2.Marionetki
Przez następną godzinę czytamy tę kartkę tyle razy, że znamy ją na pamięć. Wpatruję się w nią i szepcze słowa na niej zapisane, mimo że nie widzę ich przez łzy.
– Oni naprawdę to zrobili.
– Mówisz to dziewiąty raz – uprzejmie przypomina White. Chce mnie rozweselić, ale on też jest przygnębiony. Żart trafia w próżnię.
– Tylko dlaczego my jesteśmy tutaj? – Kręcę głową. W tej układance brakuje jeszcze wielu puzzli.
– Nie mam pojęcia – White wzrusza ramionami, a potem ziewa przeciągle. Wyciąga z kieszeni zegarek na łańcuszku i pokazuje mi go. – Już dziewiąta wieczór.
– Przegapiłam herbatkę! – Wołam z oburzeniem. Podwieczorek to dla mnie najważniejsza tradycja. Pospiesznie wyjmuję z kieszeni filiżankę, a potem imbryk. To nie byle jaki zestaw. Nie tłucze się, a czajniczek zawsze jest wypełniony herbatą, na którą akurat mam ochotę. Nie miałam ochoty wyjmować go przy funkcjonariuszach, bo z pewnością zostałby skonfiskowany. Nalewam herbatę, a potem piję ją małymi łykami. Ma idealną temperaturę, nie jest ani za gorąca, ani za zimna.
Magia imbryczka na chwilę przenosi mnie do domu. Przed sobą mam długi stół, zastawiony rozmaitego rodzaju filiżankami i dzbankami. Są we wszystkich kolorach tęczy, we wszelkiego rozmiaru i koloru. Czuję zapach wielu różnych herbat...
Znowu jestem w pustej celi. White usiłuje się położyć, pojękując przez zaciśnięte zęby. Podbiegam do niego i pomagam mu, przytrzymując go za ramiona. Robię mu poduszkę z jego marynarki.
– Dzięki – mówi z wdzięcznością, a sekundę później zasypia. Ja idę do kąta pomieszczenia, gdzie leży trochę siana. Moszczę sobie wygodne gniazdko i zapadam w sen, wdychając zapach suchej trawy.
Rano, a przynajmniej po kilku godzinach krzepiącego snu, budzi mnie zgrzyt metalu trącego o kamień. Przez klapkę u podstawy drzwi wsuwa się tacka z jedzeniem. Dwie miski owsianki, dwie drewniane łyżki i dwie szklanki wody. Nie najgorzej. White jeszcze śpi. Przemykam obok niego i szybko zjadam swoją porcję. Bez soli smakuje strasznie, ale przynajmniej zaspokaja głód.
– Dzień dobry – słyszę. Odwracam się w stronę White'a. Cieszę się, że wygląda trochę lepiej niż wczoraj.
– Przynieśli nam śniadanie – oznajmiam cicho. Chłopak dźwiga się na nogi. – Poczekaj, siedź. Najpierw obmyję ci ranę. – Posłusznie zostaje na podłodze, a ja odwijam prowizoryczny bandaż z jego żeber. Siniak nadal wygląda strasznie, ale opuchlizna nieco zelżała. Wokół pojawiła się za to żółtawa ciecz. Przygryzam wargę. Nie mam pojęcia, co to oznacza. Polewam ranę wodą, a potem oddzieram rąbek sukni, która na szczęście jest bardzo długa. Wczoraj była nowiuteńka, uszyta specjalnie na przyjęcie urodzinowe kota z Cheshire. Szkoda, że tak szybko się zniszczyła, ale przynajmniej mam dużo materiału na bandaże, a nie zanosi się na to, że jakieś dostaniemy. Opatruję ranę i klepię go po ramieniu. – Już.
– Dziękuję – szepcze White.
– Sam się sobą nie zajmiesz – mówię, pokazując mu język. Uśmiecha się przelotnie.
– Wiem.
Wtedy ponownie zdaję sobie sprawę z ciasnoty pomieszczenia, w którym nas zamknięto. Ściany pochylają się w moją stronę i upadam na ziemię. Moja głowa głucho uderza w podłogę, a ja zaczynam się szaleńczo śmiać. Nie mogę przestać. Chichoczę, turlając się od ściany do ściany.
– Hattie? Hattie! – Krzyczy White. Mój śmiech stopniowo cichnę, resztką świadomości uczepiam się jego mocnego głosu. – Panujesz nad szaleństwem – uspokaja mnie. Przez chwilę leżę na plecach, ciężko dysząc. Przełykam ślinę i wstaję, próbując utrzymać równowagę na chwiejnych nogach.
– Dzięki.
– Sama się nie uspokoisz – przedrzeźnia mnie chłopak. Wzdycham z irytacją. Ma rację. Ilekroć szaleństwo budzi się w mojej głowie, przestaję być sobą, a obłąkanie odbiera mi rozum. Trację świadomość, jestem uwięziona we własnym umyśle. To straszne uczucie, które pojawia się za każdym razem, gdy rodzi się we mnie zbyt duża panika i strach. Moje oczy wyglądają wówczas przerażająco, są puste i bez wyrazu. Przynajmniej tak twierdzi White, bo ja nigdy nie mam okazji sprawdzić tego w lustrze. Panuję nad tym, mówię sobie w myślach. Głosik wypowiadający te słowa jest jednak cichy i niepewny.
– Zagrajmy w coś – jęczy White, chwytając się za włosy. – Zaraz oszaleję z nudów!
– Bardzo śmieszne – cedzę przez zęby, ale na mojej twarzy mimowolnie wykwita rozbawienie. Słabe żarty w wykonaniu White'a to stała część mojego życia. Siadam naprzeciw niego i powolnym, majestatycznym ruchem dłoni sięgam do kapelusza. Delikatnie odrywam przytwierdzone do niego pudełko kart. – Partia Obłąkanego Oszusta?
– Chętnie – mój przyjaciel chrząka i wyciąga w moją stronę bladą rękę. – Muszę przetasować talię. Założę się, że znowu ją ułożyłaś.
– Ja? Skądże! – Wykrzykuję z oburzeniem. Chłopak zgrabnymi ruchami tasuje karty, niczym zręczny magik przerzucając je nad głową tam i z powrotem. Potem układa z nich prostokąt, rewersami do góry. Losowo wybieram połowę z nich, a on zabiera resztę.
Obłąkany Oszust nieco różni się od Oszusta, w jakiego gra się w ludzkim świecie. Za każdym razem, gdy zostanie odkryte oszustwo, gracze zamieniają się kartami. White często ostentacyjnie kłamie, bo ma ochotę na mój, zwykle lepszy wachlarz. Irytuje mnie to, ale gra jest skutecznym sposobem na zabicie czasu.
Rozgrywamy osiemnaście partii. Każde z nas wygrało po dziewięć razy i jestem zadowolona z tego wyniku.
– Która godzina? – Pytam.
– Czternasta – mówi White z niedowierzaniem. – Jakim cudem ten czas się tak wlecze?
– Nie obrażaj Czasu– ostrzegam. – Jeszcze cię usłyszy.
– No pewnie, a potem wraz z Królową Kier wypijemy herbatkę w pałacu – prycha chłopak. – Naprawdę wierzysz w tę bajeczkę?
– To nie bajeczka.
– Jak chcesz – wzrusza ramionami i zaczyna oglądać swoje brudne paznokcie.
Piję właśnie drugą filiżankę herbaty, gdy słyszę zgrzyt klucza w zamku. Pospiesznie chowam filiżankę i siadam na podłodze, udając bezgraniczne znudzenie. Nie jest to zresztą trudne, bo przez ostatnią godzinę graliśmy w skojarzenia. W duchu oddycham z ulgą, że schowaliśmy karty. Według Zasad były one zabronione. Do pomieszczenia wchodzą funkcjonariusze, dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Coś w ich spojrzeniu sprawia, że się wzdrygam.
– Wstawać – warczy strażnik. Podrywam się z ziemi i odruchowo cofam pod ścianę. White robi to samo, tyle że o wiele wolniej, w takim tempie, na jakie pozwala mu obite żebro. Słyszy mój przyspieszony oddech, więc mocno ściska moją dłoń.
Nie teraz, błagam, spychając szaleństwo w głąb mojej głowy.
Funkcjonariuszka łapie mnie za ramiona, żelaznym uściskiem przytrzymując mnie w miejscu. Próbuję się wyrwać, a nawet ją kopię, ale ona pozostaje niewzruszona jak głaz. Druga strażniczka zbliża się do mnie, trzymając coś za plecami
– Spokojnie – jej głos jest upiornie łagodny. – Nie będzie bolało.
– Co... – zaczynam, ale nie kończę, bo coś zatrzaskuje mi się wokół szyi. Słyszę cichutkie piknięcie. Sięgam dłonią do obojczyka... ale nie mogę jej unieść. Nie mogę się ruszyć. Nie mam władzy nad ciałem. Na szczęście nadal poruszam oczami, więc zerkam na White'a. Jest tak samo unieruchomiony. Wymieniamy spojrzenia, bez słów przekazując sobie myśli.
Nie mogę się ruszyć.
Ja też nie.
Kontrolują nas.
Łzy cisną mi się do oczu. Funkcjonariuszka, która założyła mi to... coś, uśmiecha się diabelnie. Nic nie mogę powiedzieć, a szkoda, bo poznałaby dziesiątki swoich nowych przezwisk, a każde gorsze od poprzedniego, gdyby tylko pozwoliła mi otworzyć usta.
– Ubierzcie się w stroje – jeden z funkcjonariuszy rzuca na ziemię prześliczne ubrania. Mechanicznymi ruchami, nad którymi nie panuję, podnoszę z podłogi kreację przeznaczoną dla mnie. To przepiękna, długa do ziemi krwistoczerwona suknia. Ma koronkowe rękawy, a jej kołnierz jest wykończony śnieżnobiałą kryzą. Spódnica jest złożona z chyba siedmiu podszewek. Sukienka mieni się rubinami i perłami, które wszyto dla ozdoby i blasku. Niechętnie przyjmuję do siebie fakt, że kostium jest absolutnie zachwycający.
Spoglądam na White'a. Nie wiem, kiedy zdążył się ubrać, ale jego oczy wyrażają ogromne cierpienie. Zmuszono go do gwałtownych ruchów, a to z pewnością nie podziałało pozytywnie na ranę. Ma na sobie idealnie dopasowany biały garnitur. Krawat jest czerwony, tak samo jak spinki mankietów. Uświadamiam sobie, że te dwa stroje stanowią komplet.
Choć tego nie chcę, rozbieram się do samej bielizny. Mój przyjaciel taktownie odwraca wzrok. Patrzę na niego z wdzięcznością. Moje ręce pracują same, a po chwili funkcjonariuszka pomaga mi zapiąć guziki z tyłu. Potem wręcza nam grzebienie, a mnie dodatkowo wyposaża w szczotkę.
– Włosy – nakazuje, a ja w jednej chwili zaczynam rozczesywać splątane kosmyki, opadające delikatnymi falami na plecy. Upinam je w kok, nadal kontrolowana przez tę dziwaczną obrożę.
Szaleństwo w mojej głowie rzuca się coraz gwałtowniej.
Nie panikuj.
Zostaję obficie spryskana perfumami. Potem funkcjonariuszki dokładnie szorują mi twarz i nakładają makijaż, a ja cały czas stoję sztywno niczym manekin. White również zostaje pomalowany, wyglądamy więc zupełnie jak dwie porcelanowe lalki. Strażnik podnosi z podłogi mój kapelusz, otrzepuje go i wciska na moją głowę.
– Idziemy – rzuca komendę, a ja ruszam wbrew swojej woli. Nie mogę nawet grymasem wyrazić niezadowolenia.
Booooisz się.
Wcale nie.
Wspinamy się na górę po schodach, a ja czuję, że zaczynam się pocić w ciężkim, grubym materiale sukni. Oddycham ciężko, gdy pokonujemy kolejne kondygnacje. White idzie tuż za mną i niemal słyszę jego myśli."Spokojnie, Hattie. Dasz radę. panujesz nad tym". Ma rację. Poradzę sobie.
Docieramy do dwuskrzydłowych, misternie rzeźbionych drzwi. Jeszcze wczoraj te właśnie drzwi wyglądały zupełnie inaczej, a przecież wchodziliśmy po tych samych schodach, jestem tego pewna. Chcę zmarszczyć brwi w wyrazie konsternacji, ale obroża mi na to nie pozwala. Moja twarz pozostaje nieruchoma i obojętna.
Strażniczka otwiera skrzydło i błysk jaskrawego światła oślepia mnie na kilka sekund. Mrugam, by się do niego przyzwyczaić po całej dobie spędzonej w słabiutkim światełku żarówki. Znajdujemy się w przestronnej sali balowej, pośród setek ludzi – dam strojnych w suknie we wszelkich możliwych barwach, a także panów w stonowanych garniturach. Cała sala aż lśni od diamentów, złota i srebra, które błyszczą na szyjach i dłoniach zebranych.
– Są nasi honorowi goście! – Słyszę wesoły, łagodny głos. – To obywatele Krainy! Do dyspozycji otrzymali przestronny apartament i garderobę pełną strojów takich jak te, które właśnie mają na sobie.
Nawet obroża z trudem tłumi moje prychnięcie.
Nie widzę, kto mówi, ale głos dochodzi z balkonu nad nami. Zapewne jest to właściciel willi. Tylko po co w ogóle przyprowadzał nas na to przyjęcie? Dlaczego chce się nami pochwalić?
Trzyma cię na smyczy.
Zamknij się!
Jak pieska.
Cisza!, wrzeszczę w myślach. Na chwilę pomaga.
– Idźcie – strażniczka szepcze komendę tak, że słyszymy ją jedynie my. Posłusznie ruszamy, ja i White. Tłum rozstępuje się przed nami, szepcząc, plotkując i obgadując nasz wizerunek.
– Widziałaś szaleństwo w jej oczach?
– Ten chłopak jest niczego sobie!
– Wyglądają jak laleczki!
Nie laleczki, poprawiam. Marionetki.
Okrążamy całą salę, stopniowo ludzie tracą zainteresowanie naszą dwójką. Funkcjonariusze prowadzą nas do drzwi. Schodzimy po schodach, a ja jakimś cudem nie potykam się ani razu, choć nie przytrzymuję rąbka sukienki. Każą z powrotem się nam przebrać w podarte ubrania. Chcę zgrzytać zębami, widząc jak mój przyjaciel mechanicznie zakłada zniszczony garnitur. Płacze z bólu.
Strażnicy opuszczają celę, a my padamy na posadzkę. Obroże przestały działać. White natychmiast zaczyna jęczeć. Podbiegam do niego.
– Nie mogłem się ruszyć! – Wrzeszczy. – Jesteśmy cholernymi pacynkami!
– Cicho – mówię, przytulając go. – Już dobrze. Wiesz – zaczynam po chwili – udało mi się opanować szaleństwo. To chyba jedyna dobra strona tego czegoś – szarpię za metalową obręcz.
– Musiało być ci ciężko – szepcze White.
– Dałam radę. Daliśmy radę. Jesteśmy silni.
Musimy być silni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro