Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXXII


     Wieczorem, kiedy na ulicach nie było już prawie nikogo, Anastazja opatulona ulubionym kocem z wełny jaka, spoglądała przez okno na puste niebo, na którym wyróżniał się jedynie księżyc. Pozostałe światła pochodziły z sąsiednich mieszkań, jedne o odcieniu złotawym, drugie pomarańczowym, a pozostałe szarozielonym. Pamiętała jeszcze, jak w dzieciństwie, spędzając czas z babcią, oglądała stąd gwiazdy. Wtedy jeszcze były widoczne. Wtedy jeszcze były inne czasy. Świat był inny. Ona była inna.

     Gdy otworzyła drzwi sypialni, zastała tam Kalę leżącą na brzuchu, oglądającą film po ciemku. Odchrząknęła znacząco, a siostra natychmiast podniosła głowę.

— Widzę, że świetnie się bawisz — stwierdziła kpiąco Ana, opierając się o futrynę. — Gdyby mama to widziała, dałaby ci w kość.

— Wiem, ale ty tego nie zrobisz — Kala jak zwykle była pewnego swego.

— Skąd taka pewność?

— Bo sama robisz to samo.

    To był argument nie do zbicia, więc starsza zmieniła temat:

— Co u Kowala?

— A nic, wszystko w porządku — mówiła Kala z rozmarzoną miną. — Jutro idziemy na spacer po parku i do tego muzeum w zamku.

— Podobno ma padać — splotła ramiona.

— To najwyżej odtańczymy Deszczową piosenkę na latarni. Od kiedy sprawdzasz prognozę pogody?

— Odkąd mam cię na oku.

— A nie musisz.

— Doprawdy?

— Ej, czy ty nie możesz znaleźć sobie jakiegoś nowego faceta i dać mi spokój? Może być nawet ten nudziarz, co tu wczoraj był. Ciekawe skąd wiedział, że tu mieszkamy.

— Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Chyba ty mu nie powiedziałaś?

— No przecież, że nie!

— Dobrze, wierzę ci. Może to przypadek. W każdym razie, nawet gdybym sobie kogoś znalazła, ciebie i tak będę pilnować, zrozumiano?

— Ojej, no dobra.

— I nie siedź za długo — Anastazja wyciągnęła już rękę do zgaszenia światła, kiedy zorientowała się, że przecież nie było włączone. Sen zmorzył ją prędko,

    W sobotę spotkali się chwilę przed piętnastą przy mostku nad Strumykówką. Nad parkiem i całym miastem zbierały się ciemne chmury, lecz zarówno ich, jak i wielu innych spacerowiczów to nie wystraszyło.

     Szli alejką wprost do serca parku, gdzie stała i próchniała — bo już raczej nie rosła — stara lipa, na której jeszcze utrzymały się złote liście. Drzewo było największą atrakcją tego miejsca, pomnikiem przyrody, w towarzystwie którego ludzie lubili kończyć swój żywot, lecz nikt się tym nie przejmował zbytnio. To przecież nie wina rośliny, że jej pokaźne konary nadawały się idealnie do zawieszenia na nich sznura.

     W niewielkiej odległości od lipy jakiś współczesny artysta o ego przerastającym jego talent poustawiał swoje rzeźby z brązu. Szczęście, że to były figury przedstawiające zwierzęta: konie, charty, węże i prosięta, a nie czarne kwadraty na pustym tle albo inne fontanny Duchampa. Tuż obok na środku chodnika leżały gustownie roztrzaskane resztki butelki po wódce, którą musiał tu umiejscowić jakiś inny niespełniony artysta spod sklepu monopolowego.

    Gdzieś przy muszli koncertowej minęli kobietę ciągnącą małą walizkę, od której odpadło kółko, a wystające plastikowe części haczyły o podłoże, zbierając górę mokrych, przegniłych liści. Kto by pomyślał, że coś takiego z powodzeniem mogłoby zastąpić szuflę?

— Którędy teraz? W lewo czy w prawo? — zastanawiał się głośno Kowal.

— Nie wiem, to ty jesteś tu miejscowy — rzekła Kalina, uwieszając się na jego ramieniu.

— To w prawo. Możemy też skręcić trzy razy w lewo i wyjdzie to samo, tak mówili w telewizji. Albo na odwrót, nie pamiętam.

— Próbowałeś już tej teorii?

— Ta, próbowałem i się zgubiłem. W Radzieszyńcu, w metropolii na miarę Pcimia Dolnego — W tym momencie się zatrzymał, bo przyszła mu do głowy kolejna niesamowita przygoda z życia. — Opowiadałem ci już, jak kiedyś przeskoczyłem przez płot u babci i nie wiedziałem, co się dzieje, bo zgubiłem okulary?

— Nie, tego jeszcze nie słyszałam.

— Przeskoczyłem przez ten płot, taki stary, drewniany jeszcze i się poślizgnąłem na mokradłach, bo pozostały po deszczach. I wtedy mi te okulary odleciały.

— I co było dalej? — Kala słuchała jak zahipnotyzowana.

— Wylądowały pod krzakiem i pies je pogryzł. Później musieli mnie na obiad prowadzić za ręce.

— Ty biedaku. Co było potem?

— Babcia kupiła mi nowe. I zabroniła skakania przez płot.

— Niesamowita historia.

     Kowal odwrócił na moment głowę w stronę stawu, przy którym na ławce siedziała para w średnim wieku. Kobietę w brązowym berecie — niestety — kojarzył.

— Możemy zmienić kierunek? Tam siedzi Ropucha.

     Kali coś zaczęło świtać. Opowiadał jej już o jakiejś swojej nauczycielce, co miała nazwisko od płaza. Traszkowa? Kumaczka?

— Żabczyńska, tak? Z nią masz polski, nie?

— Niestety. Dała nam cztery dni na przeczytanie Przedwiośnia, takie bardziej pinsiont twarzy Baryki after rewolucja bolszewicka. Nie wiem, czy wiesz, ta baba program nauczania ma oprawiony i wywieszony w kuchni, a to dlatego, że to najmniej uczęszczane miejsce w jej domu. Chociaż mówią, że u niej dobrze oblewają maturę, na szczęście dopiero po zdaniu.

— Skąd wiesz?

— Nie wiem, bredzę.

     Przeszli tak jeszcze kilka kółek dookoła lipy, potem wzdłuż Strumykówki, a przy wysokiej bramie parku, blisko klombów różanych, natknęli się na starszego człowieka z kataryną. Przystanęli, by posłuchać, a muzyka z osobliwego instrumentu natychmiast wprawiła w ruch ich stopy, które zaczęły dotykać ziemi w takt.

— Niezła muza, dobra do tańca — stwierdził Zbyszek.

— Więc tańczmy! — zaproponowała Kalina, wbijając wzrok prosto w jego oczy.

— Ale tutaj? Przy wszystkich? Nie jesteśmy w musicalu.

— I co z tego! Jeśli chcemy, to to będzie musical.

     I porwała go na trawnik, usłany przebarwionymi liśćmi klonu i dębu. Kowal nie miał nic do powiedzenia, ale też nie miał zamiaru protestować. Ludzie gapili się na nich przez chwilę, uśmiechali do siebie nawzajem, a potem szli dalej.

     Kręcili się w jesiennym walcu, nie patrząc na nic, co działo się dookoła. Ich śmiech niósł się echem na wiele metrów. Gdy zboczyli trochę z miejsca, znaleźli się na szerokiej wybrukowanej ścieżce, lecz też przysypanej liśćmi, więc nie zauważyli różnicy. Walcowali niezgrabnie dalej, aż nie potrącili dwóch równie zatraconych we własnym świecie osób.

— Przepraa... Anka. I Jula, cześć — Kalinie wirowało jeszcze w głowie, ale zdołała poznać dwie największe plotkary w Assemblage. Stała tak chwilę zdezorientowana przed Kowalem, który usilnie staram się odwracać głowę, aby tamte dwie nie zwróciły na niego uwagi.

— Spoko. Hej, to wy? — Jula dopiero co odkleiła wzrok od telefonu. — Co za niespodzianka!

— O tak, my też się nie spodziewaliśmy.

— Wy tu coś... razem? — dopytywała Anka, cmokając przy tym i mrugając, jakby już obmyślała krój własnej sukni na ich ślub.

— My?! — oburzyła się Kala. — My nie, nie, absolutnie.

— Tak tylko wyszliśmy się pouczyć o drzewach i o liściach — dodał Kowal.

— A, jasne — maniera w głosie Juli zdradzała, że im nie uwierzyła, a wkrótce cały świat się o nich dowie, a przynajmniej całe miasto.

      Atmosfera zrobiła się naprawdę niezręczna, ubarwiały ją jedynie głupkowate uśmiechy dziewczyn, niczym z równie głupawych seriali młodzieżowych. Oczy Kowala, usilnie szukające sposobu, by uciec i zainteresować się choćby najmniej ciekawym obiektem we wszechświecie, byle innym niż te plotkary, wręcz krzyczały: "Błagam, litości. Ja stąd spadam i to szybko".

— To tego, my już pójdziemy — Zbyszek próbował się wymigać, a Kalina to podchwyciła. — Tak, tak, idziemy.

— A dokąd? — Anka nie odpuszczała. — Na prawdziwą randkę?

— Yyy... nie, do domu. Już lecimy, pa! — rzuciła Kala na odchodne i pognali oboje w stronę bramy, nie odwracając się ani na moment. — Chyba zaczyna kropić, chodźmy już do tego muzeum.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro