✤ Rozdział 09.
Choć nie nawiedzał Sloane odkąd poprosiła o chwilę spokoju to co jakiś czas szedł do izolatki i sprawdzał ukradkiem, czy wszystko było z nią w porządku. Nie potrafił wyzbyć się wyrzutów sumienia, które z każdą chwilą doprowadzały go do szaleństwa. Rozumiał, dlaczego dziewczyna nie chciała go widzieć, ale tak bardzo pragnął z nią porozmawiać... Chciał wyjaśnić, dlaczego postąpił w taki, a nie inny sposób...
– Ktoś tu chyba nie potrafi sobie odpuścić.
Zirytowany spojrzał w stronę Murphy'ego, który przyglądał mu się z irytującym uśmieszkiem na twarzy. Gdyby nie oddzielały ich kraty, Jasper z pewnością palnąłby go w tą głupią gębę.
– Przymknij się! – warknął i już miał odejść, gdy usłyszał za sobą głos uwięzionego chłopaka.
– Też nie chciałem jej zostawiać, ale nie mieliśmy wyboru. Sama kazała nam uciekać, pamiętasz? Gdybyśmy jej nie posłuchali...
– Myślisz, że tego nie wiem!? – warknął, zbliżając się do krat na tyle blisko, by móc swobodnie patrzeć w zielone, wypukłe oczy Johna. Zawsze wyglądem przypominał mu oślizgłą ropuchę i nawet teraz to się nie zmieniło, choć oboje porzucili na pewną śmierć Sloane. Jasper do tej pory uważał się za kogoś lepszego od niego, a teraz czuł się jak śmieć.
– Robimy wszystko, by przetrwać, Jasper. Niektóre decyzje muszą być trudne do podjęcia, a my musimy pogodzić się z ich konsekwencjami.
– Dlatego właśnie zostałeś uwięziony. Przez decyzje, które sprawiły, że nikt ci nie ufa – fuknął i ruszył w odwrotną stronę, choć z całego serca pragnął porozmawiać z Sloane.
– Ocaliłaś jej życie, a ona w dalszym ciągu nie zdradziła niczego co ma związek z tym cholernym Plemieniem Skorpiona. Skąd więc możemy mieć pewność, że z nimi nie współpracuje!? – Usłyszał zza drzwi pokoju Clarke gniewny głos Bellamy'ego.
To nie tak, że chciał podsłuchiwać, ale rozmawiali tak głośno, że nie dało się ich nie usłyszeć. Słowa Blake'a sprawiły, że gniew momentalnie zagotował się w żyłach Jaspera, przez co wparował z impetem do środka, mierząc kolegę surowym spojrzeniem. Clarke jedynie spuściła głowę, jakby obawiała się, że odczyt jej myśli, gdy tylko spojrzy mu w oczy.
Wiedział jednak, o co im chodziło. Chcieli pozbyć się Sloane, ponieważ wymagała opieki i lekarstw, które mogły pomóc ludziom z Nieba. Dla nich Sloane była jedynie informatorem, który na obecną chwilę nie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Minęło pięć dni, a ona nie odezwała się do nikogo słowem. Nawet jego nie chciała widzieć.
– Jasper. Nie powinno cię tu być... – odezwała się spokojnie Clarke, gdy w powietrzu zawisła cisza.
– Jak możesz myśleć, że Sloane spiskuje z Plemieniem!? – spytał, z niedowierzaniem wpatrując się w bruneta. Nie spuścił wzroku, pewien swoich przekonań. – Cholera! Nie było cię tam! – przypomniał, gniewnie zaciskając dłonie z taką siłą, że knykcie momentalnie mu zbielały i zaczął odczuwać ból. Mimo to nie poluźnił uścisku, czując coraz większy gniew, który rozsadzał go od środka. – Sloane była torturowana, gwałcona i poddawana eksperymentom, o których nawet ci się nie śniło! Przeszła przez prawdziwe piekło, a mimo to naraziła się, by mnie uratować! Pomogła mi, a ja tak po prostu ją porzuciłem i uciekłem z Johnem, choć mogłem przynajmniej spróbować ją ocalić. To cud, że wciąż żyje!
– Właśnie! – odkrzyknął Bellamy, nerwowo zerkając w stronę Clarke. – Jakimś cudem przeżyła, a żaden człowiek nie jest w stanie znieść tyle cierpienia! Była gotowa rozpruć sobie brzuch!
– Błagała byśmy pozwolili jej umrzeć! – przypomniał, zbliżając się do bruneta na niebezpieczną odległość. Clarke momentalnie stanęła między nimi, wyczuwając w powietrzu narastające napięcie. – Nie chciała narażać nas na niebezpieczeństwo, ale to Clarke zdecydowała wyjąć z niej bombę, choć wszyscy mogliśmy umrzeć!
– Uspokójcie się. – Głos Clarke sprawił, że Jasper momentalnie skupił na niej uwagę, choć miał ochotę potrząsnąć Bellamy'm. – Musisz z nią porozmawiać, Jasper – zwróciła się do Jordana, co oznaczało, że całkowicie popierała Blake'a. Jaspera to nie dziwiło. W końcu oboje mieli w zwyczaju myśleć podobnie i z łatwością przychodziło im decydowanie o tym kto ma prawo żyć, a kto musi umrzeć. Niby mógłby się do tego przyzwyczaić, ale nie zamierzał tego robić. – Nie potrzebujemy w Arkadii kogoś, kto zużywa nasze lekarstwa i zapasy żywności i nie wnosi niczego, co może nam pomóc. Wszyscy pracują, by móc tu żyć i nikt nie będzie tolerował obcego, który w dodatku może wszystkim zagrażać.
– Gdybyś mogła to zamordowałabyś każdego kto nie należy do Ludzi z Nieba, prawda? – nachylił się nad Clarke, trafiając w jej czuły punkt. – Nie obchodzi cię to, że Sloane uratowała życie mi, czy też Murphy'emu. Obchodzi cię tylko to, że tutaj jest, potrzebuje lekarstw i nie udziela ci informacji, które chcesz znać. Jesteś Kosiarzem, Clarke. Kosiarzem, który zbiera żniwo i nie czuje się dobrze, gdy ktoś obcy pojawia się na jego strzeżonym terytorium.
– Jasper!
Odepchnął dłoń Bellamy'ego, obrzucając go ostrzegawczym spojrzeniem.
– Zabiję każdego, kto spróbuje skrzywdzić Sloane – ostrzegł, uważnie obserwując minę Clarke. Była oszołomiona. – Już raz ją porzuciłem i więcej tego błędu nie popełnię.
Opuścił pokój Griffin z hukiem i skierował się w stronę kuchni, skąd wziął kilka zerwanych jabłek i ruszył w stronę izolatki. Mijał znajomych bez słowa, odtwarzając w myślach odbytą rozmowę z Clarke i Bellamy'm. Wiedział, że jego groźby na niewiele się zdadzą i, jeśli Sloane nie zacznie gadać to lada dzień będzie musiała odejść, a przecież nie poradzi sobie w obecnym stanie. Miała złamaną nogę i wciąż była bardzo słaba. Nie zagrażało jej jedynie Plemię Skorpiona. Zagrożenie czyhało na nią ze strony każdej ludzkiej istoty żyjącej na Ziemi. W końcu nie należała do nikogo. Jej wioska została spalona i jedynie ona przeżyła.
Minął celę Murphy'ego i wrzucił przez kraty dwa jabłka. Zignorował podziękowania i czym prędzej wszedł do izolatki, gdzie, ku jego zdumieniu, ujrzał Monty'ego. Przyjaciel zmieniał okład na brzuchu dziewczyny, która uważnie wpatrywała się w jego twarz do momentu, aż nie dostrzegła nowego gościa.
– Cześć, Jasper – przywitała się słabym głosem.
Miał ochotę ją przytulić i spytać, jak się czuła, jednak zdołał stłumić w sobie tę chęć i podszedł bliżej, posyłając przyjacielowi krótki uśmiech. Nie miał pojęcia, że Monty'ego obchodził stan Sloane i zamierzał porozmawiać z nim na ten temat, jednak nie była to odpowiednia chwila.
– Cześć. – Rzucił krótko i nieśmiało podał dziewczynie jabłko. Ostrożnie sięgnęła po nie chudą dłonią i już po chwili wgryzła się w nie z uśmiechem zadowolenia wymalowanym na buzi.
Wyglądała nieco lepiej, jednak wciąż musiała bardzo cierpieć. Widział to w jej oczach, choć starała się uśmiechać i zgrywać twardzielkę.
– Pójdę już. Pewnie Clarke ma dla mnie kolejne zadanie do wykonania. Odkąd brakuje ludzi ciągle mnie potrzebuje – Monty podniósł się z krzesła i poklepał Jaspera po ramieniu.
Jordan posłał mu nieme „dziękuję" na co uśmiechnął się i wyszedł, życząc Sloane szybkiego powrotu do zdrowia.
Gdy tylko został sam na sam z blondynką, poczuł, jak serce ciśnie mu się do gardła. Nie był w stanie chociażby spojrzeć w jej stronę. Momentalnie zaatakowały go wspomnienia z dnia, w którym porzucił ją wraz z Murphy'm. Czuł się tak podle...
Nie miał prawa błagać ją o przebaczenie. Nie miał prawa błagać ją o cokolwiek, a mimo to stał przed nią, mając nadzieję, że nie będzie nienawidzić go do końca życia.
– Ty płaczesz...
Zaskoczony dotknął policzków i ze zdumieniem stwierdził, że miała rację. Pospiesznie starł łzy i z trudem spojrzał w jej błękitne, przepełnione bólem oczy.
– Myślałem, że umarłaś. Gdy zobaczyłem cię wśród tych wszystkich ciał... – Głos mu się załamał. Usiadł na krześle i schował twarz w dłoniach, czując się niesamowicie podle. Gdy poczuł na dłoni ciepłe palce dziewczyny, uniósł na nią zdumione oczy.
Sloane wykrzywiła na moment twarz w grymasie bólu, jednak nie pozwoliła się ponownie położyć. Siedziała w dziwnej pozycji na łóżku, uważnie wpatrując się w twarz chłopaka. Nie mógł patrzeć w jej oczy, dlatego też szybko spuścił głowę.
– Postąpiłeś słusznie. Gdybyś mnie wtedy nie zostawił, zabiliby cię. Zabiliby również Murphy'ego, a tak wykorzystali mnie do przekazania wiadomości Ludziom z Nieba i dzięki Clarke wciąż żyję. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, prawda?
– To nie zmienia faktu, że wciąż czuję się podle. Nawet nie chcę myśleć o tym, przez co musiałaś przejść po naszej ucieczce...
– Nie wracajmy do tego. Nie skupiajmy się na rzeczach, na które nie mamy wpływu i cieszmy się chwilą, bo nie trwa ona długo. Na Ziemi wszystko może się zdarzyć, a życie jest najcenniejszym darem, o który musimy walczyć pomimo wszelkich przeciwności. Zapamiętaj to i nigdy nie patrz wstecz, żałując swoich decyzji.
Chciał, żeby to wszystko było takie łatwe.
Westchnął i posłał Sloane przepraszające spojrzenie.
– Clarke i Bellamy uważają cię za zagrożenie. Jeśli nie powiesz im niczego na temat Plemienia to będziesz musiała opuścić Arkadię.
Ciało Sloane momentalnie się napięło, a na ustach zawitał grymas niezadowolenia.
Jasper wiedział, że nie spodoba jej się to, co powie, ale nie zamierzał ukrywać przed nią prawdy. Mimo wszystko naprawdę wierzył, że udzieli Griffin wszystkich informacji, dzięki czemu będzie mógł się nią zaopiekować. Nie pozwoliłby jej nikomu skrzywdzić. Co jednak zrobiłby w chwili, gdyby musiała opuścić Arkadię? Nie chciałe nawet o tym myśleć.
– Nie ma nic za darmo. Doskonale to rozumiem – oznajmiła słabym głosem i ostrożnie położyła się na łóżku, zagryzając z bólu dolną wargę. – Zawołaj Kosiarza. Powiem wszystko, co będzie chciała usłyszeć.
Poczuł ogromną ulgę, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że Sloane wolałaby nie wracać do tego, co wydarzyło się u Plemienia Skorpiona. Sam niechętnie opowiadał przyjaciołom o wszystkim, co go tam spotkało, a przecież nawet w połowie nie cierpiał tak bardzo, jak ta biedna dziewczyna.
Złapał blondynkę za rękę i uśmiechnął się najszczerzej, jak tylko potrafił.
– Naprawdę cieszę się, że żyjesz. To wiele dla mnie znaczy.
Dostrzegł łzy w błękitnych oczach Sloane, jednak nim zdołał się odezwać, odsunęła dłoń, mówiąc tak cicho, że ledwie ją usłyszał:
– Też się cieszę, że żyję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro