XXI
Wielkimi krokami zbliżała się połowa października. Rok szkolny zdawał się już trwać całe wieki, a kolejne kartkówki i odpowiedzi ustne tylko to potwierdzały. Podczas kolejnej lekcji w Assemblage'u Ana postanowiła trochę się pobawić, a mówiąc pobawić, miała na myśli patrzenie, jak świat płonie, lecz musiała się zadowolić jedynie dymem ze sceny.
Przyniosła z domu dwa słoiki po majonezie. W zasadzie trudno ustalić, skąd je miała, bo twierdziła, że nie jadła tego tłustego świństwa od dwóch lat. Być może miała je od sąsiadki, alternatywnie znalazła na śmietniku lub wydębiła w osiedlowym sklepie, ale mniejsza o to. W każdym razie powrzucała do tych słoików poskładane kartki z imionami uczniów z podziałem na płeć. Gdy na sali zebrali się już wszyscy, ze znanym już powszechnie charakterystycznym kpiącym uśmiechem powiedziała:
— Wiecie, co tu mam? Mam was wszystkich w garści. Dziś będziecie tańczyć w parach, które wam sama wylosuję. Od losowania nie będzie odwołania, przynajmniej dzisiaj. Zrobicie układy do muzyki, którą wam sama wybiorę. Każdy dostanie inną. Mam dziś dobre serce i nie będę wymagać tańczenia konkretnych tańców standardowych, co nie znaczy, że macie się nie starać. Zrozumiano?
Usłyszawszy niezbyt entuzjastyczne "tak", mimo rozbieganych oczu większości tancerzy, Ana przystąpiła do operacji. Aby dodać szczypty dramatyzmu, wyciągała kartki w zwolnionym tempie niczym nikomu niepotrzebne ładne panie w teleturniejach, które pojawiały się w nich tylko po to, by wyglądać, no i może jeszcze po to, żeby mieć trampolinę do lepszej forsy.
Każdy po cichu liczył na wylosowanie konkretnej osoby, zwłaszcza Jurek, który wręcz modlił się o możliwość towarzyszenia w tym ćwiczeniu Maríi, ale koło fortuny było nieubłagane. Pani instruktor tego dnia podeptała im wszystkie marzenia.
— Anka z Tadkiem. Serafina z Kowalem. Róża... z kim tam? O, z Jankiem. Aniela z Antkiem. Kalina z Rafałem. Dalej, Jula i Jurek. Kto nam został? Mateusz i María. Doskonale!
Skwaszone miny większości członków zespołu zdradzały coś zupełnie dalekiego od "świetnie". Jedynymi zadowolonymi zdawali się być Anka i Janek. Anastazja nie miała zamiaru się tym przejmować, mówiła zatem dalej:
— Jako że nie będę was niańczyć przez całe życie, rozgrzewkę poprowadzi dziś panna primadonna.
— Ja?! — ozwała się Serafina z jednoczesnym zdziwieniem i radością w głosie, że ta jędza w końcu dostrzegła jedyny prawdziwy talent sztuk wszelakich w tym mieście.
— Tak, ty. Nie zawiedź mnie.
W rzeczywistości Anastazja była już po prostu znużona pokazywaniem wszystkim palcem, co mieli robić. Najwyższa pora, by sami zaczęli myśleć, by stać się odpowiedzialnymi za siebie i cały zespół. To, że wywołała akurat Serafinę, też nie było przypadkiem. Nie chodziło o jej wielki talent, ale o chęć wybicia się za wszelką cenę. Instruktorka stwierdziła, że ta właśnie chęć zaimponowania popchnie ją do zaproponowania grupie wymagających ćwiczeń, a tylko to się liczyło.
Sama usiadła znów na krześle przy stoliku, przyglądając się z boku ich zmaganiom, co jakiś czas tylko korygując kogoś głosem lub nawet własnoręcznie.
Pół godziny później wywoływała po kolei każdą parę, prezentując tytuł muzyki, mniej lub bardziej skomplikowanej, do której mieli stworzyć układ. Tak Ance i Tadkowi przypadły popularne Trzy kurki, Juli i Jurkowi Eine kleine nachtmusik Wolfganga Amadeusza Mozarta, Anieli i Antkowi Walc z Jeziora Łabędziego Piotra Czajkowskiego, a jego Walc ze Śpiącej Królewny przypadł Róży i Jankowi. Serafina coś tam marudziła, że to wszystko bardzo stare utwory i bardzo znane, więc wraz z Kowalem otrzymali przepiękne Minuetto Luigi Boccherini'ego, zaś Kalina z Rafałem musieli zadowolić się Sonatą Księżycową Ludwiga van Beethovena, a Mateusz z Maríą jednym z najsłynniejszych utworów Maurice'a Ravela — Boléro.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że włożyła tym kij w mrowisko, szczególnie w przypadku doboru par. Tak naprawdę nie wszystkie duety powstały przez przypadek. Na kilku karteczkach zaznaczyła sobie kropeczki, których nikt z odległości większej niż czterdzieści centymetrów dostrzec nie mógł. Sympatie czy kwasy między ludźmi wyczuwała nosem i tak, taką Różę z Jankiem sparowała nie bez przyczyny. To samo z Kowalem oraz Serafiną. Czy to okrutne? Być może, ale czasem warto trochę zaryzykować dla zabawy. Być może w przyszłości dzięki temu będzie się piło szampana na czyimś ślubie... lub pogrzebie.
Rozkoszowała się widokiem rozproszonych po sali oraz korytarzach i garderobach par, tych dyskutujących kulturalnie, choć bez przesadnej euforii, ale przede wszystkim tych próbujących się nie pozabijać w afekcie.
— Nie trzymaj mnie, tak! — krzyczała Róża na całe gardło, a słychać ją było aż w recepcji. — Puść, nie zrobimy podnoszenia!
— Dlaczego? O co ci chodzi? O to przy fontannie? Na żartach się nie znasz? Nie żartuj!
— Nie wiem, no! A co, jak Jurek wypapla? Antek jeszcze nie wie. Chyba nie wie.
— Jak będziesz tak krzyczeć, to na pewno się dowiedzą! — Janek złapał ją raz jeszcze w pasie, próbując jednak przekonać do podnoszenia.
— Janek, przestań!
— Co się tak drzecie? — wtrąciła się Ana, mimo wszystko czerpiąc z tego pewnego rodzaju satysfakcję, bo w końcu zaczęli okazywać emocje, a że takie mało konstruktywne, to już mniejsza o to. — Możecie się na siebie wściekać, ale po cichu, bo reszta też musi słyszeć swoje myśli.
— Dobrze, przepraszamy — ukorzyła się Róża, wyraźnie spuszczając z tonu.
— Nie przestawajcie, taką energię chcę zobaczyć za godzinę na parkiecie.
Pani instruktor poszła dalej. Schowała się za kotarą, by sprawdzić, jak jej ukochana siostra radziła sobie z pewnym ciutkę denerwującym ją chłopakiem. Wyglądało, że się jako tako dogadywali, lecz nie czuć było między nimi nic ponadto. Gdy była już o krok od dostrzeżenia, cofnęła się i wróciła na obchód. Ku jej zdziwieniu, całkiem nieźle pracowało się ze sobą Ance oraz Tadkowi, być może dlatego, że chłopak planował cały układ, a ona, wpatrzona w niego jak obrazek, robiła wszystko dokładnie tak, jak chciał, czego nie można było powiedzieć o duecie Serafina-Kowal. Tutaj gotował się nie mniejszy kocioł, niż ten między Jankiem a Różą. Serafina — zgodnie ze swoją naturą — próbowała ustanawiać swoje zasady, a tymczasem Zbyszek stał obok ze splątanymi na klatce piersiowej ramionami i z kamienną twarzą krytykował każdy jej pomysł.
Godzinę później zaprosiła wszystkich ponownie, by obejrzeć wyniki tych starć tytanów.
Wydarzyło się dokładnie to, czego się spodziewała: przedstawiono kilka układów poprawnych, lecz zupełnie przeciętnych, jak ten lekko wujczano-weselny Juli i Jurka albo produkt walco-podobny Anieli i Antka, kilka trochę znośniejszych, a właściwie to jeden — spokojna, wyważona, choć jeszcze nieidealna interpretacja, przywodząca na myśl taniec mitycznej nimfy z satyrem w wykonaniu Mateusza oraz Maríi. O potknięciach czy wrogich spojrzeniach rzucanych w stronę partnerów w dwóch innych parach Anastazja wolałaby jednak nie pamiętać. Znienacka zaczęła więc klaskać i odsunąwszy się od oparcia, rzekła:
— Bravo, bravissimo. Właśnie dowiedzieliście się, że w tym biznesie nie zawsze pracuje się z tymi ludźmi, którzy nam odpowiadają. To, co dziś pokazaliście, było w najlepszym razie przeciętne, że o kompletnych katastrofach nie wspomnę. Za tydzień widzę was w dokładnie tych samych parach. Będziecie przerabiać swoje układy tak długo, aż wyjdą przyzwoicie.
Rafał najwyraźniej chciał się odezwać, ale skutecznie mu przerwała:
— Nie słyszę żadnego słowa sprzeciwu. Przez tę chwilę, która nam została, możecie rozciągać się tak, jak wam pasuje, rozluźnić te części ciała, które was bolą. Ja będę z boku i popilnuję w razie, jakby ktoś zamierzał mi tu wykitować.
Stanęła pod ścianą w miejscu, w którym miała najlepszy punkt obserwacyjny. Patrzyła w przestrzeń, oczy jej zdradzały pustkę, a mimo to udało jej się złapać parę razy głębokie spojrzenia Rafała, rzucane w jej stronę. Dopiero teraz zauważyła, że są jakieś inne — żywe i piękne. Dokładnie tak samo patrzył na nią Krzysiek, gdy się poznali, lecz to było dawno temu. Na samo jego wspomnienie wzdrygnęła się, a potem zamknęła oczy.
To było dawno. Dawno i nieprawda.
Nie wiedzieć czemu, zabolało ją to, nawet bardzo, na tyle, że skróciła zajęcia o pięć minut i rozesłała wszystkich do domu, łącznie z sobą.
Przed rokiem jej świat wyglądał przecież zupełnie inaczej. Miała wymarzonego chłopaka, wiernych przyjaciół, całą rodzinę przy sobie i sukcesy na scenie. Wszystko układało się idealnie, po ludzku aż nazbyt idealnie. Przez to właśnie straciła wtedy czujność. Było zbyt idealnie... Zbyt idealnie, by to mogło być prawdziwe. I w końcu uderzyło.
Świat Any zatrząsł się w posadach. Straciła grunt pod stopami. Wystarczył ten jeden feralny dzień, by zniszczyć fasadę pięknej baśni, w której żyła.
Czy mogła temu zapobiec? Z początku obwiniała siebie. Wmawiała sobie, że gdyby mniej zajmowała się sobą, całą tą karierą, gdyby więcej czasu poświęcała najważniejszym dla niej ludziom, gdyby nie goniła za kolejnymi różami oraz tulipanami zagracającymi jej garderobę po każdym występie, nie doszłoby do tego. Z czasem jednak naszła ją refleksja, że tak właśnie miało być. Cokolwiek by nie zrobiła, jak bardzo by się nie starała i jak bardzo by nie próbowała temu zapobiec, i tak przeżywałaby to samo.
Po paru miesiącach znów poczuła ten bezsens. Tę pustkę, jakby teraźniejszość nie istniała, a przyszłości w ogóle nie było. Ostatni raz te koszmary dręczyły ją przez bite trzy tygodnie po pamiętnym dniu ślubu Agnieszki, na który w końcu nie dotarła. Ten ból nicości, skutecznie uniemożliwiający wszelkie próby tworzenia czegokolwiek.
To rozrywające ciszę dudnienie serca na dopingu z kortyzolu. Ten szum w głowie, rozbijający się o próżnię między zmęczonymi skroniami. Ta pewność, że nie istnieje się w głowie najbardziej wyjątkowej osoby. Ta świadomość, że gdy samemu nie chce się dłużej istnieć, ten bardzo wyjątkowy ktoś przeżywa najlepszy czas w swoim piękniejszym od naszego życiu.
Ana już to przeżyła i to bardzo ciężko, choć nikt tego nie widział. Z racji zawodu potrafiła ukryć własne emocje, by na zawołanie tworzyć każde inne, lecz serca nie da się oszukać. W gruncie rzeczy istniały dwie Any: jedna z nich wzbudzała szacunek pracowitością i kwalifikacjami, a druga wewnętrznie płakała w kącie.
Gdyby mogła, najchętniej cofnęłaby czas do momentu, w którym go poznała albo jeszcze wcześniej, byle do tego nie dopuścić. Byle później nie cierpieć... Ale czy można w nieskończoność unikać wszystkich mężczyzn, którzy sieją spustoszenie w sercu oraz umyśle, dają złudę spełnienia największego kłamstwa ludzkości zwanego "długo i szczęśliwie", a potem porzucają w lesie na pastwę wilków, których imiona brzmią Samotność i Depresja? Ojciec Buddy wychodził przecież z podobnych założeń, że trzeba unikać przykrości, tylko czy to jakkolwiek popłaca?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro