LXII
Niedzielnym popołudniem, gdy ludzie wracali z mszy na obiad, wypatrując po drodze pierwszych tegorocznych kwiatów, nieproszony zimny wiatr terroryzujący ich nieosłonięte szyje nie pozwalał zapomnieć, że do oficjalnego rozpoczęcia kolejnej pory roku zostało jeszcze kilkanaście dni. Jedno z ostatnich tchnień zimy, a zarazem początek nowej drogi ku niekoniecznie zielonym niwom przyszłości. Był marzec, niedługo maj, potem czerwiec: koniec roku szkolnego, a dla Rafała czas walki o całą resztę jego życia.
Czerwiec — egzaminy, ale też czerwiec — ostateczny czas, w którym miałby szansę zdobyć Anę, chyba że wcześniej Federico sprzątnie mu ją sprzed nosa, o ile już tego nie zrobił.
Zostało tak niewiele czasu, a tak wiele do zrobienia.
Czuł, że drugiej takiej kobiety na świecie nie ma i nie będzie. Już nigdy więcej takiej nie spotka, choćby udało mu się dostać na studia aktorskie czy tam inne podobne, to przecież wspólnych treningów paso doble i jive'a nie uda mu się wymazać z pamięci... ani też tego, co działo się wcześniej.
Ze wzrokiem wbitym w zepsutą drukarkę powtarzał w głowie monolog klasyczny, tracąc ostatki nadziei na powodzenie. Nie miał przecież żadnych szans z Fryderykiem. Całe szczęście, że nie musiał z nim konkurować o miejsce na uczelni. W tym także by z nim przegrał.
Zaraz, w którym miejscu skończyłem? W ogóle, z czego był ten monolog? Z Moliera? Do kitu, już go słyszeli z milion razy.
Nie miał żadnego asa w rękawie. Nie miał takiej charyzmy ani gitary, a przecież nie pójdzie się z nim pojedynkować, to nie dziewiętnasty wiek. Zresztą, Nowak — co to w ogóle za nazwisko? Na pewno nie szlacheckie, pojedynek absolutnie nie wchodził w grę.
Dobra, koniec. Monolog w miarę znam, teraz proza współczesna.
Przeszukał teczkę w poszukiwaniu opowiadania, lecz nic podobnego nie odnalazł.
No nie, nie wydrukowałem — teatralnym ruchem złapał się za głowę. To jeszcze teraz przepisywać ręcznie!
Tyle dobrego, że być może w ten sposób szybciej się go nauczy, tak przynajmniej twierdzą mądrzy ludzie.
Aniela, przejrzawszy pobieżnie podręcznik z geografii, uznała, że jako tako zda najbliższą kartkówkę. Od paru dni nie czuła się najlepiej. Czuła dziwne ciepło w środku, czasem wstawała z krzesła i zaraz potem zapominała, dokąd właściwie chciała się udać. W ogóle pamięć działała jej ostatnio gorzej niż zwykle, mimo że zawsze zdarzało się jej zapominać, gdzie odkładała plecak albo telefon. Najgorsze było jednak coś innego. Coraz częściej łapała się na myślach o Mateuszu, chociaż wcale tego nie chciała. Widziała przed sobą jego twarz, kiedy kładła się spać, a gdy tylko próbowała dokończyć czytanie powieści, przypominała sobie ostatnie zajście w Assemblage. Teraz wydawał się jej jakiś inny, bliższy i... jakby przystojniejszy? Znała go od siedmiu lat, a dopiero teraz zauważyła ten wyjątkowy błysk w jego oczach, dołeczki w policzkach oraz nienagannie ułożone włosy. A może zawsze taki był, tylko z jakiegoś powodu pozostawała na to ślepa?
Postanowiła dokończyć książkę, lecz męczyła się z każdym kolejnym akapitem, każdym nawet słowem. Co chwilę gubiła się, po czym zmuszała się do czytania po raz piąty tych samych treści, które jednak za nic nie chciały pozostać w jej głowie. Były jej obojętne, gdy w wyobraźni powracał do niej wciąż ten sam moment.
Zasłużył sobie na te dwa ciosy, jak on mógł! Zaprosić ją na randkę?! Przecież się przyjaźnili! Z pewnością wystawiał ja na próbę, trenował flirtowanie przed zaproszeniem kogoś innego. Tak było, na bank! Problem w tym, że teraz Aniela z chęcią by z nim wyszła, nawet na rendez-vous.
Zamknęła książkę, bo i tak niewiele miała z tego czytania. W zamian chwyciła podręcznik do angielskiego, marząc, że chociaż połowa zadanych słówek zostanie jej w głowie. Próżne jednak te nadzieje, gdy na każde zagadnienie z ust wyrywała się jej jedna odpowiedź: Mati.
Tej nocy Ana aż do północy przewracała się na drugi bok, nie mogąc zaznać snu. Gdy już cudem jej się to udało, we trzech po kolei odwiedzili ją w nocnym koszmarze: Krzysztof, Rafał, Federico. Krzyczała "kocham cię", "zawsze będę z tobą", nie wiedząc zupełnie, który z nich ją usłyszał, ani też do którego to tak naprawdę kierowała. Podświadomość wyznawała niezmiennie miłość pierwszemu, rozum drugiemu, serce trzeciemu. Pierwszego od zawsze tytułowała miłością życia, drugiego zaczynała kochać po przyjacielsku, w trzecim za żadne skarby świata zakochiwać się nie chciała, choć może było już za późno na takie deklaracje.
Obudziła się nad ranem zlana potem. Nie mogąc spać dalej, siadła do pisania. Sny i przeżycia przyniosły jej wystarczająco dużo inspiracji. Kreśliła i zmieniała, aby tekst niósł jak najwięcej przekazu emocjonalnego, a zarazem opowiadał historię: historię jednego wieczoru, tylko z nadinterpretacją zakończenia.
Gdy stawiła ostatnią kropkę, nadal nie czuła, jakby to był koniec. Wciąż zdawało się jej, że to płytkie, zupełnie bez sensu i nawet muzyka tego nie uratuje. Jej życie nie należało do sensownych, a co dopiero teksty, które pisała, wspominając minione dni. Pozostawało liczyć, że Fryderyk będzie w stanie dźwignąć ten ciężar za nią. On z pewnością umiał to ulepszyć, jeśli oczywiście nie będzie musiała wyrzucić tego do kosza. Byłoby żal tych dni i tamtych nocy.
"Mam coś na kształt słów piosenki. Powiedz, kiedy mogę przyjść i ci pokazać" — wysłała mu wiadomość koło dziewiątej, a już zaraz dostała odpowiedź: "Dziś idę na popołudniówkę, przyjdź teraz."
Szczerze nie spodziewała się po nim tak szybkiej reakcji. Kala też zdążyła już gdzieś wybyć, mimo że miała od rana rozwiązywać krzyżówki genetyczne. Ubrała się w pośpiechu i pootwierawszy okna do wywietrzenia, czym prędzej opuściła mieszkanie. Co prawda mogła przesłać tekst internetowo, lecz pragnęła go znów zobaczyć.
Nie chciała przeszkadzać Nowakom, stąd weszła jedynie na ogród, prosząc, by i Fryderyk wyszedł na zewnątrz. Po chwili wynurzył się w płaszczu i nieodłącznym kaszkiecie, uśmiechnięty jak zawsze, co natychmiast i w niej wzbudziło ledwie wyczuwalne chęci życia.
Chyba tym razem naprawdę zanosiło się na powrót wiosny.
— Nie mogłam spać, więc to napisałam — rzuciła, jakby to było coś absolutnie normalnego. — Sprawdź, czy w ogóle ma jakiś sens. — Wręczyła mu kartkę ze specjalnie wykaligrafowanym pismem.
— Jest niezła — przyznał, przejrzawszy ją pobieżnie. — Bueno, można ewentualnie poprzestawiać zwrotki albo wersy refrenu. Teraz tylko jeszcze lepsza muzyka i będziemy mieć hit.
— Czyli może być. — Westchnęła ciężko, kładąc ręce na biodrach. — Dobrze, że moja bezsenność jednak się na coś przydała.
To miało zabrzmieć zabawnie, a zabrzmiało jak zwykle.
— I zaśpiewamy ją razem na rynku, señorita? — upewniał się, podtrzymując silnymi dłońmi jej podbródek, by nie mogła uciec wzrokiem, ani tym bardziej się wykręcić.
— Nie mam wyjścia, prawda? — Patrząc prosto w jego niezwykłe oczy, nie potrafiła odmówić mu niczego. Wyczuwał to. Musiał wiedzieć, jak wielki miał na nią wpływ. Nienawidziła się za tę słabość. — Dobrze, spróbuję.
— Sprawdzę, czy to zagra z moimi akordami. Jeżeli nie, będziemy myśleć dalej.
— Świetnie. Ja już pójdę, nie będę ci zabierać dnia. Mam jeszcze trochę spraw do załatwienia. — To oczywista wymówka, jednak najwygodniejsza, jaką znała. Poza tym, zakupy to też swego rodzaju "sprawy do załatwienia".
— Claro. Dam ci znać, jak coś skombinuję.
Kiwnęła głową na zgodę, by zaraz opuścić posesję. Gdy drzwi się za nim zamknęły, posłała mu jeszcze całusa dłonią.
A więc to już się zaczęło. Początek końca. Chao, Federico. Bądź zdrów.
Było już za późno. Nawet wyobrażanie go sobie jako smoka odpalającego papierosa za papierosem, z obrzydliwymi tatuażami, zaciągającego długi w kasynie, już nie mogło pomóc. To oczywiste bzdury. To nie był on, wiedziała o tym i żadne próby zohydzenia go sobie w głowie nie miały prawa wypalić. Zdążyła się w nim na dobre zadurzyć.
Kalina tymczasem kupowała w cukierni eklery. Gdy miała już iść w stronę domu, zauważyła znajomą postać na rogu przy Mszalnej. Podeszła kawałek bliżej, by się upewnić, że to on. Kowal — jej Kowal! — żywo rozmawiał z jakąś dziewczyną, której nie znała, choć powinien raczej siedzieć w tej chwili na chemii. Wyglądali oboje na bardzo uszczęśliwionych swoim towarzystwem. Śmiali się. Zaaferowani sobą zupełnie nie dostrzegali świata poza sobą. W końcu narzucił jej swoją kurtkę, objął ją ramieniem i razem odeszli w stronę hinduskiej knajpy.
Kala natychmiast straciła apetyt.
To by wyjaśniało, dlaczego ostatnio "nie miał czasu" się z nią spotkać. Czy to jej teraz opowiadał o swoich zmaganiach z rozlanym atramentem na zadaniu z rozszerzonej biologii? Nie dokończył jej też historii o budowaniu latającego barometru. Zapewne to ją bajerował teraz na szkodniki kasztanowca albo ostatniej wielkiej erupcji Yellowstone, a akurat o tym ostatnim by sobie posłuchała, bo jej siostra miała upodobanie do przepytywania jej z geografii.
Nie powinna mieć do nikogo żalu, przecież nigdy nie byli razem. Tylko czasem spędzali ze sobą czas na gadaniu o wszystkim albo niczym. Tylko i czasem.
Wszystko szlag trafił.
Wtedy zabrzęczał jej telefon z wiadomością od Juli z przypomnieniem o jej babskim wieczorze urodzinowym. Obawiając się rozpoznania, natychmiast wyznaczyła kurs na Tkacką.
Gdy instruktorka tańca wróciła do domu z torbami, zastała swoją siostrę przy pianinie. Była blada i mizerna jak nigdy. Ana natychmiast przypadła do niej, by sprawdzić, czy nie miała gorączki, na szczęście nic na to nie wskazywało. Spytała "Co się dzieje?", tamta jej jednak nie odpowiedziała. Eklery, wciąż jeszcze pachnące cukiernią, leżały nadgryzione na stoliku. Jej palce spoczęły na klawiszach. Zaczęła przygrywać znaną piosenkę, dośpiewując własny, ułożony na doczekaniu tekst.
Siekiera, motyka, płotek, ćma-a,
Kowal na bank kogoś ma-a,
Siekiera, motyka, przykro jest,
Że to tak dziś kończy się.
Siekiera, motyka, gruba piana,
Po wsze czasy będę sama.
Siekiera, motyka, wiadro, kwas,
To nie pierwszy w świecie raz.
— Mogłabym coś powiedzieć, ale się powstrzymam — oznajmiła jej siostra, gdy instrumentalistka oderwała dłonie od klawiatury.
— Dlaczego ty zawsze musisz mieć rację? — Spojrzała na nią z niekrytym żalem, jakby to była jej wina. Jakby to Anastazja sama napisała scenariusz sztuki, w której ona i Kowal nie mogą być razem.
— Nie wiem, może dlatego, że jestem geniuszem? — ironizowała. — Albo dlatego, że jestem pesymistką. W sumie to jedno i to samo.
Osunęła się na fotel, patrząc tępym wzrokiem na równie przygaszoną siostrę. Siedziały tak w ciszy przez dłuższą chwilę, wsłuchując się w podmuchy hulającego za oknem wiatru, gapiąc się przy tym na przelatujące kłęby kurzu. Najwyższa pora porządnie posprzątać mieszkanie, o ile którakolwiek z nich znajdzie w sobie siłę na ruszenie się z miejsca.
— Co z tym, no, Fryderykiem? — rzuciła Kalina niby od niechcenia, a w rzeczywistości chciała po prostu usłyszeć, że nie była sama w swojej niedoli.
— Przez chwilę, dzięki niemu, naprawdę zapomniałam o Krzyśku — zaczęła Ana, jak miała w zwyczaju, na granicy filozofowania. — Ale im dłużej patrzę na Fede, tym bardziej mi go przypomina. Tym bardziej mi się wydaje, że są identyczni. Wtedy wszystko do mnie wraca.
— Raju, nie mów, że nadal coś do niego czujesz — odrzekła młodsza prawie że z oburzeniem.
— Nigdy nie przestałam. I pewnie nigdy się to nie zmieni — wyznała, szukając ukojenia w miękkim materiale obiciowym.
— Nie, no błagam, nie olewaj Fede dla tamtego cymbała.
— Sama nie wiem, kto z nas bardziej olewa drugie, ja jego, czy on mnie. — Poczuła, że do jej oczu napływa ciepło i że zaraz oczyszczą je drobne, niespływające łzy. — Nie licz na nic. Ja nie liczę. Mój pociąg z wielką miłością aż po grób już dawno odjechał.
Wtem usłyszały dzwonek do drzwi. Gdy Ana je otworzyła, ujrzała przed sobą jakiegoś młodego chłopaka z pudełkiem zawiązanym na kokardę.
— To dla pani — powiedział, wręczając zawiniątko.
— To pomyłka — odrzekła natychmiast. — Ja nic nie zamawiałam.
— To nie wiem, bo w kawiarni kazali pani dostarczyć. Mówili, że opłacone. Niech pani weźmie, nie będę tego targał z powrotem.
Niechętnie przyjęła podarek, a powróciwszy do salonu, obie z Kalą przyłożyły do niego nos. Zapach bezsprzecznie wskazywał na kawę z karmelem i pewnie jeszcze jakimiś dodatkami. Gdy rozpakowała je, zauważyła dołączoną karteczkę z napisem "Dla najbardziej olśniewających lasencji w mieście. Ta większa dla tej, co mówi po francusku. De Paris pour vous".
— Też zamawiasz w "Krakowskiej"? — zapytała młodsza i dopiero wtedy rzuciła okiem na napis. - Uuu, grubo poleciał. — Zagwizdała.
Jej siostra po raz pierwszy od dawna nie wiedziała, co powiedzieć. Prędko założyła płaszcz, zimową jeszcze czapkę i skórzane kozaki, po czym wybiegła z pudełkiem w stronę kawiarni.
W środku na szczęście nie było zbyt dużo klientów, zatem nie musiała się martwić widzami spektaklu, który właśnie miał się rozegrać, gdy pewnie podeszła do kasy, za którą jak zwykle stał Jóźwik. Zauważywszy ją, uśmiechnął się szyderczo, myśląc być może, że dzięki prezentowi po raz pierwszy rzuci mu się do stóp.
— Co to ma być?! — odstawiła mu na ladę nienaruszone, zimne już zamówienie.
— Powiedzmy, że na przeprosiny — odpowiedział spokojnie jak do każdego innego klienta. — Chciałem ci wtedy pomóc, ale odmówiłaś — próbował wzbudzić u niej wyrzuty sumienia, lecz na nic się to zdało.
— Skąd znasz mój adres? — nie odpuszczała.
— Zapytaj o to swoją siostrę.
Teraz dopiero zajarzyła. Zamówienie z dostawą. Kawa dla nieistniejącej Jaśminy.
Kalina, ja cię...!
— Uroczo wyglądasz, kiedy się wściekasz — udawał filmowego żigolaka, lecz i to nie pomogło.
— Żeby mi się to nigdy nie powtórzyło. — Sięgnęła po ostateczną broń: pogrożenie palcem wskazującym. Cofnął twarz, ale złapał jej nadgarstek, usiłując ją ujarzmić niczym dzikiego konia. Już chciała się odwrócić i wyjść, lecz wtem postanowiła jeszcze się z nim podroczyć. — I wiesz, co? Inny facet mi pomógł.
To musiało go choć trochę ukłuć w serce.
— Tamten alwaro, tak? — zapytał kpiąco, choć dobrze znał odpowiedź. Poprawił wystający kołnierzyk od koszulki, udając słabego podrywacza z tikitaka i takim też tonem znów zagaił: - Słuchaj, mała, trzymaj się od niego z daleka. Ja cię przed nim obronię. Ze mną nie będziesz musiała toczyć wojny z całym światem.
— Za to z tobą i owszem. Nie wiem, co gorsze — ironizowała, odwracając wzrok w stronę drzwi, w których ku jej zaskoczeniu, znikąd pojawiła się Serafina. Nie zwracając uwagi na starszą koleżankę, doleciała do lady wściekła jak osa.
Przez moment wpatrywała się w baristę niczym drapieżnik w ofiarę, on zaś udawał Greka, jak gdyby nigdy nic. Ana w duchu po raz pierwszy jej podziękowała, że przerwała tę ich jakże produktywną rozmowę, jednak jakoś tak nie miała zamiaru stamtąd odchodzić. Zrobiło się dość niezręcznie, aż w końcu panna Małynicz wypaliła:
— Mieliśmy się wczoraj spotkać w parku. Czemu nie przyszedłeś? Czemu nie odbierasz ode mnie telefonu, dzióbku?
— Ale... ja... — próbował się tłumaczyć, nie spuszczając oka z instruktorki.
Dwudziestolatka prawie gruchnęła śmiechem, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili. Nic już nie mówiąc, kulturalnie opuściła lokal. Takiego obrotu spraw się nie spodziewała, ale poczuła satysfakcję. Teraz miała z głowy ich oboje. To jedyna dobra rzecz, jaka się jej dziś przytrafiła.
A jednak te tandetne metody mistrzów podrywu na kogoś jeszcze działały.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro