✤ Rozdział 10.
Denerwował się. Nie miał pojęcia w jaki sposób przebiegała rozmowa Sloane z Clarke i Bellamy'm, przez co nie potrafił skupić myśli na niczym innym. Choć wierzył, iż Griffin nie skrzywdzi Sloane po tym, jak usłyszy informacje dotyczące Plemienia Skorpiona to wciąż miał przed oczami tych wszystkich ludzi, którzy zostali skazani przez nią na śmierć. Ludzie z Nieba byli dla niej priorytetem i każdy kto mógł im zagrozić momentalnie stawał się wrogiem. Wrogiem do wyeliminowania.
A Sloane była taka słaba...
– Nie jesteś głodny? Nie widziałem byś ostatnio coś jadł.
Jasper spojrzał na Monty'ego i posłał w jego stronę krótki uśmiech. Azjata usiadł obok przyjaciela na trawie pod wysokim drzewem, które zdawało się piąć w górę, jakby chciało dosięgnąć zachmurzonego nieba. Jasper nie raz zastanawiał się, jakby to było, gdyby w końcu przestał oddychać. Tyle razy otarł się o śmierć, że myślenie o niej stało się dla niego czymś zwyczajnym. I, chociaż zdarzało mu się myśleć o samobójstwie to w obecnej chwili miał powód, by żyć. Pragnął chronić Sloane i tylko to się liczyło.
– Ciągle myślę o tym, jak porzuciłem Sloane na pewną śmierć. Nie potrafię się z tym uporać – wyznał, spuszczając wzrok na dłonie.
– Sloane nie ma ci tego za złe, Jasper. Najwyższy czas byś sobie wybaczył, nie sądzisz? – Jordan zagryzł dolną wargę, posyłając przyjacielowi niepewne spojrzenie. – Na Ziemi ludzie umierają. Każdy nowy dzień jest dla nas walką o przetrwanie, dlatego nie możemy patrzeć w przeszłość i nienawidzić siebie za podjęte decyzje, które w tamtej chwili wydawały nam się słuszne. Nigdy nie wiesz kiedy nastąpi twój koniec. Możemy mieć obecnie sojusz z Ziemianami, ale jaką mamy pewność, że się od nas nie odwrócą? W dodatku Plemię Skorpiona depcze nam po piętach.
Już miał coś odpowiedzieć, gdy usłyszał krzyk jednego z chłopaków. Choć nie wiedział, co powiedział, reakcja zebranych wokół niego ludzi utwierdziła go w przekonaniu, że działo się coś niepokojącego. Jasper porozumiewawczo spojrzał na Monty'ego i zgodnie ruszyli w ich kierunku, chcąc dowiedzieć się o co chodzi.
– Nie mamy pojęcia kim ta dziewczyna jest, ale na pewno nie jedną z nas! – krzyknął Nathan Miller, unosząc wysoko zaciśniętą dłoń. Jego czekoladowe oczy lśniły niebezpiecznie, a duże usta raz po raz zaciskały się w wąską kreskę. Nathan miał krótkie, czarne włosy i ciemną karnację, które w połączeniu z umięśnionym ciałem ukazywały obraz silnego chłopaka. Jasper nigdy jakoś specjalnie się nim nie interesował, ale w obecnej chwili miał ochotę mu przyłożyć, przed czym powstrzymał go Monty. – Pojawiła się znikąd, a teraz przez to, że Clarke jej pomogła stoimy pod ostrzałem i znów jesteśmy w niebezpieczeństwie! Po co nam sojusz z Ziemianami skoro jakieś Plemię Skorpiona chce nas wymordować!?
– O czym ty gadasz!? – oburzył się Jordan, skupiając na sobie uwagę wszystkich zebranych. Groźne spojrzenie Nathana nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Podszedł do grupki i uważnie rozejrzał się po znajomych twarzach, w których dostrzegł przerażenie. Nic dziwnego, że się bali. Każdy dzień na Ziemi przynosił ogromne cierpienie. W chwili, gdy Ludzie z Nieba zawarli sojusz z Ziemianami, a Mount Weather przestało istnieć choć przez chwilę czuli się bezpiecznie. Do momentu, aż baza nie została zaatakowana przez nieznanego wroga. – Plemię Skorpiona zamordowało połowę naszych ludzi zanim Sloane została tutaj przyprowadzona! Nie wiem co się stało z zaginionymi, ale nie widziałem ich w bazie tych potworów, jednak nie miałem okazji rozejrzeć się po wszystkich pomieszczeniach, bo wiesz... – przybrał na ustach pogardliwy uśmiech – ... byłem torturowany i gdyby nie Sloane, której tak bardzo się obawiasz to bez wątpienia byłbym już trupem.
– To ona powinna być trupem – wysyczał przez zęby, a Jasper momentalnie znalazł się przy nim. Zacisnął palce na czarnej koszulce i przygwoździł go do drzewa, choć wiedział, że nie miał z nim najmniejszych szans.
– Powinnam nim być, ale mimo wszystko żyję i z pewnością w obecnym stanie wam nie zagrażam.
Oszołomiony puścił Nathana i spojrzał na zbliżającą się Sloane w towarzystwie Bellamy'ego. Widział po jej twarzy, że każdy krok sprawiał jej wiele bólu, ale najwyraźniej miała powód, dla którego zdecydowała się pokazać ludziom. Obawiał się, że czekało ją z ich strony niebezpieczeństwo, dlatego szybko stanął po jej prawej stronie i obserwował jej zachowanie, by w razie czego móc uchronić ją przed upadkiem. Twarz blondynki wciąż była przeraźliwie blada i pokryta licznymi ranami. Miała na sobie szarą koszulkę na cieniutkich ramiączkach, przez co wszyscy z szeroko otwartymi oczami przyglądali się licznym bliznom, których nie miała jak zakryć.
Jasper wiedział, że czuła się źle przez ich ciekawskie spojrzenia, dlatego też zdjął z siebie bluzę i pospiesznie okrył nią jej ramiona. Nie zareagowała na to w żaden sposób. Patrzyła przed siebie jak zahipnotyzowana i najwyraźniej czekała na jakiś atak ze strony obcych. Gdy nic takiego nie nastąpiło, kontynuowała słabym głosem:
– Gdy tylko dojdę do siebie, odejdę. W obecnym stanie nie potrafię nawet uciec, dlatego mam nadzieję, że jakoś zniesiecie mój krótki pobyt w waszej bazie i dacie mi szansę...
– Noga tak szybko ci się nie zrośnie, a to oznacza, że trochę u nas zabawisz – zauważyła szorstko Harper, mierząc blondynkę nieufnym spojrzeniem.
Harper miała bardzo podobny kolor włosów do Sloane, jednak jej ciało nie pokrywały żadne blizny. Niska, szczupła budowa ciała oraz śliczna buzia potrafiły namącić chłopakom w głowach. Choć wyglądała jak laleczka była bardzo silna i twardo stąpała po ziemi.
– Przyniesiesz nam śmierć! – Nathan splunął w jej stronę.
To nie ja jestem Kosiarzem, pomyślała, ledwie stojąc na nogach. Nienawiść ze strony Ludzi z Nieba odebrały jej całą pewność siebie. Naprawdę wierzyła, że jeśli wyjdzie im naprzeciw, przywita się i zapewni o swych dobrych intencjach to przyjmą ją nieco cieplej. Nie musieli w żaden sposób jej pomagać. Chciała tylko, by nie pragnęli jej śmierci.
– Sloane zostanie u nas tak długo, jak będzie tego potrzebowała i nie macie prawa jej tknąć, czy to jasne?! – odezwał się Bellamy stanowczym tonem, mierząc każdego z zebranych surowym spojrzeniem. – Dzięki niej możemy pokonać Plemię Skorpiona. Była ich więźniem tak długo, że doskonale orientuje się w terenie.
– Dziwne, że wciąż żyje skoro jej ciało wygląda, jakby było doklejane w kawałkach. Spójrzcie na te wszystkie blizny – Harper z obrzydzeniem wskazała na szyję nieznajomej. W tle momentalnie uniósł się głośny jęk ze strony nastolatków. – Jest jakimś robotem czy co? Jaki człowiek potrafi znieść tyle cierpienia i wciąż żyć? Nie jest to dla was dziwne?
– Dość tego! – Krzyk Blake'a przedarł się przez tłum. – Sloane nie stanie się z naszej strony żadna krzywda. Każda próba zranienia jej będzie surowo karana. A teraz rozejść się! To koniec przedstawienia.
Sloane stała ze spuszczoną głową, nie potrafiąc spojrzeć na przechodzących obok niej ludzi. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że Jasper trzymał splecione na jej brzuchu dłonie, choć sama radziła sobie z ustaniem na nogach. Co prawda złamaną kończynę unosiła nad ziemią, podtrzymując się grubego kija, ale nie potrzebowała pomocy.
– Co, jeśli któreś z nich spróbuje zabić mnie podczas snu? – spytała tak cicho, że Jasper i Bellamy ledwie ją zrozumieli. – Ja na ich miejscu w ten sposób pozbyłabym się problemu.
– Jasper będzie miał cię na oku – zapewnił Blake, rzucając koledze porozumiewawcze spojrzenie. – Udzieliłaś nam ważnych informacji, dlatego nie pozwolimy cię skrzywdzić. Nasi ludzie w końcu zrozumieją, że dzięki tobie może uda nam się pokonać wroga. O ile zdołamy przekonać Ziemian do wojny. – Ostatnie zdanie zabrzmiało powątpiewająco.
Jordan patrzył, jak Bellamy oddala się ze zrezygnowaną miną i rozejrzał się w poszukiwaniu Monty'ego, ale przyjaciela nigdzie nie było. Czyżby odszedł wraz z Harper, Nathanem i całą resztą? Bał się Sloane? Niemożliwe. W końcu zmieniał jej okłady, gdy nikogo w pobliżu nie było.
– Wróćmy do izolatki. Lepiej będzie, jak nie będziesz się tak przemęczać.
Sloane uniosła wzrok na Jaspera. Wyglądała na zaskoczoną jego bliskością. Jakby dopiero teraz do niej dotarło, że przez cały ten czas stał obok i starał się ją wspierać.
– Nie powinieneś narażać się przyjaciołom. Najlepiej będzie, gdy przestaniesz się mną przejmować. Nie jesteś mi nic winien – oznajmiła stanowczo, patrząc wprost w jego brązowe oczy. Tak bardzo się cieszyła, że udało mu się uciec i wciąż żył. Nie mogła jednak zbytnio okazywać mu swych uczuć, by się do niej nie przywiązał. Należeli do zupełnie innych światów. Ona ciągle uciekała, nie mając swojego miejsca na Ziemi, a on był Człowiekiem z Nieba. Posiadał przyjaciół, którzy byli w stanie wskoczyć za nim w ogień. Nie mógł tego zaprzepaścić przez poczucie winy tkwiące w jego sercu.
– Nieważne co mówią inni, Sloane. – Przełożył ramię dziewczyny przez swoją szyję i posłał jej uroczy uśmiech. – Ocaliłaś mi życie. Jesteś dobrym człowiekiem i zrobię wszystko, by inni również to dostrzegli. Naprawdę cieszę się, że znów mogę cię widzieć.
Murphy śpiewał pod nosem jakąś melodię, gładząc palcami kajdanki, które uniemożliwiały mu swobodne poruszanie dłońmi. Minęło już kilka dni odkąd znów był w Arkadii, a Clarke i Bellamy w dalszym ciągu nie potrafili podjąć decyzji odnoście tego, co z nim zrobią. Niby nic dziwnego: w końcu wielokrotnie nadużył ich zaufania, jednak druga szansa należy się każdemu. Albo i dziesiąta... Nieważne. Ważne, że miał ogromną chęć poprawienia się i naprawdę nie zamierzał nikomu wchodzić w drogę.
Słysząc nadchodzące kroki, podniósł się z podłogi i podszedł do krat. Był pewien, że ujrzy Jaspera lub Monty'ego, którzy jako jedyni odwiedzali ranną dziewczynę, dlatego nie krył swojego zdziwienia na widok Nathana Millera. Zawsze miał z tym chłopakiem na pieńku, jednak jeszcze nigdy nie widział u niego tak zaciętej miny.
Widząc, jak chłopak ściska coś w kieszeni czarnych dżinsów i przymierza się do wejścia do izolatki, zawołał:
– Miller, a ty tu czego?
Murzyn posłał Johnowi wrogie spojrzenie i bez słowa zniknął za drzwiami izolatki.
Murphy nie miał pojęcia, co się za nimi działo, ale czuł, iż Sloane mogło grozić niebezpieczeństwo. Złe przeczucia zawładnęły jego umysłem, a krople potu zaczęły lśnić na czole, gdy wrzeszczał na całe gardło, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
Nie mógł wydostać się z celi, dlatego miał nadzieję, że ktoś go w końcu usłyszy.
Nim będzie za późno.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro