Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

28.Nicość

Szaleństwo nie próżnuje. Spadam w dół Króliczej Nory, nie widząc nic poza ścianą jaskrawej czerwieni. Od śmiechu niemal straciłam już głos. Rozbijam się po własnej czaszce, nie potrafiąc się z niej wydostać. Z impetem uderzam w łóżka, zegarki, komody, czajniczki i inne przeróżne rzeczy walające się po tunelu Króliczej Nory. Mam wrażenie, że już zawsze słyszeć będę wrzaski, piski i chichoty.

Aż nagle robi się zupełnie cicho.

Jesteś tam?, pytam, mimowolnie zaniepokojona.
Quinn, odszeptuje na to głos. Jest zdławiony i łamliwy.
Co z nią?
Nie żyje.

Gorączkowo chwytam się żyrandola, który jako tako trzyma się ściany. Chwilę potem wymiotuję, a zawartość mojego żołądka leci w górę, zamiast w dół. Nie zwracam na to najmniejszej uwagi. Czuję się niczym uderzona obuchem, i to kilkukrotnie. Quinn nie żyje? Przecież to niemożliwe. To absurd.

Żartujesz.
Nie. Naprawdę.

Szaleństwo jest ciche i jakby nieobecne. Zbiera mi się na płacz, bo uświadamiam sobie, że ma rację. Jakaś cząstka mnie po prostu to czuje. Mam wrażenie, jakby część czarów uleciała z mojego wnętrza, a pozostałość jakby przygasła. Zaczynam szczękać zębami, gdyż ogarnia mnie przeraźliwy chłód. Żyrandol pokrywa się szronem, podobnie jak ściany. Wszystko lekko drży, choć z każdą chwilą ów ruch przybiera na sile. Brzęczące filiżanki zaczynają pękać, jedna po drugiej. Odłamki porcelany wbijają się w zamarzniętą ziemię tuż obok mnie.

Królowa Kier jest w niebezpieczeństwie, informuje pozbawionym emocji głosem szaleństwo.

Otwieram oczy nieco szerzej, choć wolałabym je zamknąć i zwinąć się w kłębek w zagłębieniu pośród dających nikłe ciepło żaróweczek. Chciałabym spróbować pogodzić się z utratą Quinn i oddać jej należny hołd, ale teraz nie mam takiej możliwości. Muszę wytrwać jeszcze chwilę. Zajmę się Krainą Czarów, a gdy wszystko się skończy, spróbuję oswoić się z myślą o śmierci księżniczki. Myślą, której na razie nie jestem w stanie zaakceptować.

Wziąwszy głęboki oddech, puszczam się i lecę w dół, o wiele szybciej, niż zwykle. Jeśli dalej będę spadać w tym tempie, na dnie zostanie ze mnie rozpłaszczona na podłodze plama. Jakoś nie mam ochoty zginąć w ten sposób.

Wbijam stopy i paznokcie w ścianę, co nieco spowalnia mój szalony upadek. Mimo to nadal się zsuwam, ciągnięta przez niepokojący, nadspodziewanie ciepły wiatr. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam.

Szybciej, Hattie.

– Próbuję – cedzę przez zęby, wycierając spoconą twarz w rękaw. Z całej siły trzymam się ściany, dopóki nie zobaczę dna. Wówczas puszczam się z ulgą, gotowa jak zawsze z gracją wylądować na odpowiednim kafelku, który zamienia się w stertę poduszek, ilekroć ktoś na nim stanie. Zamiast tego boleśnie uderzam o twardą jak skała podłogę, w dodatku pozbawioną wzoru szachownicy. Jest całkowicie szara, miejscami popękana i brudna.

Wyjście zastawione jest starymi meblami i muszę naprawdę się wysilić, by je odgarnąć. Oczywiście drzwiczki są o wiele za małe, więc sięgam dłonią do skrytki z butelkami „Wypij mnie". Mamy ich cały zapas, dla turystów. Zawsze chcieli wejść do Krainy na wzór Alicji. Wypijam zawartość, zmieniając rozmiar. Po otwarciu drzwi ląduję, rzecz jasna, prosto w ogrodzie Królowej Kier.

Tylko że ogrodu nie ma.

Po imponujących żywopłotach i ogromnym, gigantycznym polu do krykieta została jedynie jednolita szara plama, która stopniowo rozmywa się w przerażającą mgłę. Chociaż nigdy nie widziałam nic podobnego, moje serce podskakuje ze strachu, jakby wiedziało, że od szarych plam w Krainie Czarów należy trzymać się z daleka.

Nic nie zjadłam, a mimo to powracam do swoich normalnych rozmiarów. Marszczę brwi, nie rozumiejąc, co się dzieje. Szaleństwo jakby zniknęło, w ogóle nie jestem w stanie go wyczuć. Nie odpowiada też na moje pytania, mimo że posuwam się nawet do kilkukrotnego puknięcia się w czoło.

Potem zaś w powietrzu rozpływa się mój kapelusz, a ja wreszcie zaczynam rozumieć, co się dzieje.

Czary znikają.

– O, nie. Nie, nie, nie – mamroczę, pędząc w stronę ledwie widocznej bramy zamku po niepewnym, szarym gruncie. Zza niej dobiegają mnie wrzaski, które wydobywać się mogą jedynie z gardła mojej monarchini.

Coraz trudniej mi się poruszać, lecz brnę dalej, do Królowej. Dostrzegam, że siłą wpychają ją do wnętrza wielkiego, czarnego samochodu. Obok stoi hrabina Marquette, usiłująca rozkazywać bandzie nieprzyjemnie wyglądających ludzi. Kłóci się z niskim mężczyzną o podłym uśmiechu, ignorującym jej ciągłe zapewnienia o tym, że jest siostrą cesarza.

– Może i jesteś z nim spokrewniona, ale gówno mnie to obchodzi – Słyszę podniesiony głos. – Ja dostałem rozkazy i mam się ich trzymać. Dalej, chłopcy, wywozimy tę królówkę i po sprawie.

– Stop! – wołam, wbiegając przez bramę. – Zostawcie ją!

– Ani mi się śni, panienko – odpowiada oprych. Krzywi się, zerkając na wóz, z którego dobiegają nieludzkie piski Królowej Kier.

– Skrócić ich o głowę! Skrócić, słyszycie?! Skrócić!

– Jazda w jej towarzystwie będzie nieco uciążliwa – mruczy mężczyzna, a następnie pakuje się do auta. Zatrzaskuje drzwi i odjeżdża przy akompaniamencie przekleństw hrabiny.

– Przepraszam – odzywa się siostra Alicji ze łzami w oczach. – Próbowałam ich zatrzymać. Naprawdę. Ja...

– Nie ma czasu, gońmy ich! – wykrzykuję.

– Nie damy rany, Hattie. Mają samochód. – Hrabina zaczyna płakać.

– To jeszcze nie koniec – wtrąca niespodziewanie Kapelusznik, cały czas podtrzymujący White'a za ramię, by ten nie upadł. Przez moment przyglądam się bladej twarzy syna Białego Królika, upewniając się, że nic mu nie jest, zanim podnoszę wzrok na mojego ojca. Jest rozczochrany, przybyło mu kilka siwych pasm pośród rudych loków, a w dodatku nie ma na głowie kapelusza, a jednak się uśmiecha. Przykłada dłoń do ucha, w napięciu czegoś nasłuchując.

Trzepot skrzydeł przywołuje uśmiech również na moją twarz.

– Elizabeth! Gdzie ona była, tato? – pytam, mimowolnie podekscytowana.

– Nasz drogi Kot z Cheshire wyruszył na poszukiwania zaraz potem, jak posłaniec ostrzegł nas przed wrogimi gośćmi. Rychło w czas udało mu się wywęszyć ją gdzieś w okolicach Gderlandii. Przynajmniej tam kazałem mu szukać, bo miałem przeczucie, iż nasz smok udał się właśnie tam. Koniec końców czasem bywa prawdziwym i niezaprzeczalnym gburem.

Na trawie, która powoli zaczyna szarzeć, ląduje wielki, czerwony kształt, pokryty delikatnym futrem. Nie mogąc się powstrzymać, krótko przytulam się do pyska Elizabeth. Figlarnie trąca mnie jednym ze swoich kocich wąsów.

– Wsiadajcie – komenderuje krótko mój ojciec, podchodząc do smoka. Zwinnie wspina się na grzbiet, po czym wciąga na górę White'a, któremu wyrywa się pojedyncze stęknięcie. Siadam za nimi, obejmując chłopaka drżącymi z ulgi ramionami. Opieram brodę na jego ramieniu, a on kładzie swoją dłoń na mojej głowie. Króciutka chwilka, w trakcie której nie zauważam otoczenia. Po ocaleniu Królowej Kier muszę koniecznie spędzić z nim trochę czasu. Będę również zmuszona poinformować władczynię o śmierci jej córki, ale o tym wolę nie myśleć, pragnę po prostu wyrzucić to z głowy.

Kiedy hrabina siada za mną, wzbijamy się w powietrze. White już wielokrotnie latał wraz ze mną i Kapelusznikiem na Elizabeth, więc pozostaje rozluźniony. Zabiera rękę z moich włosów i przykłada ją do czoła, osłaniając oczy przed zanikającym słońcem. Potem zaś chwyta moją dłoń.

– Widzę samochód – odzywa się głośno, by przekrzyczeć wiatr. – Jest tam, przy przejściu.

Tata każe Elizabeth przyspieszyć, co też natychmiast następuje, ale...

– Nie zdążymy.

– Zdążymy – odwarkuje skupiony Kapelusznik. Odwarkuje, aczkolwiek również to dostrzega.

Królowa Kier wciąż wrzeszczy, a miny porywaczy świadczą, że ich cierpliwość właśnie się skończyła. Są wściekli. Mają jej dosyć.

Któryś z nich wyciąga sztylet i wbija go prosto w serce władczyni. Czerwona suknia nasiąka o kilka tonów ciemniejszą od niej krwią.

Spóźniliśmy się.

Za moimi plecami rozlega się potężny szum. Obawiam się tego, co ujrzę, kiedy się odwrócę, mimo to zerkam za siebie.

Fala szarości błyskawicznie pokrywa nagle wszystko, całą Krainę Czarów pod naszymi nogami, przy akompaniamencie potwornego szmeru. Za nią zaś płynie niepokonana mgła nicości. Nadchodzi spokojnie, niemal majestatycznie, jakby wiedziała, że przed nią nie ma ochrony.

Kassion dopiął swego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro