✤ Rozdział 12.
– Wstawaj i bierz się do roboty, Murphy.
John leniwie wstał z łóżka, w którym ostatnio spędził mnóstwo czasu i pytająco spojrzał na Clarke, która bez ostrzeżenia rzuciła mu karabin. Złapał go bez problemu, jednak jego mina wyraźnie dawała blondynce do zrozumienia, że miał ją za kompletną wariatkę. W końcu kto daje broń komuś kogo uważa się za potencjalne zagrożenie?
– Zwariowałaś, Griffin? Twój mózg chyba się wypala przez wszystkie decyzje, które musisz podejmować.
Nie miała czasu na jego docinki, dlatego też rzuciła jego słowa mimo uszu i powiedziała na odchodne:
– Błagam, nie pozwól, bym pożałowała tej decyzji. To twoja ostatnia szansa, Murphy. Jeśli zawalisz już nigdy więcej ci nie zaufam.
John przez dłuższą chwilę wpatrywał się w otwartą celę, jakby czekał aż Clarke zmieni zdanie i wróci, by ją zamknąć. Gdy nic takiego się nie wydarzyło, przewiesił broń przez ramię i z szerokim uśmiechem wyszedł na długi korytarz, w którym mieściło się wiele drzwi. Naprzeciwko miał izolatkę, gdzie znajdowała się ocalona przez niego dziewczyna.
Już miał wejść do środka, gdy ujrzał jasną czuprynę. Szybko odwrócił wzrok od niebieskich oczu Sloane i odsunął się, udając, że wcale nie chciał do niej zajrzeć.
– Idziesz na patrol, prawda? – zagadnęła, ignorując zmieszanie wymalowane na jego twarzy. Opierała się na patyku i udawała, że noga wcale jej nie boli, choć daleko odbiegało to od prawdy.
– Powiedzmy... – bąknął, nerwowo rozglądając się dookoła.
– Idę z tobą.
– W tym stanie? – Zacisnął dłoń na jej nadgarstku i powątpiewająco spojrzał na usztywnioną nogę. – Nie ma mowy.
Sloane nerwowo odepchnęła od siebie chłopaka. Dlaczego wszyscy traktowali ją jak kalekę, która do niczego się nie nadawała? Nie chciała być pasożytem na łasce Ludzi z Nieba. Nie chciała, by ktokolwiek jej zarzucał, że wszystko otrzymała za darmo, dlatego też nie zamierzała dłużej siedzieć zamknięta w izolatce. Może i nie była sprawna fizycznie, ale wciąż posiadała zdolności, które mogły się przydać. Nie bez powodu zdołała przetrwać tyle lat samotnie na ziemi.
– Czy wyglądam jak ktoś kto pyta cię o zdanie? – burknęła i pewnie zaczęła iść przed siebie, odtwarzając w pamięci drogę, którą szła wraz z Bellamy'm.
Nie musiała długo czekać na reakcję Johna. Już po chwili kroczył obok niej, co jakiś czas głośno wzdychając. Najwyraźniej myślał, że tym sposobem da jej do zrozumienia, jak głupio postępowała, jednak nie przyniosło to pożądanego efektu. Zamiast tego, Sloane mocniej zacisnęła palce na kiju i z wysiłkiem stawiała każdy kolejny krok. Choć większość ludzi z Arkadii już spało, niektórzy pałętali się po korytarzach i nie omieszkali obrzucić ich nieprzychylnym spojrzeniem. W końcu w ich oczach oboje nie mieli prawa tutaj przebywać. John Murphy był zdrajcą, a Sloane DyGraf kimś zupełnie obcym. Obydwoje powinni już dawno nie żyć, a mimo to ich serca wciąż biły.
Wyszli na zewnątrz. Ich twarze momentalnie zostały zaatakowany przez chłodny wiatr, który wywołał ciarki na skórze blondynki. Wzdrygnęła się, marząc o powrocie po skórzaną kurtkę, jaką podarował jej Jasper, jednak szybko skarciła siebie w myślach. Jak mogła myśleć o mrozie? Musiała odzwyczaić się od dobrych warunków panujących w Arkadii. Gdy stąd odejdzie, chłód stanie się jej stałym towarzyszem, a walka o przetrwanie znów będzie szarą rutyną. Nikt nie podstawi jej jedzenia pod nos ani nie będzie martwił się jej losem. Znów zostanie całkowicie sama, zdana na swój instynkt i umiejętności.
– Co ty, do cholery, tu robisz? – Drogę zaszedł im Bellamy. Wzrok skupił na blondynce i jej nodze. – Murphy, czy to twój pomysł!?
– Nie!
– Pomogę wam. Potrafię wyczuć wroga. Nawet w ciemnościach jestem w stanie dostrzec najmniejszy ruch. Może i nie jestem sprawna fizycznie, ale to wcale nie oznacza, że się do niczego nie nadaje. Pozwól mi pomóc.
Bellamy zerknął na stronę wyraźnie niezadowolonych strażników, którzy nie potrafili pogodzić się zarówno z wypuszczeniem Johna z celi, jak i z podarowaniem schronienia obcej dziewczynie, o której nic nie wiedzieli. Nic, prócz tego, że była więziona przez Plemię Skorpiona i ocaliła Jaspera oraz Murphy'ego. Kto bezinteresownie ratuje kogoś obcego i naraża przy tym własne życie? Dla Bellamy'ego nie miało to najmniejszego sensu. Zamierzał rozgryźć Sloane, jednak jej zachowanie było tak dziwaczne, iż z każdą chwilą atakowało go coraz więcej wątpliwości. Jasper jej ufał, ale to nie wystarczyło, by zdobyła zaufanie Ludzi z Nieba. Jej dobroć, chęć niesienia pomocy była czymś niezrozumiałym. Czymś, co z pewnością nie miało miejsca na Ziemi, dlatego jej zachowanie w jego oczach było grą. Zagrywką, która miała na celu coś więcej. Tylko co? Tego pragnął się dowiedzieć.
– W porządku – oznajmił w końcu. – Broni jednak nie dostaniesz. Idźcie z Murphy'm na wschód i w razie zauważenia czegoś niepokojącego, krzyczcie. Mam nadzieję, że nie będę musiał was ścigać za próbę ucieczki. – Ostatnie zdanie bardziej skierował do Johna, który uśmiechnął się półgębkiem i zasalutował, chcąc wzbudzić w byłym przyjacielu wątpliwości.
Gdy Bellamy zniknął z ich pola widzenia, powoli ruszyli we wskazane miejsce. Sloane snuła się za Johnem, większość drogi pokonując w podskokach, by jak najmniej dotykać złamaną nogą ziemi. Gdy omal się nie przewróciła, Murphy chwycił ją za talię i pomógł utrzymać równowagę. Ostatecznie wziął ją na ręce i pozostałą drogę przeniósł, całkowicie ignorując przekleństwa kierowane w jego stronę. To nie tak, że się troszczył o Sloane. Po prostu nie uśmiechało mu się słuchać jej jęków podczas nocnego patrolu, których by nie uniknął w przypadku nadwyrężenia przez nią nogi. Szczerze wątpił też w to, że miała przy sobie leki przeciwbólowe. Clarke była zbyt rozważna w rozdawaniu lekarstw i z pewnością nie zmarnowałaby całego zapasu na kogoś obcego.
– Poradziłabym sobie sama! – krzyknęła Sloane, gdy w końcu została postawiona na ziemię.
– Z tą nogą? Jasne.
John usiadł na ogromnym kamieniu i westchnął, wsłuchując się w przerażającą ciszę. Otaczał go mrok i las znajdujący się tuż za jego plecami. Nigdy nie lubił pełnić straży, a teraz, gdy wróg okazał się być kimś silniejszym od Ziemian, wizja ewentualnej bitwy nie przynosiła mu ulgi, o której tak bardzo marzył.
Zbyt łatwo udało mu się uciec wraz z Jasperem z więzienia dr Malik.
Murphy wiedział, iż siedząca za jego plecami dziewczyna stała się słabością Jaspera za co miał ochotę go przekląć. Zauroczenia i jakiekolwiek inne uczucia były zgubieniem na Ziemi. Dlatego też sam obiecał sobie, że nigdy, przenigdy nikogo nie pokocha. Dzięki temu życie innej osoby nie będzie ważniejsze od jego. Dzięki temu przetrwa, ponieważ nie będzie pragnął nikogo chronić.
Miłość była słaba i toksyczna. A John Murphy był silny i gotów do największych poświęceń w imię przetrwania. Dlatego też nie raz zdradził swoich ludzi.
– Wierzysz, że Ziemianie dotrzymają słowa? Że będą walczyć za twoich ludzi, choć do tej pory tak bardzo pragnęli was zgładzić?
– Oczywiście, że nie. – Parsknął, posyłając Sloane krótkie spojrzenie. Było zbyt ciemno, by mógł ujrzeć jej twarz, dlatego nawet nie starał się odgadnąć jej myśli. Odwrócił głowę z powrotem i znów patrzył w mrok, zaciskając palce na broni. – Clarke jest idiotką, która im zaufała. Czasem nie potrafi racjonalnie myśleć, a wszystko przez to, że pragnie ocalić swoich ludzi. Sam nie wiem, czy mogę ją za to winić. W końcu stara się podejmować decyzje, które mają ochronić nas wszystkich...
– Wiem do czego jest zdolna. Widziałam co stało się z ludźmi z Mount Weather. To było straszne.
John znów zerknął w jej stronę.
– Byłaś tam?
– Uciekłam, gdy dowiedziałam się o przybyciu Clarke. Cenię swoje życie i wiem, że jej obecność przynosi śmierć. – Zacisnęła palce na zdrowej nodze i zagryzła dolną wargę, próbując zignorować ból przeszywający ją na wskroś. W końcu usiadła na trawie, ostrożnie układając złamaną nogę w taki sposób, by przysparzała jej jak najmniej cierpienia. – Jednak wróciłam. Ci ludzie dali mi schronienie. Sprawili, że znów poczułam się jak w domu. Chciałam ich ostrzec, ale było już za późno. Wszyscy nie żyli.
– Słyszałem o tym co ludzie z Mount Weather robili Ziemianom i co zrobili moim znajomym. Skłamałbym mówiąc, że jest mi ich szkoda.
– Oni chcieli żyć, John. Chcieli wyjść na zewnątrz bez obawy, że promieniowanie ich zabije. Pragnęli wolności...
– ... odbierając tym samym życia innym. Gdyby promieniowanie ich nie zabiło to Ziemianie bez wątpienia zrobiliby z nimi porządek. Oni eksperymentowali na ludziach. Robili dokładnie to samo co Plemię Skorpiona robiło z tobą.
– Każdy szuka jakiegoś sposobu na przetrwanie. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy pragniemy żyć... bez względu na wszystko.
Miał dość siedzenia przy bramie i nasłuchiwania niepokojących dźwięków. Był niespokojny i bezustannie kierował myśli w stronę Sloane, która została zupełnie sama w izolatce. Z racji tego, że zarówno on, jak i Monty zostali przymuszeni do pełnienia straży dzisiejszej nocy, nikt jej nie pilnował. Clarke wyraziła się jasno, że nie będzie zmuszać nikogo do bronienia kogoś obcego. Nie miał jej tego za złe, ponieważ doskonale ją znał i wiedział, że Sloane tak naprawdę nie miała dla niej żadnego znaczenia. Podzieliła się ważnymi informacjami, czym podziękowała za ocalenie jej życia i na tym ich relacja się kończyła.
Jasper wiedział, że Clarke nie pozwoli jej zostać. Była zbyt uprzedzona do obcych, by zaufać Sloane na tyle, by zrobić z niej jedną z nich. A przecież ta dziewczyna nie miała gdzie się podziać. Prócz niego nie miała zupełnie nikogo.
Czuł się jak szaleniec. Nie rozumiał, jak mógł tak bardzo przejąć się losem obcej dziewczyny. A wszystko przez to, że go uratowała. Dzięki niej wciąż oddychał, choć skłamałby mówiąc, że cieszył się życiem. Nie był w stanie myśleć o niczym innym jak o Plemieniu Skorpiona i o tym, co stanie się z Sloane, gdy Clarke karze jej opuścić Arkadię.
– Weź się w garść, Jasper. Również ocaliłeś jej życie, więc jesteście kwita – mówił pod nosem, nerwowo rozglądając się na boki. Dostrzegając przyglądającego mu się Monty'ego, który stał po drugiej stronie bramy, pomachał mu ze sztucznym uśmiechem i szybko wrócił do wpatrywania się w czarną otchłań przed siebie.
Nagle usłyszał głośne gwizdanie, które momentalnie postawiło go do pionu. Nastawił karabin i uważnie obserwował otoczenie, próbując dostrzec jakikolwiek ruch. Arkadia dawała niewiele światła, dlatego dostrzeżenie czegokolwiek w mroku graniczyło z cudem.
– Jasper, wszystko w porządku? Co to za gwizdanie? – Usłyszał w krótkofalówce głos Bellamy'ego.
Pospiesznie chwycił ją do ręki i nerwowo rozglądając się po otoczeniu, odpowiedział:
– Nic nie widzę. Nie mam pojęcia, co się dzieje.
– Monty?
– U mnie też nic, ale wydaje mi się, że gwizdanie dochodziło ze wschodniego skrzydła.
Jasper momentalnie spojrzał w tamtą stronę. Nie widział zielonych świateł laserów, co oznaczało, że podstawiony przez Bellamy'ego strażnik gdzieś przepadł. Albo po prostu przysnął.
– Nie widzę laserów, Bellamy. Pójdę sprawdzić co się stało.
– Monty idź za nim i dajcie znać co się stało. Bądźcie ostrożni.
Jasper ruszył do bramy. Posłał przyjacielowi porozumiewawcze spojrzenie i rozdzielili się, chcąc naskoczyć na ewentualnego wroga z obu stron. Żaden z nich nie miał pojęcia kto pełnił wartę na zewnątrz bazy, jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. Któryś z ich ludzi prawdopodobnie znalazł się w niebezpieczeństwie, a to mogło oznaczać atak.
Zaklął, gdy pod jego butami łamały się gałęzie, wydając niepotrzebny hałas. Snajper wciąż nie zajął swojej pozycji. Gdyby Bellamy'emu udało się z nim skontaktować, dałby im znać.
Wspiął się po niewielkiej górce i momentalnie wycelował broń w wysokiego, postawnego mężczyznę, który kogoś podduszał.
– Jasper co się dzieje? – Głos Bellamy'ego dobiegający z krótkofalówki sprawił, że mężczyzna uderzył leżącego pod nim Johna w twarz i rzucił się na przybyłego chłopaka z maczetą.
Jasper sprawnie uniknął ostrza, jednak nim zdołał wycelować w wielkoluda broń, ten jednym ciosem wytrącił go z jego rąk. Stał się całkowicie bezbronny. Bez broni był nikim. Nie potrafił walczyć, a przed sobą miał prawdziwego wojownika.
– Monty! – Krzyk Jaspera przedarł się przez głośny oddech postawnego mężczyzny. Miał nadzieję, że przyjaciel zawoła wsparcie i przybędzie mu na ratunek. Murphy był nieprzytomny i nie mógł na niego w tej kwestii liczyć.
Cudem unikał kolejnych ciosów dryblasa. Ostrze maczety przecięło jego klatkę piersiową, przez co syknął z bólu, jednak ostatkiem sił próbował unikać śmiertelnych ciosów. Wiedział, że mężczyzna chciał go zabić i nie było sensu się z nim targować. Wyglądał jak zwierzę rządne krwi, które prawdopodobnie nie zrozumiałoby jego słów.
W chwili, gdy potknął się o nogi nieprzytomnego Johna i upadł bezwładnie na ziemię, dostrzegł maczetę zbliżającą się do jego głowy. Szeroko rozwartymi oczami patrzył na twarz człowieka, którego prawy policzek pokrywał wytatuowany skorpion.
Zginie z rąk człowieka, który służył dr Malik. Choć zdołał od niej uciec to i tak przez nią umrze.
Nim przymknął powieki, obawiając się ciosu, usłyszał głośny krzyk, a wielki mężczyzna runął na niego niczym kłoda. Przerażony wygramolił się spod ciała, czując na dłoniach krew.
Jasper dostrzegł do połowy wbity nóż w tył czaszki i omal nie zwymiotował.
– Co się dzieje!? – Krzyk Monty'ego przedarł się przez natłok myśli i przywrócił Jaspera na ziemię. Azjata, dostrzegając szeroko rozwarte oczy przyjaciela, które wpatrywały się przed siebie, podążył za jego spojrzeniem. Dostrzegając zmachaną, ledwie trzymającą się Sloane na nogach, szybko do niej podbiegł i wziął pod ramię. – Co ty tu, do cholery, robisz!?
– Ratuję wam życie. – Odepchnęła od siebie Monty'ego i upadła na ziemię. Chwyciła w dłonie twarz Murphy'ego i poklepała ją, mając nadzieję, że zdoła go dobudzić.
Jasper chwycił ją za nadgarstek. Oczy miał pełne łez.
– Chcesz umrzeć?! Dlaczego tutaj jesteś?! Kto ci pozwolił pilnować najniebezpieczniejszej strefy!?
Sloane prychnęła, wpatrując się w twarz Jordana. Nie zwróciła uwagi na strażników, którzy otoczyli ich z każdej strony. Wszyscy od razu skierowali się do martwego napastnika. Clarke wypytywała Monty'ego i Jaspera, czy nic się im nie stało. Nieprzytomny John nie zainteresował nikogo. Tak samo jak ona.
Murphy został wysłany do najniebezpieczniejszej strefy. Gdyby z nim nie poszła już by nie żył i szczerze wątpiła, by kogokolwiek jego śmierć obeszła. Dla Ludzi z Nieba był nikim. Choć dostał szansę na odkupienie win, nie obchodził nikogo.
Zignorowała zrozpaczone spojrzenie Jaspera i sama spróbowała podnieść nieprzytomnego Johna. Zagryzała usta z bólu, gdy ranną nogą oparła się o ziemię, by użyć do tego całej siły.
– Zwariowałaś?! Zrobisz sobie krzywdę! – Jasper chwycił dziewczynę za łokcie, przez co ciało Murphy'ego upadło na ziemię. Dopiero teraz strażnicy zauważyli, że prócz Jaspera i Monty'ego był tu ktoś jeszcze.
Sloane po raz kolejny go zignorowała i gniewnym tonem zwróciła się do pozostałych:
– John potrzebuje pomocy! Nie widzicie, że jest nieprzytomny!?
– Sloane, ty też...
– Och, zostaw mnie! – Wyrwała się z uścisku Jaspera, ledwie powstrzymując się od płaczu. Większość strażników całkowicie ją zignorowała. Jedynie dobiegający do nich Bellamy skupił na niej uważne spojrzenie i w końcu rozkazał przenieść Johna do izolatki.
Jasper patrzył na dziewczynę zdruzgotany. Co takiego zrobił, że nie chciała nawet na niego patrzeć? Dlaczego nie potrafiła dostrzec, że się o nią martwił?
Monty położył dłoń na ramieniu przyjaciela i spojrzał na cichą Sloane, która wpatrywała się w Bellamy'ego. Najwyraźniej była wdzięczna za to, że się pojawił.
– Przebiłaś mu czaszkę. Jakim cudem? – Pytanie Monty'ego zawisło w powietrzu.
Sloane ostrożnie podniosła się z ziemi, po raz kolejny odtrącając Jaspera. Nie rozumiała, że rani mu tym serce. Po prostu pragnęła znaleźć się z dala od tych ludzi. Ona mogła ich nie obchodzić, ale John był jednym z nich jeszcze zanim wylądowali na Ziemi. Jak mogli tak łatwo zapomnieć o tym, co ich łączyło? Nieważne co zrobił: wciąż był człowiekiem z Nieba. Kimś kto potrzebował przyjaciół i wsparcia. Nikt nie chciał być samotny i zdany tylko na siebie.
– Wiele lat ukrywałam się i walczyłam. To, że Plemię Skorpiona mnie dopadło wcale nie oznacza, iż nie jestem wojownikiem. A prawdziwy wojownik nie zostawia swoich ludzi. – Znacząco spojrzała na Bellamy'ego, nie zdając sobie sprawy z tego, że to na Jasperze jej słowa zrobiły największe wrażenie. – Murphy najwyraźniej nie jest jednym z was skoro bardziej interesował was martwy człowiek. To przykre.
– Zamierzasz nas osądzać?! – oburzył się Bellamy, z niedowierzaniem patrząc na zaciętą minę blondynki. – Ciesz się, że wciąż żyjesz! Murphy tak samo, bo dawno powinien zginąć za to co nam zrobił!
Jasper pomimo odtrącenia ze strony Sloane, stanął pomiędzy nią, a Bellamy'm, by nie dopuścić ich do siebie. Kto wie, co by się wtedy stało.
– Sloane, odpuść... – poprosił cicho, jednak ta go w ogóle nie słuchała.
– Dziękuję za okazaną mi łaskę. W końcu to Ludzie z Nieba decydują o tym kto umrze, a kto ma prawo żyć. Jestem niesamowitą szczęściarą, że trafiłam do waszej bazy i udzieliłam cennych wskazówek, bo w innym wypadku już dawno dostałabym kulkę w łeb! – Ostatnie słowa wypowiedziała głośniej, nerwowo zaciskając palce. Nie spuściła wzroku, choć oczy Blake'a świdrowały ją na wskroś, wypełnione gniewem. W końcu jakim prawem mówiła mu takie rzeczy? Powinna siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Powinna być wdzięczna za okazaną jej łaskę i tak też było. Dopóki nie zobaczyła, że Murphy znaczył dla nich tyle co ziemski robak.
– Zabierz ją do izolatki nim pożałuję, że pozwoliłem jej mieszkać w Arkadii.
Jasper posłusznie skinął głową i zakrył dłonią usta Sloane, nie chcąc, by powiedziała nic więcej.
– Robię to dla twojego dobra – wyszeptał, obserwując oddalającego się Bellamy'ego. – Zrozum, że ludzie pójdą za jego głosem. Między innymi dzięki niemu wciąż żyjesz. Nie pozwolił cię skrzywdzić.
– Naprawdę uważasz, że robi to na mnie wrażenie? – spytała, patrząc wprost w ciemne tęczówki chłopaka. – Mam gdzieś to co się ze mną stanie. Moje życie nie zależy od was, Jasper. Nie jestem nic winna Ludziom z Nieba. To ja udzieliłam wam wszystkich informacji. To wy dzięki mnie wiecie gdzie uderzyć, ale beze mnie nie zdołacie przeżyć w bazie Plemienia nawet sekundy i zarówno Griffin, jak i Bellamy o tym wiedzą. Jest jednak coś o czym nie mają pojęcia.
– To znaczy? – Monty, który dotychczas stał z tyłu, podszedł do Sloane i użyczył jej ramienia, na którym się wsparła.
– Nie zaatakował nas człowiek dr Malik. To zwykły Ziemianin.
Zarówno Monty, jak i Jasper z niedowierzaniem spojrzeli na nieboszczyka.
– Przecież ma tatuaż na prawym policzku... – zauważył Azjata, a Sloane wskazała na nagie ramiona martwego mężczyzny, który miał na sobie kamizelkę z futra jakiegoś zwierzęcia.
– Plemię Skorpiona szanuje zwierzęta i nigdy nie ubrałoby czegokolwiek, co zostało z nich zrobione. Polują, owszem, ale nie korzystają z futer. Ponadto każdy człowiek dr Malik prócz tatuażu na prawym policzku ma jeszcze wytatuowaną całą lewą rękę, którą pokrywają imiona bliskich zmarłych. Ten tutaj – wskazała na nieboszczyka – nie ma żadnego tatuażu na rękach. Ktoś go podstawił.
Jasper spojrzał przerażony na przyjaciela, nie chcąc wierzyć w to, co właśnie usłyszał.
– Czy to możliwe, że Ziemianie znów są naszymi wrogami?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro