LXXVI
Gdy po jednej z ostatnich tanecznych mordęg w tym roku szkolnym instruktorka wraz z Kalą zbierały się już do wyjścia, zaczepił je Romecki, prosząc Anę o chwilę rozmowy. Nie chcąc im przeszkadzać, czy może raczej spiesząc się na obiadokolację, siostra za jej pozwoleniem udała się w kierunku domu sama.
Stanęli oboje na rogu skweru. Obok nich na trawie skrzydłami biły się dwa grzywacze, a z drzewa dopingowały je ćwierkające wróble. Walkę przerwał dopiero węszący pies, z którym jakiś biegacz z sąsiedztwa wybrał się na spacer. Ustąpiwszy mu miejsca na chodniku, gdy zrobiło się wreszcie w miarę spokojnie, Janek wziął się w końcu w garść i orzekł, co go trapiło, drapiąc się przy tym po głowie:
— Słuchaj, bo ja nie wystąpię na konkursie.
— Co proszę? Chyba nie zrozumiałam? — Anastazja prawie dostała zawału. Tego się nie spodziewała, chociaż nie... po latach męczenia się z niekompetentnymi ludźmi w teatrze nic nie było w stanie jej zdziwić.
— Nie będzie mnie — powtórzył dobitniej, a załatwiwszy tę sprawę, chciał uciec jak ostatni tchórz, jednak zdążyła go zatrzymać.
— Czyli uznałeś, że najlepiej mi będzie o tym powiedzieć tydzień wcześniej, tak? A czemu nie dzień wcześniej? Albo pięć minut przed konkursem, hm? — ironizowała, bo naprawdę zaczęło się w niej gotować. Kogo ona teraz znajdzie na wymianę? Kto się nauczy układu na jednej ledwie generalce? Nawet gdyby ktoś — taki Federico na przykład - byłby w stanie to opanować w tak krótkim czasie, z pewnością by mu się nie chciało, bo niby po co miałby to robić?
— Nie mogę, wyjeżdżam. — Przez chwilę chciał się nawet tłumaczyć, lecz się powstrzymał. To jego prywatna sprawa, co robił z własnym życiem.
— No pewnie, przecież wyrzucenie w błoto kilku miesięcy treningu kilka dni przed występem to nic takiego. — Zarzuciła teatralnie rękami, kręcąc przy tym głową. Miała już dość tłumienia w sobie emocji, zwłaszcza tej wciąż narastającej od miesięcy wściekłości.
— Ej, ale wszystko gra, nie? — Położył dłoń na jej ramieniu, nadal udając Greka. W jego mniemaniu przecież nic się nie stało. Każdemu mogło coś wypaść, normalna ludzka rzecz. To ona się uczepiła, jakby to był koniec świata.
Podeszła do niego bliżej, piorunując wzrokiem. Żarty się skończyły, teraz zrobiło się poważnie.
— Pamiętasz, jak zapytałam po raz pierwszy, czy wszyscy wystąpią na tym festiwalu? To był październik. A pamiętasz wszystkie próby? A może pamiętasz chociaż zapisy, kiedy osobiście stawiłeś swoją parafkę?
— Tak, pamiętam. Tylko że mi się zmieniły plany — odparł, nie dając się zastraszyć. Co ta kobieta sobie myślała? Że on nagle zmięknie, bo tego chciała? W łeb niech się puknie! Ten konkurs to nie koniec świata. Najwyżej nie wyjdzie i tyle, co z tego?
— Nie obchodzą mnie twoje plany. Możesz sobie nawet w kosmos lecieć, to nie moja sprawa. To nie są imieniny cioci, żebyś mógł sobie tak po prostu nie przyjść. Dla mnie liczy się tylko to, że zawiodłeś zespół. Nie mnie, zespół. — Gestykulowała nerwowo. — Ja sobie poradzę bez ciebie, oni nie.
— Przecież nie zrobiłem nic złego, nie pobiłem nikogo, nic nie ukradłem, ani... — urwał, jakby nagle go olśniło, iż gadał zupełnie od rzeczy.
— Nie, nie zrobiłeś nic złego, po prostu jesteś niesłowny i niesolidny. — Widząc, że Janek niewiele sobie z tego robił, ciągnęła dalej. — Wiedziałeś, jak ważny jest ten konkurs dla wszystkich twoich znajomych, a mimo to wbiłeś im nóż w plecy, a przy okazji i mnie. Jeśli chciałeś się tylko z nami pobawić, trzeba było nam o tym powiedzieć na początku. Nie wciągałabym cię w to na siłę. Sam się w to wpakowałeś, a teraz nas wszystkich pogrążasz.
— To co ja mam teraz zrobić?
— To jest twój problem — odparła stanowczo. — Jak dla mnie nie musisz robić nic, swoje już zrobiłeś.
— Powinienem przeprosić? — Po jej oczach odczytał, iż na to właśnie czekała. — Przepraszam — wydusił z siebie po chwili, lecz ona nalegała:
— Dalej.
— Co dalej? — Nie bardzo rozumiał.
— No nie wiem, to chyba twoje przeprosiny. — Stanęła do niego bokiem, oczekując oświadczenia. — Przepraszam, że...
— Przepraszam, że zawiodłem ciebie i cały zespół — oznajmił, szorując ze wstydu wzrokiem po gałęziach i dachach budynków.
— Postąpiłem jak... — kontynuowała.
— Jak ostatni drań i egoista wycedził przez zęby i uprzedzając kolejne jej wtrącenie, dodał: — Obiecuję, że to się nigdy nie powtórzy.
— Dobrze — Wreszcie zasłużył, by mówiła w jego stronę. — A teraz powtórzysz to wszystko reszcie.
— Muszę? — próbował się wymigać.
— Musisz — odrzekła spokojnym tonem.
— Dobra, masz rację, przegiąłem — przyznał w końcu. — Wybaczysz mi?
— Już wybaczyłam. Ale prędko nie zapomnę.
Zatem będzie musiał im powiedzieć. Liczył, że obejdzie się bez tego i że ona to jakoś załatwi, przecież zawsze wymyślała jakieś plany na doczekaniu. Może jednak to zrobi, ale trochę później, tak z dwa dni albo dzień przed występem, żeby się za bardzo nie zestresowali. I nie obwiniali aż tak bardzo.
Nieświadomi niczego, trzymając się za ręce, pochłonięci sobą Jurek z Marią kroczyli znów uliczkami w stronę domu Nowakówny, gdzie mieli razem pouczyć się języków obcych sobie nieznanych, takich choćby języków miłości oraz przywiązania. Promienie popołudniowego słońca oślepiały ich, pieszcząc swym powabnym ciepłem rozpalone od wzajemnego uczucia lica.
— Zabierzesz mnie kiedyś do Meksyku? — spytała, wracając myślami do wiecznie ciepłych rejonów, skąd pochodziła jej matka. Tam, po drugiej stronie oceanu, pogoda była zapewne równie piękna i to przez cały rok.
— Mogę nawet teraz — zaproponował śpiewnym głosem.
Z najpiękniejszym uśmiechem pod słońcem stanął tuż przed nią, grodząc jej tym drogę. Może nie miał pieniędzy, lecz w zamian miał dwie rzeczy — gitarę i wyobraźnię.
Postanowiła mu zaufać. Zawsze był w stanie ją zaskoczyć. Jego delikatność ujęła ja już dawno, chęć dopasowania się do jej dwojakiego świata także. Razem dzielili się muzyką, razem będą też pokonywać kontynenty, choćby tylko przez jedną małą chwilę.
— Spójrz. — Wskazał na osiedle po drugiej stronie jezdni. — Tu Hiacyntowa to nie jest Hiacyntowa, tylko to są hacjendy pod Méridą, a tam — odwrócił się ku odległym zabudowaniom Pól Ryżowych i ciągnących się za nimi łąk — tam daleko są Bagna Everglades na Florydzie. Aligatorów nie ma, ale są żółwie, sam widziałem. O, a tam nad rzeką wieje wiatr znad Zatoki Meksykańskiej. Zamknij oczy, a wtedy zobaczysz.
— A co z Chichén Itzá? Gdzie jest? — żartowała, próbując sobie to wszystko zobrazować. Istotnie, ulica Hiacyntowa była tutejszą "małą Ameryką", ale cała reszta wymagała spojrzenia znacznie głębiej w istotę miejskiego krajobrazu.
— Aa... tego akurat nie wiem — stwierdził. — Ale może być gdziekolwiek.
Na pewno zaś było ukryte głęboko w jej sercu, w połowie bijącego dla tamtego świata.
Jeden z najcieplejszych jak dotąd wieczorów zwiastował rychłe nadejście tak długo wyczekiwanego lata. Noc była wyjątkowo ciepła, zwabiając do domów chmary uciążliwych komarów. Letnie noce to nic przyjemnego, choć lepszych nam nie dano.
Rankiem po sobotnim śniadaniu Kala przez całe dwie godziny rozwiązywała zadania z równań, by zdać wreszcie jeden z końcowych egzaminów. Miała już tego wszystkiego dość. Porzuciła w końcu na trochę dłuższą chwilę zeszyt od matematyki, by udać się po zasłużoną szklankę wody do kuchni. Najchętniej wyjechałaby teraz w Bieszczady, tylko że nie miała za co. Ileż można przerabiać czyste kartki na makulaturę, niszczyć te biedne drzewa, które umarły, żeby ona mogła zapisywać coś, co nigdy w życiu do niczego się jej nie przyda? Jedyne słusznie istniejące zeszyty, to te do nut, tak przynajmniej twierdziła.
W salonie zastała siostrę po kolanach brodzącą w kurzu, kaszlącą co jakiś czas od unoszącego się w powietrzu pyłu, ze szmatą na nogach i w zakasanymi rękawami. Większość rozsypanego proszku zdążyła już posprzątać przed kilkoma dniami, gdy wróciła z Milewczyzny, dziś jednak zabrała się za oczyszczanie z niego szaf. Pootwierała wszystkie drzwi, poodsuwała szuflady komód, a wszystko po to, by pozbyć się doszczętnie śladów spowodowanej przez piętnastolatkę katastrofy.
— Widzisz, widzisz? — Ana demonstracyjnie przysunęła jej pod oczy ścierkę przyozdobioną szarymi wcierkami z pyłu i brudu. — Nawet w ubraniach, w pościelach tego dziadostwa pełno. Skąd w ogóle przytargałaś ten gips? Nie kupiłaś go chyba.
— Sąsiadka z góry mi dała. — Tłumaczyła się, wzruszając ramionami. — Zostało jej po zalepianiu dziur w ścianie, to co miała wyrzucać.
Siostra spojrzała na nią z politowaniem, doskonale zdając sobie sprawę, że krył się za tym jakiś ważniejszy powód. Oczekiwała wyjaśnień, skoro musiała na kolanach czyścić cały dom.
— Kowal dał mi kolbę i menzurki. Chciałam poeksperymentować, tak w ramach nauki — dodała ze wstydem młodsza, po czym spuściła wzrok i ścisnęła usta w kaczy dziób. Chciała w ten sposób wzbudzić wyrzuty sumienia, choć wiedziała, że siostra i tak jej nie ukaże. — Ej no, przepraszam, nie chciałam.
— Wiem, nie o to chodzi — odparła obojętnie Ana, wracając do swoich obowiązków.
— O co znowu? Co zrobiłam? — Kala zaczęła się trochę martwić. Aby odepchnąć od siebie złe emocje, podeszła do fortepianu i odsłoniła klawisze.
— Ty nic — ozwała się druga, tak samo beznamiętnie jak wcześniej. Przesunęła się ze szmatą w stronę kolejnych szaf. — Ostatnio rozesłałam znowu swoje taśmy na przesłuchania. Przysłali mi kolejne odmowy. Nic nowego.
Kalinie ulżyło, że tym razem to nie ona zawaliła i mogła dalej bez przeszkód realizować swoje szalone pomysły, choć może nie dziś. Jakoś sama straciła ochotę na swawole. Słodkie dźwięki pianina jej wystarczą.
— Szkoda, no ale nic nie zrobisz. Co powiedzieli?
— Że szukają gorących nazwisk, a nie nieznanych twarzy — żaliła się Ana, wymachując rękami i rozchlapując tym samym mydliny po podłodze. — Prędzej wezmą sławne drewno z internetu niż nikomu nieznaną mnie. No chyba że do filmów dla dorosłych, tam na to nie patrzą, bo mają niewielu chętnych, przynajmniej do pewnych, że tak powiem, specyficznych projektów. Inni powiedzieli, że kamera mnie wprost ubóstwia, jestem piękna, tylko że nie w ich typie i nie pasuję do reszty obsady. A gdzie indziej wiesz, dlaczego mnie odrzucili? Bo mieszkam za daleko od planu filmowego. To już jest szczyt wszystkiego! — Wstała, a jej ścierka chlupnęła, wpadając do wiadra. — Tak w tym kraju traktuje się artystów. Pracowników. Ludzi. Chamstwo w państwie! Człowiek próbuje coś ze sobą zrobić, rozwijać się, a tu na każdym kroku mu nogę podstawiają.
Jak żyć, panie ministrze kultury?!
— To ty nie podajesz danych przy zgłoszeniu? — zdziwiła się siostra, krzywiąc przy tym usta.
— Podaję, ale istnieje coś takiego, jak zbieżność nazwisk. Jak im nie powtórzę na taśmie po dziesięć razy, że jestem z "tej" rodziny, to nic z tego.
Anastazją przetarła dłonią czoło, gdy palce Kali poczęły nieśmiało stykać z białymi i czarnymi płytkami.
— Może jakbyś powiedziała mamie...
— A może i to by nic nie dało — przerwała jej starsza. — Najwyżej kiedyś będę gryźć gruz i się nim zachwycać, bo już nic innego mi nie zostanie.
Rozejrzała się po pokoju. Wyglądał już przyzwoicie. Nie latały po nim żadne kurzowe baranki, a przynajmniej jej nieidealny wzrok ich nie zarejestrował. Gdy poczuła lekkie ukłucie w piersi, opadła bezwładnie na ulubiony fotel, marząc o jakimś porządnie orzeźwiającym napoju. W tak ciepły, lecz nie najpiękniejszy dzień, lawendowa lemoniada z lodem i limonką byłaby zbawieniem.
— Przyjechałam tu odpocząć, a jeszcze bardziej się pogrążyłam — przyznała, a Kala snuła dla niej delikatną niczym skrzydła motyla kojąca melodię.
Nie wiedziała, że gdy się odsunie, nie będzie już miała powrotu. Nie da się dwa razy zdobyć tej samej góry i dwa razy być za to równie gratyfikowanym. Za drugim razem to nie będzie już sensacja, o ile w ogóle uda się tego dokonać, bo i to wcale nie jest pewne.
Każdego dnia walczyła coraz bardziej, by zawzięcie wydzierać z życia, co się dało. Żyły sobie wypruwała i siódme poty wylewała. Próbowała pracować. Próbowała robić to, co potrafiła najlepiej. Żyć tak, jak mogła. Zdobywać nowe góry. I co z tego miała? Gorzej niż figę. Im bardziej się starała, tym bardziej ją deptali. Nie pozwalali jej polepszać tego świata. Nie chcieli jej jako aktorki, nie chcieli jej nawet na sprzedawczynię w sklepie. Wszyscy najmądrzejsi z mądrych krzyczą dziś, jak to młodzi są nieroby, a jak przychodziło co do czego, to chcący pracować nie mieli jak i nie mieli gdzie. I to ani w zawodzie wyuczonym, ani na najniższym możliwym szczeblu. Często nieważne, co się potrafiło lub, skoro nie dostawało się nawet szansy, by się wykazać. I jak potem żyć? Z czego i po co?
— Dłużej tego nie zniosę — wycedziła, spinając mięśnie karku oraz szczęki.
Rynku artystyczny, jak ja cię nienawidzę! Jaka szkoda, że z wzajemnością.
— Wrócisz do Romantici? — Młodsza natychmiast oderwała dłonie od instrumentu.
— A co innego mam do roboty? To jedyne miejsce, z którego mnie nie wywalą.
Ana podniosła się wreszcie z miejsca i skierowała w stronę kuchni.
— Zrobię nam kawę mrożoną. Należy nam się cukrowa bomba — rzekła, a na twarzy jej siostry ukazał się szeroki banan zadowolenia.
Gdy przygotowywała napój, naszła ją kolejna refleksja. Gdyby teraz nagle zniknęła, nikt by nawet nie zauważył. Człowiek myśli, że ma jakąkolwiek wartość, że coś potrafi, a dla innych ludzi i tak jest zerem. Życie toczyłoby się dalej bez żadnych ubytków. Nikomu by jej nie brakowało. Wypadła z obiegu. Kiedyś bez wątpienia skończy jak Norwid i van Gogh, tyle że ich przynajmniej po śmierci się szanuje.
— O mnie już nawet pies z kulawą nogą nie wspomni — ozwała się, zalewając ciemnym płynem szklanki z lodami. — Módl się, żeby z tobą było inaczej.
— Nie strasz mnie już, błagam. — Nastolatka z impetem przycisnęła osłonę na klawiaturę.
Siostra podała na tacy deser do stolika, po czym znowu zatopiła się w ulubionym fotelu, kiedy Kala wykładała się na kanapie, mało nie wylewając kawy na wytworną tapicerkę.
— Jest jeszcze coś — ciągnęła Ana. — Nasz kochany Jan Romecki nie wystąpi, bo gdzieś tam wyjeżdża i nie raczył nas wcześniej poinformować.
— Co?! — Kalina wybałuszyła oczy jak jeszcze nigdy, a wtedy pół szklany napoju wylało się na drewnianą podłogę. Żal jej było okropnie zmarnowania tak dobrego deseru, lecz mleko się wylało. Natychmiast pobiegła po ścierkę, by zniwelować kolejną salonową tragedię w jej wykonaniu.
Ana nic na to nie powiedziała. Była już zwyczajnie wszystkim zmęczona. Łykała pomału swoją działkę, nie pochylając się nad tak przyziemną sprawą, jak wylana kawa i roztopione lody śmietankowe.
— Tak można liczyć na ludzi — stwierdziła, wpatrując się w nieistniejący punkt na ścianie nad komodą.
— Czemu nam wszystkim nie powiedział tylko tobie? — zastanawiała się młodsza, szorując deski w rytm marszu, jaki słyszała tylko ona sama w swej głowie.
— A bo ja wiem? Bał się pewnie, że go zjedziecie. — Ana wychyliła ostatni łyk, po czym oznajmiła to głośnym stuknięciem szkła o stolik. - Chciał zwalić ten obowiązek na mnie, ale kazałam mu samemu to załatwić.
— Ja to zaraz załatwię!
Otrzepawszy się i porzuciwszy ścierkę na parkiecie, Kala chwyciła w dłoń swoją najsilniejszą broń — komórkę. Rozesłała na grupie wici o ukrywającym się w ich szeregach judaszu, nie szczędząc słów. Gdy już odpaliła lont, wyciszyła zupełnie wszelkie dźwięki, by cała reszta skakała sobie teraz do gardeł i odwaliła resztę roboty za nią. Swój obowiązek obywatelski spełniła, teraz niech inni się martwią.
Dumna z siebie postanowiła, iż teraz to ona zaskoczy siostrę wieściami, a rzeczywiście miała się czym pochwalić.
— Ej, bo jest sprawa — zaczęła tajemniczo, odstawiając opróżnioną szklankę na stolik.
— Ile chcesz pożyczyć?
— Nic, tata mi niedługo przeleje. — Oparła się pewnie na oparciu kanapy, rozkładając ramiona, jakby tym razem rozdawała karty. - Zaprosiłam Kowala do nas na dziś kolację.
— Spoko, ale ty robisz jedzenie — odrzekła starsza, niewiele sobie z tego robiąc.
Zdziwiła się, że siostra nie uczyniła jej wyrzutów. Prawdę mówiąc, nawet ich oczekiwała, a tymczasem ona po prostu przeszła z taką wiadomością do porządku dziennego. Coś niespotykanego, trzeba z tego skorzystać.
— Ale ty robisz zakupy — Kalina szła za ciosem.
— Niech będzie. Zrób mi listę — poleciła Ana, po czym poszła myć naczynia. Młodsza z miejsca wypełniła jej polecenie, toteż instruktorka również uwinęła się z zadaniem w mgnieniu oka.
Wracając z torbami, przypadkiem natknęła się kogoś, kogo w żadnym wypadku nie miała zamiaru dziś spotkać. Stali przez chwilę naprzeciw siebie, uśmiechając się w dość niezręczny sposób. Zdało się, że ostatnim razem wyczerpali wszystkie wspólne tematy, więc teraz mogli tylko wymieniać się spojrzeniami.
— Cześć — rzucił Kościeński łagodnie, tak, żeby w razie czego mógł się wycofać i bezpiecznie odejść w swoją stronę. Odpowiedziała mu w podobnym tonie, tym samym słowem, prostując się. Zakłopotany podrapał się po głowie i dodał: — Jak leci?
— Powiedzmy, że to nie jest najszczęśliwszy dzień mojego życia. — Uniosła lekko siatki z produktami, wskazując na swą niedolę darmowej siłowni. Tak na wpół darmowej, za żywność musiała zapłacić.
— Tak właśnie myślałem — zaśmiał się, a zaraz zaproponował dobrodusznie: — Odprowadzę cię. Wiem, gdzie mieszkasz — rzekł do siebie w duchu. On także pamiętał wszystko, co do tej pory mu opowiedziała. Im dłużej ją znał, im lepiej ją poznawał, tym bardziej okazywała się dla niego pociągającym zjawiskiem. Nie liczył się jej wygląd, mimo że od początku zapierała mu dech w piersiach, lecz jej siła i niezłomność. Stała przed nim kobieta, co do której miał pewność, że gdyby chciała, mogłaby przenosić góry. Takie jak ona spotyka się raz na tysiąc lat.
— Mam gości, muszę iść. Dam radę — wymówiła się. Jej rozbiegane oczy pragnęły stamtąd jak najszybciej uciec. Być może nie chciała, by ktokolwiek widział ją w stanie tragarzowania jak jakiś plebs. Przy ich pierwszym spotkaniu tryskała przecież życiem, bez zmartwień i z nadzieją na nową przyszłość z nową pracą. Te nadzieje zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Zburzyły je jej własne demony i świat, który uwziął się, by sprawiać jej ból. Była wtedy wolna i taka... prawdziwa? Nie, to na pewno zbyt duża ilość letniego słońca jej wtedy zaszkodziła. Po prostu dostała chwilowego zaćmienia, a potem odzyskała rozum.
— Jasne. Do zobaczenia na występie — odparł. Miał już skręcić w Krynicką, choć tak naprawdę pragnął przytulić ją teraz raz a dobrze i nie wypuszczać z rąk już nigdy. Zawahał się przez moment, przez jej błękitne jak szafiry oczy, w porę się jednak opanował. Kiwnął głową na pożegnanie, po czym odszedł w swoją stronę.
— Na razie — powiedziała cicho, ruszając w stronę przeciwną. Kilka kroków dalej odwróciła się, by raz jeszcze spojrzeć na znikającą w oddali męską sylwetkę. Pociąg odjechał. Odjechał dawno temu — westchnęła do siebie.
Kalina tymczasem dumna z siebie, wylegiwała się na kanapie, słuchając zapętlonych wersji instrumentalnych ulubionych piosenek. Tak najlepiej się relaksowała, a przed przybyciem najfajniejszego faceta na świecie było to nadzwyczaj konieczne. Gdy usłyszała pukanie, zerwała się natychmiast na równe nogi i z bananem na twarzy wpuściła go do środka.
— Co to za akcja z Romeckim? — rzucił z miejsca, zanim zdążył jeszcze przekroczyć próg salonu. — Czemu go nie będzie?
Ten palący ich wszystkich problem wziął się znikąd, a jednak w jednej chwili zaważył na przyszłości właściwie wszystkich assemblage'owców. No kto by pomyślał, że ktoś tak nieodpowiedzialny i zapatrzony w siebie jak Janek, mógłby im to zrobić? W zasadzie znając go, to było do przewidzenia, a mimo to na myśl o tej sytuacji po prostu traciło się humor zupełnie. Całe miesiące pracy przepadły bez sensu.
— A bo ja wiem? — Kala wzruszyła ramionami, wysuwając dolną wargę. — Weź się mu zapytaj. Mnie siostra powiedziała tylko, że zrezygnował. Tyle.
Usadowiwszy się na kanapie, poprawił okulary i zajrzał do wiadomości z grupy. Przebijając się przez kilometry spamu, zmarszczył czoło, po czym skrzywił usta w szyderczy grymas.
— Chyba jednak nie — powiedział spokojnie.
— Co? — Stanęła za nim, ignorując zupełnie jego prawo do przestrzeni i prywatnej korespondencji.
— No zobacz. — Podniósł komórkę na wysokość jej wzroku. Zdołała przeczytać kilka komentarzy z wylewem żalu pod adresem Jana, a pod nimi jego kiepskie tłumaczenia wraz z ostateczną zmianą zdania. Siła wściekłej tłuszczy po raz kolejny okazała się silniejsza: Romecki się złamał. Wystąpi. Oni wszyscy wystąpią. Kryzys zażegnany — na ten moment.
— Czyli poskutkowało — stwierdziła zadowolona, w końcu to ona wszczęła alarm w zespole. — Powiedz mi, co mam załatwić, a ja to zrobię. Będę człowiekiem od organizacji.
— Ta praca się nazywa chłopiec na posyłki, w ekstremalnych przypadkach chłopiec od bicia, no ale powodzenia — podsumował, chowając telefon do kieszeni spodni.
— Dzięki, kiedyś zrobię tak karierę. — Nie zrozumiała ironii albo raczej ją zbyła, próbując wyjść na swoje. Przysiadła tuż obok niego. Już chciała włożyć stopy na stolik, lecz w porę zorientowała się, jak bardzo byłoby to niestosowne.
— A nie na klawiszach? — dopytywał nieprzekonany.
— Na klawiszach też. Będę jednoosobowym zespołem muzyczno-impresaryjnym.
— Dobra, ale za leczenie artystów będę brał podwójną stawkę, więc lepiej uważaj. Teraz patrz, co tu mam. — Wyciągnął z kieszeni plastikowy pojemnik z kawałkiem tkanki porostu islandzkiego. — Mój nowy obiekt badań. Glon ent grzyb kompany es a — oznajmił, a Kala wybuchła nieposkromionym śmiechem.
Zabrzmiał dźwięk przekręcania klucza w drzwiach, a zaraz pojawiła się w nich starsza Niemojewska, obwieszona wypełnionymi po brzegi torbami.
— Jesteś wreszcie. Gdzie cię tak nosiło? — wypaliła głośno młodsza, gdy Ana rozpakowywała siaty w kuchni.
— Po promocjach — odparła beznamiętnie, zajęta sprawunkami. — W przeciwieństwie do ciebie oszczędzam.
— Bardzo śmieszne — bąknęła Kalina, a słysząc gwizd czajnika, jak strzała dopadła siostry, by rozstawić szklanki. — Jaka herbata? Zielona, cejlońska? — zakrzyknęła do kolegi w salonie.
— Bostońska. — Zbyszek instynktownie podniósł brwi, licząc, że zrozumieją aluzję. — Żart, daj zieloną.
— Dla mnie też — wtrąciła się Anastazja, opróżniwszy ostatnią torbę z mrożonkami i przechodząc do przesypywania przekąsek do misek. — Widzę, że wesoło wam — zwróciła się do stojącej obok nastolatki.
— No było wesoło, ale przyszłaś, więc już nie jest. — Kala wysunęła język z przekorą, po czym zabrała się do wynoszenia naparów do pokoju.
Rozprawiali, grając w Radzieszyniadę, którą Anastazja także dorwała z przeceny w księgarni. Tyle się nasłuchała od Kali, która grała w nią kiedyś z Różą i Antkiem, aż w końcu uległa i także ją kupiła. Grali, rozprawiając o niczym i popijając herbatą po prażynkach. Ana nie mówiła wiele, raczej słuchała, co tamta dwójka miała do powiedzenia, czasem tylko dorzucając coś od siebie, gdy było to potrzebne.
Spoglądając na nich zadowolonych, czuła się jeszcze bardziej samotna, niż dotąd. Jej młodsza siostra znalazła szczęście z aspirującym do miana lekarza okularnikiem, ona zaś nadal pozostawała w żałobie po minionym szczęściu. Z każda jednak chwilą przekonywała się, że ta dwójka pasowała do siebie jak nikt inny. Śmiali się razem, żartowali i uzupełniali w każdym calu. To dawało jej cień nadziei, że choć jedna z nich pozostanie w dobrych rękach. Oby Zbyszek nie poszedł śladami jej byłego chłopaka.
W gruncie rzeczy nic się nie zmieniło, mimo że próbowała zapomnieć. Ta rana na jej sercu oraz duszy zapewne już nigdy się nie zagoi.
Szkoda, że przeszłości nie da się tak po prostu wymazać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro