LXXII
Tuż przed lekcjami, gdy w powietrzu czuć już było zapach kolejnej wolnej soboty, Kowalewicz, siedząc w szatni, sprawdzał dokładnie plan Serafiny, a konkretnie numery sal, w których odbywały się jej lekcje. Na każdej przerwie starał się ją wyprzedzić, pojawiając się w odpowiednim miejscu, by wpaść na nią albo zanim wyjdzie, albo też zanim wejdzie do kolejnej. Nieszczególnie się mu to udawało. Na matmie musiał zostać dłużej, by dokończyć zadanie z gwiazdką. Po polskim minął się z nią, lecz go zignorowała. Dopiero po wosie trafili na siebie przy sklepiku. Świadkowie zeznali, iż przez dziesięć minut błagał ją, prawie wręcz modlił się i całował jej stopy. Było to do niego zupełnie niepodobne, bo zazwyczaj, widząc ją, stawał z boku i spoglądał spode łba. Tym jednym, jedynym razem miał wyższy cel, wart nawet układania się z najgorszym wrogiem. Nawet z Serafiną Małynicz.
Uradowany, że w końcu zmiękła, karmiąc umysł jego kuszącą propozycją, poprosił Kalę o spotkanie tuż po lekcjach. Mignęła mu gdzieś na korytarzu, zatem musiała dziś zdawać jakiś egzamin. Odpowiedziała mu zdawkowo zwykłym "dobrze", to jednak wystarczyło. W końcu nie bez powodu tak się tego dnia upodlił. Wypadałoby przecież odebrać swą nagrodę za bohaterskie poświęcenie.
Około szesnastej czekała na niego skulona na środku ławki przy bocznej furtce. Patrzyła przed siebie, a dokładnie wzrok miała wbity w brzeg ścieżki po drugiej stronie, gdzie nieutwardzona ziemia stykała się czule z soczystą trawą. Stanął przed nią, licząc, że się przesunie, ona jednak nie miała takiego zamiaru. Porzuciwszy plecak obok, wcisnął się zatem, gdzie mógł, trochę na chama niczym starsza pani w kościele, kiedy obok są trzy wolne ławki.
— Czego chcesz? — mruknęła, splatając ręce na piersi. — Będziesz się pastwić nade mną? To ona to wymyśliła — zegnała winę na Anę.
— Wiem, nie będę cię o to męczyć. — Ściągnął okulary i zaczął je wycierać chusteczką higieniczną. Pod światło było widać, że przez te pół dnia nieco się zapaskudziły.
— To po co mnie wezwałeś? Nie powinieneś być teraz ze swoją dziewczyną? — obudziła się w niej odrobina zazdrości. Już chciała pokazać mu język, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.
— Z Jowitą wszystko skończone — odrzekł, wsuwając znowu cyngle na nos i opierając ramiona o oparcie. - To był błąd, bardzo cię przepraszam.
Czyli tak miała na imię — pomyślała. Nie znam jej i nie chcę poznać.
— Mam ci wierzyć na słowo? — Jej głos brzmiał coraz bardziej dziecinnie, karykaturalnie, tak w stronę postaci z kreskówki. Mogła mu teraz pojechać klasyczkiem "moja siostra miała rację co do ciebie, wracam do mamusi!".
— Nie musisz — rzekł spokojnie. — Przekupiłem Serafinę, żeby nie składała skargi na twoją siostrę.
— Poważnie? — ożywiła się natychmiast. — Dzięki. Właściwie, jak to zrobiłeś?
Naprawdę była tego ciekawa, co taki Kowal mógł jej zaoferować, zdechłego szczura z pracowni biologicznej? Może cerowanie baletek przez miesiąc?
— To nieważne.
— Mów — powiedziała groźnym tonem. Wyglądała przy tym tak uroczo, że nie miał wyjścia, musiał się przyznać:
— Obiecałem, że nie będę się starał o podwyższanie ocen, jak będą mi się wahać. Nasza gwiazda znowu będzie się cieszyć pierwszą nagrodą dyrektora i uściskiem ręki burmistrza.
— I to dla mnie? — Prawie się wzruszyła, a przynajmniej tak można by sądzić po tym, jak lekko zmarszczyła twarz i pociągnęła nosem. Teraz była w stanie mu wszystko wybaczyć, poza Jowita oczywiście. — Ty łapówkarzu, nie spodziewałam się tego po tobie.
— To dla wyższego dobra. Jeszcze coś. — Z plecaka wyciągnął kolbę oraz pięć menzurek. — Dostałem to za wygraną w konkursie chemicznym. W sumie nie wiem, po co mi to dali. Może żebym zupę w nich ugotował czy coś. — Uniósł je na moment niczym najlepsze trofeum. — Są dla ciebie.
— Oo, dziękuję, są super! — No i dała się przekupić. Co za ohydny szachraj. Tak obrzydliwy, że aż pocałowała go w policzek. — Tylko jak ja to zaniosę do domu.
— Dam ci torbę, mam ze sobą. — Wyciągnął marketową reklamówkę i zapakował prezent. — To co, przejdziemy się? — zaproponował, wstając w miejsca.
— Tak, jeśli opowiesz mi o tej swojej uprawie pieczarek, co mi kiedyś pisałeś.
— A, no to było tak. Kupiłem kiedyś stare pieczarki na promocji w warzywniaku...
No i tak sobie szli pod ramię, sami nie wiedząc, dokąd. I rozprawiali o swych niesamowitych przygodach, nie tylko tych z pieczarkami czy kolbami.
Zaaferowani sobą, wychodząc z terenu szkolnego, nie zauważyli Anieli stojącej przy furtce, mimo że nawet krzyknęła im zwyczajowe "cześć". Czekała tam na kogoś wyjątkowego i to na tyle, że specjalnie na niego czekała dodatkową godzinę, gdy on pocił się na wuefie. W skrócie, chciała po prostu zobaczyć znów Mateusza, swego niezawodnego przyjaciela.
Pojawił się wreszcie. Zmachany i z kurtką zarzuconą na ramieniu, wolnym krokiem wraz z kolegami zmierzał główną alejką.
— Mati! — krzyknęła, gdy znalazł się wystarczająco blisko, by ją usłyszeć. Spojrzał w stronę dobiegającego dźwięku, lecz zaraz odwrócił się z powrotem, by kontynuować konwersację z kumplami. Czyżby właśnie... po raz pierwszy ją zignorował?
Poczuła ukłucie w sercu. Dlaczego ktoś miałby być dla niego ważniejszy od niej, jego przyjaciółki? A może to chodziło o coś więcej, może zwyczajnie chciała być dla niego najważniejszą? Nie! To nie wchodziło w grę. Znieważył ją, to fakt, ale to przecież nie koniec świata.
Dumnie podniosła głowę. Uznała, że zaczeka, nawet jeżeli miałoby to trwać wieki, a inni uczniowie mijaliby ją z co najmniej zdziwieniem wypisanym na twarzach. Poczeka, miała przecież nadzwyczaj ważny powód.
W końcu się ruszył. Stanął przed nią wyluzowany, a ona usilnie próbowała na niego nie patrzeć, tylko błądziła wzrokiem gdzieś między samochodami na jezdni. Nastała chwila ciszy, oczywiście z jej winy, bo skoro go wywołała, powinna rozpocząć rozmowę, na której jej zależało. Ponieważ tak się nie stało, to Mati musiał zainterweniować niczym prawdziwy gentleman w dresie:
— Co jest? — wybrzmiało w jego ustach prawie jak słynne "masz jakiś problem?".
— Niee. — Potrząsnęła głową, a nie mogąc już dalej wysyłać oczu na orbitę pozachłopakową, przysunęła się wreszcie do niego jak człowiek. — Tak fajnie było ostatnio, no wiesz, porozmawiać. — Chciała zabrzmieć, jakby wcale jej to nie obchodziło. Ot, takie zwyczajne spotkanie znajomych. — Może pójdziemy gdzieś znowu. Teraz znowu otworzyli "Szlachecką", wstąpimy na sorbet?
— Taa, pewnie, tylko nie teraz, bo musimy zdać te dwa testy z biologii — odrzekł jej równie obojętnym tonem.
— To za dwa tygodnie dopiero — skrzywiła się, pozostając w roli.
— Ale w przyszłym tygodniu jeszcze dwie kartkówki z angielskiego i chemii. I jeszcze prezentacja z fizy — dorzucił Mati, nawet nieźle się przy tym bawiąc. A co, niech poczuje chociaż raz to, co on czuł przez wiele ostatnich miesięcy! — Może później, jak już wystawią oceny.
— Dobrze. — Wzruszyła ramionami, po czym bez pożegnania szybkim krokiem odeszła w stronę domu. Próbowała nie tracić rozumu, jednak jakiś diabełek w głowie kazał się jej odwrócić w jego stronę, aż około dwustu metrów dalej mu uległa. Mateusz, łapiąc jej spojrzenie, podniósł brwi i sam ruszył w przeciwną stronę, ku przejściu dla pieszych. Otrząsnęła się wtedy, bo oto plan się powiódł. Znów była z nim umówiona, no tak jakby.
Ech, kolejna w życiu gra, którą można by rozwiązać jedną rozmową, ale po co ułatwiać sobie życie? Lepiej bawić się w kotka i myszkę, i udawać, że nic się nie dzieje. Tak jest przecież łatwiej, prawda? Przynajmniej tak uczą niektóre seriale. I filmy. I książki w sumie też. Czasem naprawdę można by wszystkim ukrócić cierpień, tylko że... Z drugiej strony, czy też nie o to chodzi, by czuć dreszczyk emocji, niepewności drugiej osoby? Chyba najlepiej przyznać, iż wszystko należy dawkować z umiarem. Zbyt duża bezpośredniość nie popłaca, zbyt dużo przeciągania sprawy także. Umiar, najważniejszy jest umiar! I szczerość, ona również. Niektórych spraw nie można przeciągać w nieskończoność i to była jedna z nich, lecz cóż zrobić można z niezmienną od zawsze głupotą ludzką i uporem? Jedynie modlić się, by było ich jak najmniej.
Ech, zostawmy to wreszcie, przejdźmy do rzeczy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro