Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

✤ Rozdział 06.

Jasper szedł za Bellamy'm, co chwilę zerkając przez ramię na las i otaczające ich drzewa. Był pewien, że Plemię Skorpiona nie pozwoli im od tak odejść, dlatego spodziewał się, że za moment stoczą walkę na śmierć i życie z wysłanymi przez dr Malik strażnikami.

Było zbyt spokojnie. Ptaki ćwierkały nad ich głowami, a słońce grzało skórę, rumieniąc ją na czerwony kolor. Mijali co chwilę Ziemian, którzy posyłali w ich stronę jedynie krótkie spojrzenia i szli we własnym kierunku, nie zawracając sobie nimi zbytnio głowy. Nawet głos Clarke w krótkofalówce milczał od dłuższego czasu. Ostatni raz odezwała się kilka minut temu, zapewniając, że wszystko było w porządku. Jasper wyczuł w jej głosie panikę, gdy ostrzegała, by mieli oczy szeroko otwarte. Nie wierzyła, by Plemię Skorpiona pozwoliło od tak odejść uciekinierom. Nikt w to nie wierzył, dlatego wszyscy czekali na jakiś znak. Sygnał, który utwierdzi ich w przekonaniu, że coś było nie tak.

Jordan spojrzał na wytatuowany kod kreskowy i delikatnie pogładził go palcem. Był wypukły i szorstki. Przez myśl mu przeszło, by chwycić za nóż i wyciąć kawałek oznaczonej skóry, jednak szybko odrzucił ten pomysł. Przysporzyłby sobie tylko niepotrzebnego cierpienia.

Musiał być silny. Jeśli miał przydać się do czegokolwiek, nie mógł pozwolić sobie na rozkojarzenie. Musiał odtworzyć w pamięci wszystko, co zapamiętał z pobytu w bazie Plemienia Skorpiona, by móc opowiedzieć o tym Clarke. Znalezienie sposobu na zniszczenie tego miejsca stało się jego priorytetem. Był zdeterminowany i gotowy pomścić Sloane. Opuścił ją w chwili, gdy najbardziej go potrzebowała, więc chociaż tyle mógł zrobić. Wiedział, że nawet w najmniejszym stopniu nie zniweluje to jego poczucia winy, jednak nie mógł sterczeć bezczynnie i płakać w kącie.

– Jaki był twój udział w tym wszystkim, Murphy? – odezwał się niespodziewanie Bellamy, skupiając uwagę Jaspera na Johnie.

Jasper dopiero teraz zauważył, że znacząco oddalili się od bazy Plemienia Skorpiona i znajdowali się coraz bliżej Ludzi z Nieba. Był tak pogrążony we własnych rozmyśleniach i rozglądaniu się za strażnikami dr Malik, że całkowicie zgubił orientację w terenie. Myśl, że w ich stronę nie padły żadne strzały i nie zostali zaatakowani, napełniła go wielkimi obawami. Coś było nie tak. Zbyt łatwo udało im się uciec. Sloane mówiła, że dr Malik zależało na Ziemianach i pragnęła pojmać ich jak najwięcej. Jaki więc byłby sens, gdyby się wycofała? Z pewnością widziała, że zdołał uciec, a przecież był świetnym informatorem dla Ludzi z Nieba. Nie powinna się więc go obawiać?

– Prócz cholernego tatuażu, nie zrobili mi nic. – John wzruszył obojętnie ramionami. – Miałem szczęście.

– Albo jesteś jednym z nich – Bellamy wycelował nagle broń w chłopaka.

Oszołomiony, Jasper osłonił Murphy'ego własnym ciałem. Chociaż sam nigdy nie ufał temu chłopakowi - byłby idiotą, gdyby kiedykolwiek to zrobił - uważał, że Bellamy przeginał. Niechęć względem byłego pomocnika przysłaniała mu racjonalne myślenie, przez co wszędzie dostrzegał spisek. Zapomniał jednak, że Jasper również był ofiarą Plemienia Skorpiona. Doskonale wiedział, po co Murphy się tam znalazł i w życiu przez myśl by mu nie przeszło, że dobrowolnie zgłosił się na ochotnika. O sojuszu z dr Malik również mógłby zapomnieć, ponieważ żaden Człowiek z Nieba nigdy nie nadstawiłby za niego karku. Był zbyt znienawidzony, by mógł okazać się dla nich przydatny.

– Postradałeś zmysły – fuknął Murphy, wyglądając przez ramię nieco niższego od siebie chłopaka. – Władza odebrała ci mózg skoro myślisz, że dobrowolnie zgodziłbym się na zostanie szczurem doświadczalnym!

– Zrobiłbyś wszystko byleby przetrwać!

– Nie przetrwałby w ten sposób – zapewnił Jasper. Mina Bellamy'ego od razu złagodniała. Patrzył teraz na niego, oczekując wyjaśnień. Był zmęczony. – Ludzie służą tam za króliki doświadczalne. Nie mam pojęcia, co nam wstrzykują do organizmu, ale nie jest to nic przyjemnego. Odcięli mi duży płat skóry – wskazał na zabandażowany skrawek ręki, a oczy Blake'a wybałuszyły się ze zdziwienia – i wbijali mi w mięso igłę, raz po raz wstrzykując jakąś substancję. Bolało tak bardzo, że marzyłem o śmierci. Potem obudziłem się sparaliżowany. Mogłem poruszać jedynie głową... – Zamilkł na moment, przymykając powieki. W głowie od razu odtworzył wspomnienie Sloane, która trzymała jego głowę na swoich kolanach i błagała, by się obudził. Tak bardzo się o niego bała... Zrobiła wszystko, by ponownie odzyskał czucie w ciele, a on ją porzucił. Gdyb tylko mógł cofnąć czas...

– Jasper, skup się! – Bellamy położył dłonie na ramionach kolegi, z powrotem sprowadzając go na ziemię.

Jasper starł z kącików oczu łzy i zaczął mówić dalej:

– Myślę, że był to efekt uboczny tego co mi wstrzyknięto. Sloane zdobyła jednak antidotum i dzięki niej odzyskałem panowanie nad ciałem. Zabiła strażnika, który pilnował piętra z więźniami, dzięki czemu w ogóle zdołaliśmy uciec. Cała reszta obserwowała was i Ziemian, szukając sposobu, by pojmać was żywych. Dr Malik ma obsesję na punkcie wynalezienia broni, która pokona jej wrogów.

– Jak może stworzyć broń z żyjących ludzi? – zdziwił się Bellamy.

– Nie pamiętasz już cudownych Kosiarzy? – Murphy prychnął pod nosem, patrząc na chłopaka z pogardą. – Żywe bronie. Kanibale mordujący wszystko, co się tylko porusza...

– Myślę, że dr Malik chce stworzyć coś dużo gorszego od nich – Jasper wszedł Johny'emu w słowo, wprawiając Blake'a w głęboki szok. Widział, że próbował zrozumieć to, co próbował mu przekazać, jednak nie chciał dopuścić do siebie myśli, że na świecie istnieli ludzie gorsi od tych z Mount Weather. Najwyraźniej zdążył już zapomnieć o tym, że ludzie na Ziemi robili wszystko, byleby przetrwać. Tutaj nie było miejsca na życie w zgodzie. Każdy martwił się nie tylko o jedzenie, które było naprawdę trudne do zdobycia, ale również o przetrwanie. Każdy kolejny dzień dorzucał nowych wrażeń i odbierał nadzieję na lepsze jutro.

Każdy dzień mógł okazać się ostatnim.

– Opowiecie o wszystkim Clarke i wspólnie zdecydujemy, co zrobimy dalej – zarządził Bellamy.

Zgodzili się z nim. W końcu co innego im pozostało?

Po rozmowie z Clarke, Jasper udał się do pokoju, który wcześniej zajmował wraz z Monty'm. Chociaż ciała tych, którzy zostali zamordowani przez Plemię Skorpiona zostały zakopane, gdzieniegdzie wciąż widać było ślady krwi.

Powrót do Arkadii przywołał przeraźliwe wspomnienia. Nie musiał pytać, kto zginął. Pozostało ich tak niewielu, że zaczynał rozumieć, dlaczego Clarke ponownie zdecydowała się zaufać Ziemianom. Nie miała zbytnio wyboru, zważywszy na fakt, że Ludzie z Nieba nie tworzyli już silnej armii. Była ich zaledwie garstka. Gdyby dr Malik zdecydowała się wpaść tutaj ze swoją armią, nie mieliby żadnych szans.

Położył się na hamaku, w ogóle nie myśląc o zdjęciu zabłoconych buciorów. Gdy tylko znalazł się w Arkadii, od razu przebrał się w ubrania, które pozostały po jednym z zamordowanych ludzi. Śnieżnobiałe, śmierdzące chemią ubrania z bazy Plemienia Skorpiona zastąpiły szara koszulka, skórzana kurtka z ćwiekami na ramionach i czarne dżinsy z dziurami na kolanach. Były brudne, ale lepsze to, niż nic.

Żałował, że zaraz po powrocie nie spotkał Monty'ego. Miał ogromną ochotę mu się wygadać i opowiedzieć o Sloane. Był pewien, że on jako jedyny zrozumiałby, co teraz czuł. Clarke, Bellamy i cała reszta w kółko powtarzali, że zrobił to, co było trzeba, ale tak naprawdę w ogóle nie starali się go zrozumieć. Dla nich Sloane była kimś obcym. Nie należała do Ludzi z Nieba, dlatego nie zamierzali zawracać nią sobie głowy. Uratowała go, dzięki czemu mogli obmyślić plan zniszczenia Plemienia Skorpiona i na tym kończyła się jej rola. Według nich, Jasper nie powinien się nią zbytnio przejmować. W końcu dookoła co chwilę ginęli ludzie. Zginęło wielu bliskich dla nich ludzi, dlaczego więc przejmował się kimś, kogo tak w gruncie rzeczy wcale nie znał?

– Słyszałem, że wiele przeszedłeś.

Podniósł wzrok na Monty'ego.

Chłopak niepewnie stanął nad przyjacielem i uważnie przyjrzał się jego zmarnowanej twarzy.

Jasper widział, że się martwił i wyraźnie odetchnął z ulgą, gdy go w końcu zobaczył. Byli dla siebie jak bracia.

Jasperowi na nikim nie zależało tak bardzo, jak na nim.

– Stary, odcięto mi porządny kawał mięsa. Poznałem na własnej skórze, co czują zwierzęta, na których ludzie niegdyś eksperymentowali – wyciągnął w jego stronę ranną rękę i zdjął z niej bandaż. Chociaż wypowiedział te słowa żartobliwym tonem, chłopakowi wcale nie było do śmiechu. Zagryzł dolną wargę i odwrócił ode niego wzrok, ledwie powstrzymując się od płaczu. – Nic mi nie jest. Nie ma o czym gadać.

– Widziałem, jak wciągają cię do tej przeklętej ciężarówki i nic nie zrobiłem...

– Przeżyłeś dzięki temu, że się ukryłeś. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że nic ci nie jest – wyznał drżącym głosem i zszedł z hamaku, by przytulić przyjaciela. Dawniej wstydził się okazywania uczuć, jednak po wylądowaniu na Ziemi i zetknięciu się z realnym zagrożeniem, zaczął bardziej doceniać bliskich. Każda chwila z nimi znaczyła dla niego bardzo wiele, ponieważ wiedział, że mogła być ona ostatnią. Dlatego też starał się nie kłócić z Monty'm. Nie chciał, by w razie śmierci któreś z nich żałowało tego, że powiedziało o kilka słów za dużo.

– Myślisz, że Clarke uda się coś wymyślić i zmiecie Plemię Skorpiona z powierzchni Ziemi? – zagadnął Monty, gdy Jasper wyswobodził go z przyjacielskiego uścisku.

Jordan wzruszył ramionami, głośno wzdychając.

– Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że są uzbrojeni, silni i nie posiadają żadnych skrupułów, by osiągnąć obrany przez siebie cel. Sam widziałeś, co zrobili naszym przyjaciołom.

– Ziemianie wcale nie byli lepsi. To samo ludzie z Mount Weather...

– Nie twierdzę, że byli lepsi czy gorsi. Plemię Skorpiona jest po prostu... inne. Próbuje stworzyć Kosiarzy tylko w lepszej wersji. Zależy im na stworzeniu armii, która zniszczy Ziemian, dzięki czemu będą mogli bez strachu wyjść na zewnątrz.

– Dlaczego więc pozwolili ci uciec? Nawet Clarke uważa, że zbyt łatwo to wszystko poszło...

– Nie wiem, Monty. Sam nie potrafię tego zrozumieć.

Jasper przetarł zmęczone oczy dłońmi i jeszcze raz spojrzał na przyjaciela. Naprawdę chciał odpowiedzieć mu na to pytanie, jednak żadne sensowne wyjaśnienie nie przychodziło mu do głowy.

Nagle poczuł na ramieniu dłoń Azjaty i usłyszał jego troskliwy głos:

– Prześpij się. Zasłużyłeś na chwilę odpoczynku.

Przytaknął i odwrócił się w stronę ściany, przymykając powieki. Miał nadzieję, że wyrzuty sumienia pozwolą mu choć na chwilę się zdrzemnąć.

Tak, wiem. Znów dodaje rozdział z lekkim opóźnieniem za co przepraszam Was z całego serca! :(. Nie miałam jednak ani chwili przez ostatnie dwa dni i wszystko przez to. Mam nadzieję, że mi wybaczycie. Rozdział nieco przejściowy, ale musiał i taki się pojawić, prawda? :). 

Następny odcinek na pewno pojawi się w przyszłym tygodniu. Dziękuję za każdą gwiazdkę i komentarz <3.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro