Whizzer jest hearthbroken
Oneshot w ramach akcji #HerbataBłoto lub
#BowlingBezHerbatyBłotoToNieJestSzlachetnySport
Cześć moi kochani fani musicalów i armio _IdontFeelSoGood_
Kc was to nie jest plagiat nie plagiatujcie nu nu
Nie było go. On czekał, ale nie było go.
Dlaczego go zawsze nie było?
Czasami Whizzer zastanawiał się, do czego ta przyjaźń właściwie prowadzi. Bo jak na razie plusów nie widział. Marvin tylko go wystawiał, huncwot jeden.
Znudzony ciągłym siedzeniem na brudnym murku, Whizzer wstał.
Obszedł sobie krzaczek rosnący koło domko-chatki drewnianej, i pewnie szedłby se tak dalej gdyby nie zauważył nagle czegoś.
To było dwoje dzieciaków grających w szachy.
Whizzer nienawidził szachów ale utożsamiał się psychicznie z dziećmi więc podszedł pooglądać.
Mała blond dziewczynka w niebieskim wdzianku z kijem golfowym i trochę wyższy emo-chłoptaś nie zwrócili na niego zbytniej uwagi. No bo kto by patrzył na jakiegoś dzinego pedofila zwyrola, pff.
Mimo tej bolesnej ignorancji, Wizz śledził każdy tych pionków na szachownicy.
Wydawało mu się to niesamowicie interesujące, ale było też niesamowicie nudne.
Dlatego postanowił znowu se usiąść na murku ale nagle coś zauważył.
Z tłumu wyjawiła mu się lśniąca blond fryzura Marvina.
Ale Marvin nie był sam. Koło Marvina stała jakaś dziunia, w której Whizzer rozpoznał Trinę. Ale to nie wszystko, to nie było tak że ona tylko stała. Ona śmiała, jakże bezczelnie, trzymać swoją okropną łapę na ślicznej łapce Marvina. Dodatkowo, jakby chciała bardziej Whizzera dobić, przyciskała swoje umalowane czerwoną farbą usta do ust zdezorientowanego Marvina. Biedny Marvin. To nie jego wina, że ta dziwka postanowiła go lizać od środka. Albo i jego wina. Kto wie. Bo Whizzer nie wiedział.
W każdym razie, postanowił udawać obrażonego i zwrócić na siebie uwagę.
Założył ramiona na biodra i nóżkę na nóżkę, oraz zrobił obrażobą minkę. I patrzył na Marvina. Patrzył tak długo, aż Marvin też nie zauważył jego. Jego smutnych, zranionych oczu wbitych w Marvina, który widocznie się zawstydził i podbiegł. A dziunia za nim.
— Whizzer? Wizzie!
— Zostaw mnie!
Odwrócił się, poruszony, i ruszył przed siebie.
A Marvin za nim. I dziunia za nim.
— Ziomuś czekaaj! To nie tak że my jesteśmy w związku czy cos!
Whizzer zatrzymał się, odwracając głowę.
— Nie? — zapytał z nadzieją.
— Oczywiscie, że ni-
— Ej, no ale co ty mówisz CHYBA SIĘ MNIE NIE WSTYDZISz! — krzyknęła, wskakując mu na plecy. Marvin jęknął boleśnie.
Ale Whizzera to nie obchodziło. Miał gdzieś jego ból. Teraz obchodziło go tylko własne cierpienie.
Poleciał do drewnianego domku letniego.
Zamknął drzwi na kłódkę, siadając na ziemi. Czuł na policzkach słoną wodę, która nie mogła być łzami. Ale była.
Whizzer nie wiedział dlaczego. Przecież Marvin to jego przyjaciel. Nie powinien być zazdrosny o tamtą dziwkę, prawda?
Nie. Nieprawda. Bo oni nie byli tylko przyjaciółmi.
Whizzer nigdy ich tak nie traktował. Ale czemu zrozumiał to dopiero teraz? Gdy było już za późno?
Whizzer nie wiedział, ale był zły. Bardzo zły. Tak zły, że podszedł do lustra i uderzył w nie dłonią. I teraz go bolała. A lustro było brudne. Brudne od jego jebanej krwi.
Whizzer był tak zły, że aż odpalił komputer. A tam co? Zdjęcie z Marvinem na profilu. Z Marvinem, cudownym Marvinem. Idealnym Marvinem. Jedynym na świecie Marvinem.
To go zdenerwowało, jednocześnie nakręcając. Załkał, chowając twarz w dłoniach.
Miłość była głupia. Miłość była idiotyczna.
Miłość była jak rozwidniony kisiel. Dobra tylko na ciepło.
I właśnie w tym był problem. Bo jego termos z rozwodnionym kisielem już dawno wystygł.
TO NIE PLAGIAT
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro