LXVIX
W kolejną sobotę skład latynoskiego zespołu spod kamienicy Kawskich również wynosił trzy osoby, wśród nich dwie gitary: jedną obsługiwał niezmiennie Federico, drugą zaś Jurek. Muzyka rozbrzmiewała u nich aż do popołudnia, kiedy to młody Zawadzki zaproponował pannie Marysi spacer. Jej brat niechętnie przystał na to, domyślając się, że jego rolę w bronieniu hermanity już niedługo przejmie ktoś inny, w dodatku sam będzie musiał taszczyć do domu cały sprzęt muzyczny. No nic, czasem należy się poświęcić, zwłaszcza jeżeli mógł ją w ten sposób uszczęśliwić.
Odeszli więc w stronę pobliskiego parku, szczęśliwi z powodu kolejnego, pięknego, wiosennego dnia. Nim jednak przekroczyli bramę parkową, pozwolili sobie wstąpić po pączki do cukierni.
— Jak się mówi "kocham" po hiszpańsku? — zapytał Jurek, gdy przysiedli już sobie ze słodyczami na ławce, a jego piękność ze strunami spoczęła tuż obok. — Ti amo?
— Nie, to po włosku — odparła, pozbywając się resztek lukru z okolic ust. — Po hiszpańsku jest te amo albo te quiero, chociaż samo quiero może też znaczyć, że czegoś chcesz. Quiero tu corazón na przykład znaczy "pragnę twego serca". Można skojarzyć z kier, czyli sercem w kartach.
— Czyli quiero tu amor może znaczyć "chcę twej miłości", ale też "kocham twą miłość"? — upewniał się, strzelając palcami wolnej dłoni. — Strasznie to dziwne.
— Tak jakby, ale w zasadzie to nie, bo można się zorientować z kontekstu, o co chodzi. Chociaż czysto teoretycznie... tak — próbowała to wyjaśnić, lecz tym bardziej zaciemniła.
Skończywszy konsumpcję, nie zwracając uwagi na możliwie wścibskie oczy spacerowiczów, osunął się na ziemię, kładąc dłonie na jej kolanach, po czym przejęty oświadczył:
— Marío, yo quiero tu amor.
— A w którym znaczeniu? — spytała, czując się trochę jak główna bohaterka West side story, swoją drogą jej imienniczka. O mały włos nie upuściła resztki pączusia.
— W każdym, señorita. Możesz sobie wybrać odpowiednie dla siebie.
Poczuła, że to był ten moment. Ta chwila, od kiedy coraz rzadziej będzie mówić "ja", a częściej dźwięczne i dumne "my". On za chwilę miał rozwiać resztki jej wątpliwości.
— Wolałbym zapytać o to gdzieś w prywatnym miejscu, ale trudno. — Ze zdenerwowania najpierw poprawił kołnierzyk koszuli. — Marysiu, zostaniesz moją dziewczyną? Proszę. — wydusił wreszcie.
— ¡Sí, claro que sí! — odparła natychmiast, po czym z niekrytego wzruszenia zasłoniła usta dłonią. Od uśmiechu aż rozbolały ją mięśnie twarzy, więc prędko dojadła ostatnie okruszki. Chłopiec z gitarą byłby dla niej parą, tak to się kiedyś śpiewało?
Jurek rozłożył ręce, dzięki składając niebiosom za dar wysłuchania jego modlitw. W szczęściu niemierzalnym żadną miarą zaczął śpiewać bez kontekstu:
— María, Sabes Qué... te amo-ooo... ii dalej nie pasuje mi do melodii...
Zaśmiała się szczerze, przymykając oczy. Już miała się odezwać, że to przecież utwór bożonarodzeniowy, a do kolejnych świąt bardzo daleko, lecz nie chciała mu psuć tej pięknej chwili. W zasadzie to urocze, że postanowił ułożyć go na własny użytek, mimo że nie do końca mu to wyszło.
Wtem przypomniała sobie, że właśnie na taką okazję zawsze miała przyszykowany w kieszeni liścik. Teraz nie była już sama. Od kilku chwil miała chłopaka, zatem to najlepszy moment, by mu go podarować.
Podała mu karteczkę, a on rozchylił złożony zwitek, po czym przeczytał na głos: "Siempre te voy amar".
Podniósł się z ziemi, a gdy znów spojrzał w jej piękne ciemne oczy, ujrzał w nich całe rozgwieżdżone niebo nad pustynią Altar — i wcale to nie była przesada. Zbliżył się do niej o krok, a gdy byli już bardzo blisko, wyszeptał:
— To rozumiem i bez tłumaczenia.
— Na pewno? — spytała, nabierając powietrza do ust, przeczuwając, co miało się za chwilę się wydarzyć.
— Sí, Maria. Yo también — wyznał, mimo że niezbyt dobrze władał tym językiem miłości, a wtedy ich usta spotkały się po raz pierwszy, a smakowały najsłodszym lukrem i różaną konfiturą.
Chwilę przed szóstą, tak jak się umówili, Róża z Panem Rudzikiem w transporterze stali pod domem Janka. W zasadzie to nie do końca był jego dom, bo mieszkał z dziadkami, w czasie gdy jego rodzice pracowali za granicą. Zauważyła jego rower porzucony pod drzewem, więc zapewne przebywał w środku, zatem nie zapomniał o ich spotkaniu.
Zobaczył ją z okna pokoju i krzyknął, że drzwi nie były zakluczone. Weszła do środka, ukłoniła się babci w kuchni i dziadkowi w salonie przed telewizorem, po czym weszła na górę, wciąż kurczowo trzymając w rękach klatkę z kocurem.
— No czeeść — przeciągnął niby drapieżnym głosem co drugiego filmowego mafioza-amanta, leżąc wyciągnięty na łóżku w butach. Przynajmniej pościel schował, to się nie pobrudzi. Tymczasem jego towarzysz, czarno-biały Miauczysław robił to samo na parapecie. Gdy jednak wyczuł w pobliżu drugiego przedstawiciela swojego gatunku, podniósł głowę, miauknął i zeskoczył na podłogę.
Widząc tę degrengoladę, Róża troszkę się zdziwiła, a Pan Rudzik nie miał zamiaru nawet się ruszać. W transporterku było mu bardzo przyjemnie.
Usiadła z nim na krześle przy biurku, a wtedy usłyszeli kroki na schodach. Do pokoju weszła babcia z ciastem. Młodzi uśmiechali się uprzejmie do starszej kobiety, gdy ona stawiała talerz na biurku.
— Dla was, dzieci kochane. — Janeczek uwielbia drożdżowe, a ty, dziecko?
— Ja też — odparła dziewczyna, gdy zbliżył się do niej Miauczysław, wpatrując się w kolegę na jej kolanach, który nie bardzo chciał się zapoznawać.
— Och, nie mogę, łyżeczek nie przyniosłam. — Przygarbiona staruszka machnęła rękami i zaraz po nie zawróciła. Chwilę później była już znów a górze. — Bądźcie grzeczni, dzieci. Janeczku, nie męcz za bardzo koleżanki. — Tu dyskretnie spojrzała na rudowłosą nastolatkę.
— Tak, babciu. — Janek wyszczerzył zęby, udając niewiniątko.
— Wy też bądźcie grzeczni, panowie. — Róża ostrożnie otworzyła kratkę, by Pan Rudzik mógł wyjść. Niechętnie, ale w końcu wydostał się stamtąd, zeskakując na podłogę wprost przed Miauczysława. Przez chwilę stali nieruchomo. Rudy się nastroszył, pacnął kolegę w nos, tamten zrobił to samo. Pogonili się po pokoju, aż im się to znudziło i każdy odszedł w swoją stronę: Pan Rudzik wskoczył na kolana swojej pani, Miauczysław na parapet.
— No to tyle mamy z ich znajomości — stwierdziła dziewczyna, ciesząc się mimo wszystko, że obeszło się bez większych obrażeń.
— No trudno, w takim razie mamy czas dla siebie — bajerował Romecki, klepiąc dłonią w łóżko obok siebie, sugerując, by siadła obok niego.
Zmieszana nastolatka mimo wahania, spełniła jego prośbę, a wtedy drzwi ponownie się otworzyły.
— Może kompociku wam nalać? — Kochana babcia wiedziała, co dobre, ale na widok nieruszonego placka trochę się zmartwiła. — Nie jecie, dzieci? Jak to tak? Janeczku, dla was specjalnie upiekłam. Zjedzcie coś, bo chudzi jesteście jak patyczki.
— Zjemy na pewno — odezwała się panna Chmielak. — Za kompot też dziękujemy.
— To przyniosę. — Uradowana starsza pani Romecka znów na moment zniknęła.
— Masz bardzo miłą babcię — przyznała, kątem oka spoglądając jednak na talerz ze słodkościami.
— Teraz nie da nam spokoju — odrzekł, przyciągając ja do siebie. Nie zaprotestowała.
Wtedy jednak coś jej się przypomniało. Zmrużyła oczy i ignorując jego przeszywające ją na wskroś głodne spojrzenie, wypaliła: — Błagam, powiedz, że dałeś już sobie spokój z Serafiną. Nie widziałeś, jak się wtedy zachowywała, co wygadywała. Zawsze była wredna, ale ostatnio jest jakoś za bardzo pewna siebie. Nie wiem, co w nią wstąpiło.
— Przejdzie jej. — Pogłaskał jej lśniące włosy, lekko targając końcówki, przez co aż się wzdrygnęła. Dopiero wtedy otrzeźwiał i przestał.
— Tak myślisz? — Dziewczyna robiła teraz trzy rzeczy jednocześnie. Po pierwsze nie mogła wyrzucić z głowy ostatniej akcji u Juli, po drugie oczami cały czas wodziła za kotami, by się przypadkiem nie pozabijały, a po trzecie... po trzecie coś ją jednak ciągnęło do kolegi obok, nawet trochę za bardzo. Mówiła dalej, ściskając pięści z irytacji: — Trzęsie mną, jak tylko sobie o niej pomyślę. Nie wiem, jak ty mogłeś...
Spojrzała na niego z wyrzutem, lecz on z szarmanckim półuśmiechem odparł:
— To był żart, przecież wiesz. Ja i ona? Co ty, nigdy w życiu. — Zarechotał. — Ale była łatwym celem.
— Teraz serio zaczynam się ciebie bać. Może nawet bardziej niż jej.
— Spokojnie, piękna, dla ciebie mogę być najmilszy na świecie. — Stopniowo zbliżał swoją twarz i rękę ku niej, już prawie muskając jej cerę, gdy drzwi otworzyły się po raz kolejny.
— Nic nie zjedliście jeszcze? — Lamentowała zawiedziona babcia ze szklankami kompotu gruszkowego w rękach. — Jak to tak? Janeczku, nałóż koleżance, jak sama się wstydzi.
— Dobrze, nałożę i jeszcze przygotuję serwetki — odrzekł z ledwo wyczuwalną ironią, bo niezbyt podobała się mu ta dzisiejsza troskliwość krewnej. W każdy inny dzień by ją docenił, ale nie teraz.
Kobieta zostawiła napoje, po czym wyszła. Koty nadal się do siebie nie odzywały, a tymczasem chłopak postanowił przejść do rzeczy. Wstał, odwrócił się do niej przodem, by na pewno na niego patrzyła.
— Gorąco tu — stwierdził i zaczął ściągać koszulkę. Zakłopotana Róża zaczęła kręcić głową na boki w poszukiwaniu ratunku, a gdy to nie pomogło, zasłaniała twarz dłońmi. Przez palce jednak spoglądała na jego klatę całkiem znośną. Zaschło jej w gardle, więc unikając tego poniekąd przyjemnego widoku, poszła po kompot, wpadając na Pana Rudzika. Wychyliła szklanę na dwa razy. Janek, wciąż dwuznacznie się uśmiechając, podszedł bliżej i chwycił ją w ramiona. Czknęła, prawie się wtedy krztusząc. Powróciwszy do świata żywych, czując na sobie mały cień poczucia winy, powiedziała:
— Mieliśmy przecież poznać nasze koty i obejrzeć film.
— No tak, ale możemy zrobić coś jeszcze. — Janek schodził dłońmi niżej, aż do talii.
— C-co ty robisz? — Tym razem naprawdę się przestraszyła. Co by o tym pomyślał jej chłopak? Co z jej ukochanym, cudownym Antkiem? Czy zaprowadził już z ojcem Siłacza do porządku, czy będą musieli się rozstać?
Łapczywie wciągnęła powietrze do płuc i odwróciła się twarzą do niego. Jej oczy błagały o litość.
— Co ty robisz? — powtórzyła, gdy jej pupil z własnej woli wskoczył do transportera. Dla Miauczysława nie zrobiło to absolutnie żadnego znaczenia.
— Nic takiego. — Jego słowa przeczyły każdemu kolejnemu podjętemu krokowi.
— To tak?! — W Róży odezwał się wreszcie instynkt. Popchnęła go lekko, tak, że prawie nie poczuł, lecz ona odzyskała przestrzeń do ucieczki. — Jak możesz?! Jestem zajęta! — krzyczała, że zapewne nawet na dole przygłuchy dziadek Romecki usłyszał. — Panie Rudziku, wychodzimy.
— Wcześniej ci to nie przeszkadzało. — Próbował z nią jeszcze dyskutować, choć akurat w tym miał trochę racji.
— Teraz już przeszkadza. Pa.
Zamknęła transporter i z fochem wymalowanym na twarzy zbiegła na dół, a potem jeszcze dalej. Hałas zbudził nawet światowego mistrza wagi ciężkiej w spaniu, wielkiego Miauczysława, syna długowłosej kotki sąsiadów i jakiegoś ulicznika. On też musiał się wypowiedzieć w tej kwestii. Miauknął z niezadowoleniem, rozdziawiając pyszczek.
— Miauczysławie, zamilcz! — rozkazał jego pan.
Zawstydzony kocur opuścił głowę i wrócił do spania. W tym był mistrzem świata.
Nie udał się ten wieczór. Trochę niedopowiedzeń, trochę zuchwałych ruchów i starannie budowany od miesięcy domek z kart zwyczajnie runął. Nie zawsze warto mierzyć zbyt wysoko, nawet jeżeli trawa po drugiej stronie płotu wydaje się zieleńsza. Może się bowiem okazać, że to jednak nasz wzrok nas oszukuje.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro