorpiona zdał sobie sprawę, iż porzucił ją na pewną śmierć. Nie zapomniał o tym, co zrobił. Choć należał do Ludzi z Nieba to bardzo różnił się od Clarke.
Clarke Griffin bowiem mordowała wszystkich, którzy zagrażali jej ludziom i absolutnie nie cofała się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Nawet jeśli kiedyś posiadała wyrzuty sumienia to skutecznie zdołała je uśpić. Ale demony przeszłości prędzej czy później do niej powrócą. Sloane wierzyła w to z całego serca.
– Powiem im, bo nie pozwolę, by ucierpieli niewinni...
– Więc na co czekasz? – posłała mu wyzywające spojrzenie. – Idź. Nim Ziemianie albo Plemię Skorpiona przeprowadzą na was egzekucję.
Jasper bez słowa opuścił pomieszczenie.
Sloane długą chwilę przypatrywała się drzwiom, odtwarzając w pamięci całą rozmowę z chłopakiem.
– Nie jesteś dla niego zbyt... wredna?
Przeniosła wzrok na Johna, który najwyraźniej słyszał całą rozmowę i tylko udawał nieprzytomnego.
Splotła dłonie na zdrowym kolanie i westchnęła głośno, przymykając na dłuższą chwilę powieki. Przed oczami wciąż miała radosną twarz Zacka. Jego kwadratową szczękę, wystające kości policzkowe, przepiękne czarne oczy, oliwkową cerę i lokowane, nieco przydługawe włosy. Obejmował ją silnymi ramionami i zapewniał, że nigdy jej nie zostawi i nie pozwoli, by stała jej się krzywda.
A potem to ona go zostawiła. Pozwoliła, by Plemię Skorpiona go zabrało i ostatecznie odebrało życie po wielu eksperymentach.
A przecież go kochała.
Jak można kogoś kochać i nie iść mu na pomoc? Jak można bardziej bać się o siebie niż o ukochaną osobę? Gdy jej wioska płonęła, a mieszkańcy byli zabijani na miejscu lub zabierani do bazy Plemienia, zginął nie tylko Zack, ale również cała jej rodzina.
Została tylko ona i za każdym razem jakimś cudem unikała śmierci.
– Może i za nim nie przepadam, ale to dobry chłopak. Przyniósł mi po cichu nawet wiewiórki, gdy byłem więziony w celi – odezwał się Murphy żartobliwym tonem, chcąc zobaczyć choć cień uśmiechu na twarzy blondynki, ale nic takiego się nie stało.
Sloane naprawdę chciała czym prędzej odejść z Arkadii. Pytanie tylko przed czym chciała uciec: przed Clarke i jej decyzjami czy przed własnymi uczuciami?
– Wiem do czego zmierzasz, ale nic z tego – oznajmiła twardo, jednak wciąż na niego nie spojrzała. – Na ziemi nie ma miejsca na jakiekolwiek miłostki. Prędzej czy później każdy z nas umrze więc po co ranić swoim odejściem innych?
– Chociażby po to, by samemu zaznać odrobiny szczęścia? – John wzruszył ramionami, uśmiechając się do blondynki. – Skoro mamy umrzeć to dlaczego nie możemy umierać z myślą, że odejdziemy z tego świata kochani?
– I mówi to ktoś, kto został znienawidzony przez swoich przyjaciół i wygnany – prychnęła pod nosem.
– Ale miałem ojca, Sloane. Wspaniałego ojca, który wykradł dla mnie leki, gdy byłem bardzo chory... – Blondynka w końcu na niego spojrzała, a jej wzrok przestał być obojętny. Ujrzał w nich współczucie i zrozumienie – ... leki, przez które Jaha skazał go na śmierć. Zginął za taką pierdołę, ratując mi życie i nigdy nie przestanę się o to obwiniać, ale... nauczyłem się z tym żyć. I chwile, które spędziłem z ojcem są dla mnie czymś wyjątkowym. To jedyna rzecz, której nikt mi nie odbierze.
Ponieważ wspomnienia zawsze pozostają w człowieku. Bez względu na wszystko.
Kilka miesięcy później.
Życie w Arkadii toczyło się z dnia na dzień. Ludzie z Nieba uczyli się strzelać z broni, polowali na zwierzęta, wędzili mięso i zajmowali się wszystkimi codziennymi obowiązkami. Clarke w tym czasie szukała sposobu na zaatakowanie Plemienia Skorpiona, które zbyt długo nie dawało żadnych oznak swojego istnienia. Zupełnie jakby przepadli albo nigdy nie istnieli, a przecież Jasper na własnej skórze przekonał się o bolesnych działaniach tych ludzi. Poza tym, Clarke sama widziała potężnych mężczyzn ubranych w barwy moro, którzy mordowali Ludzi z Nieba, co poniektórych zabierając do swojej bazy. Żałowała, że nie mogła ocalić wtedy wszystkich, ale wiedziała, że czasem ofiary są nieuniknione. Życie na ziemi przyzwyczaiło ją do utraty przyjaciół i nie załamywała się już tak bardzo, jak kiedyś.
Musiała być silna, by poddani niczego się nie obawiali. Widzieli w niej przywódcę, który w końcu zdejmie z nich cierpienie i pokona śmierć, która czaiła się w kącie odkąd wylądowali na ziemi.
Sloane, choć nie zgodziła się pomóc w dotarciu do bazy Plemienia, zaoferowała pomoc przy szkoleniu Ludzi z Nieba. Clarke szczerze wątpiła w jej umiejętności, choć zdawała sobie sprawę z tego, że w jakiś sposób przetrwała zupełnie sama na tej okropnej planecie.
Dopóki dziewczyna dochodziła do zdrowia, zajmowała się gotowaniem, a wieczorami pełniła straż u boku Murphy'ego, z którym zdołała się zaprzyjaźnić. Wszyscy uważali ich za tajnych spiskowców bądź kochanków, ale Clarke wiedziała, że to Jasper zajął w sercu dziewczyny szczególne miejsce. Choć trzymała go na dystans i tylko czasem pozwalała na krótki uścisk z jego strony, jej oczy zdradzały wszystko.
W chwili, gdy noga Sloane się zrosła i po upływie dłuższego czasu odzyskała siły, pokazała wszystkim, że jest prawdziwą wojowniczką. Przypominała Clarke Lexę, która potrafiła bezwzględnie zabić wroga, choć jej serce nie było wykute z kamienia. Opanowanie jakim emanowała podczas każdej z bitew było niesamowite i sprawiało, że ludzie chętnie przychodzili na jej zajęcia, choć wciąż się jej obawiali. Nathan w dalszym ciągu uważał, iż dziewczyna o nieznajomym pochodzeniu powinna odejść, ale nie mówił o tym na głos. W ciszy opłakiwał śmierć ukochanego, gdy nie musiał wykonywać powierzonych mu zadań.
Clarke zerknęła przez szybę i skrzyżowała ręce na piersi, przyglądając się Sloane. Dziewczyna toczyła walkę z Jasperem, wyraźnie dając mu spore fory. Chłopak wymachiwał mieczem z coraz większą trudnością, a Sloane bez większego wysiłku oddawała cios i w mgnieniu oka przykładała ostrze do jego szyi, czym dawała mu dobitnie do zrozumienia, że gdyby na jej miejscu był ktoś inny, już dawno by nie żył. DyGraf zawsze wymagała od Jaspera więcej niż od innych. Musiał trenować dłużej, mocniej i nie raz został obudzony w środku nocy, czując nóż na gardle.
A wszystko po to, by zdołał siebie ochronić, gdy jej zabraknie i nie będzie miał przy sobie broni.
Jasper położył się na trawie, głośno oddychając. Jego twarz była czerwona jak burak, a oddech tak nierównomierny, że ledwie zdołał wykrztusić:
– Kiedyś m-mnie wykończysz...
Sloane przysiadła obok i zerknęła na miecze. Wiedziała, że przez miesiąc nie zdoła zrobić z Ludzi z Nieba prawdziwych wojowników, ale nauczyła ich najważniejszych chwytów oraz opanowania, które przydadzą im się w walce. Nie chciała zostawać tu tak długo, jednak w chwili, gdy zrozumiała, że Jasper nie poinformował Clarke o tym, co mu powiedziała, poczuła się głupio. Głównie z powodu kłamstwa, które miało nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Gdyby Jasper powiedział o nim Griffin, sojusz między Ziemianami a Ludźmi z Nieba zostałby zerwany bezpowrotnie.
W końcu takie miała zadanie: zdobyć zaufanie Jordana, doprowadzić do wojny pomiędzy dwoma klanami i wrócić do bazy Plemienia, by powiadomić o powodzeniu misji. Dr Malik zaproponowała jej wolność w zamian za ludzi, na których pragnęła eksperymentować. Obiecała, że żaden z jej strażników nigdy więcej jej nie tknie.
Jak mogła odmówić? Przecież Jasper ją wtedy porzucił! Oczywiście sama go o to prosiła, ale on nie miał pojęcia jak bardzo się bała, gdy została zaprowadzona do celi. Nie miał pojęcia przez co musiała przejść.
Mijały kolejne dni, a ona zamiast odejść i ukryć się przed światem, trenowała ludzi Clarke. Głównie skupiła się na Jasperze, który musiał stać się najlepszym. Wiedziała od początku, że nie odejdzie, dopóki nie będzie miała pewności, że sobie poradzi.
Wciąż była silniejsza i zwinniejsza od niego, ale dawał z siebie wszystko i szło mu naprawdę dobrze. W końcu zaczął przykładać się do nauki, a moment rozstania zbliżał się nieubłaganie.
Sloane wiedziała, że dokładnie za dwa dni o północy nastąpi atak na Arkadię. Jej czas się kończył. Jeśli do wojny między Ludźmi a Ziemianami nie dojdzie: zginą jedno po drugim. A ona będzie zmuszona się ukrywać, by dr Malik myślała, że jej maskotka została zamordowana przez Clarke Griffin i niepotrzebnie zwlekała z atakiem tak długo.
Sloane mogłaby wprowadzić Ludzi z Nieba do bazy Plemienia, ale miała dość widoku krwi i ludzi walczących o ostatnie tchnienie serca. Miała dość przemocy i walki, dlatego udawała, że nie zna tajnego wejścia do bazy i mydliła ludziom oczy, choć mimo wszystko zaczęli dla niej coś znaczyć.
– Dzięki mnie nie zginiesz, gdy przyjdzie ci walczyć bez broni.
– Dlaczego miałoby się tak stać?
Sloane uniosła prawą brew.
– Magazynek w końcu się skończy, a przeciwnik może dopaść cię w każdej chwili. Musisz być uważny, Jasper. Słuchać wszystkiego co się dzieje wokół ciebie i najważniejsze...
– ... nie dać się zabić – dokończył, uśmiechając się w swój najpiękniejszy sposób.
Serce cisnęło jej się do gardła na ten widok. Jak mógł patrzeć na nią z takim oddaniem skoro ciągle go odtrącała? Dlaczego musiał sprawić, że wizja odejścia zadawała jej tak wiele cierpienia?
– Hej, nie smuć się. – Pogłaskał ją po głowie i zaśmiał się, widząc jej mrożący krew w żyłach wzrok. Nigdy nie lubiła, gdy ją dotykał, a on i tak zawsze to robił. – Tamta akcja z Ziemianinem była jakimś pojedynczym atakiem. Wydaje mi się, że Lexa nawet o tym nie wiedziała, więc dobrze, że zachowałem to w tajemnicy. Plemię Skorpiona zostało uśpione i na razie nie mamy czym się martwić. Sama widziałaś, że główne wejście zostało zburzone. Ktoś musiał sprzątnąć ich przed nami.
Nie potrafiła patrzeć w jego oczy. Był taki pewien swoich słów... Kompletnie nie zdawał sobie sprawy z nadchodzącego zagrożenia, a ona znała prawdę. Mogła ostrzec ich wszystkich. Mogła zemścić się na dr Malik za wszystkie krzywdy jakie jej wyrządziła, ale ona nie chciała nikogo zabijać. Nie chciała brać udziału w nieuniknionej wojnie.
Ale... czy nie przyczyniała się do tego, ukrywając nadchodzące niebezpieczeństwo przed ludźmi, którzy w małym stopniu zaczęli jej ufać? Jaką miała pewność, że Jasper wykorzysta to czego go nauczyła i dzięki temu przeżyje?
– Przepraszam... – wyszeptała i niespodziewanie nachyliła się nad chłopakiem, całując go w usta. Były ciepłe, nieco lepkie i sprawiły, że po całym jej ciele przeszedł dreszcz. Pragnęła tego od dawna, ale nie sądziła, że wyrzuty sumienia zaczną pożerać ją od środka.
„Znów to robisz. Znów porzucasz ludzi, którzy cię potrzebują. Znów pozwalasz komuś umrzeć" – krzyczał jej umysł, gdy po policzkach spływały słone łzy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro