XXXVIII
Jak na początek grudnia, dzień był doprawdy piękny, mimo że zaczynało się ściemniać. Na tyle, że Anka zerwała się z ostatniej lekcji, by zdążyć na wcześniejszy autobus do Milewczyzny. Zdążyła się już naprawdę stęsknić za izabelowatym konikiem, w końcu nie widziała go od zeszłego tygodnia. Miała w planach odwiedzić go w tym czasie, ale prace domowe i kartkówki skutecznie pokrzyżowały jej zamiary. Tym razem postanowiła, że choćby nie wiadomo co się działo, kuca zobaczyć musi.
— Dzień dobry, Gwidonie, cześć. Jak tam Tanger? — spytała jak dotąd najbliższego jej kompana i zarazem przewodnika w tym stajennym świecie, wypełnionym ciężką, aczkolwiek przyjemną dla niej pracą. Natłuszczał właśnie siodła szkółkowe.
— A dobrze — rzucił radośnie, nie odrywając się od czynności. — Szefowa mówiła, że od rana na ciebie czeka. Możesz go wyprowadzić.
— Już lecę!
Dziewczyna zdążyła się już tu na dobre zadomowić. Podawała koniom paszę, siano i słomę, sprzątała boksy, uczyła się nawet lonżowania. Podczas werkowania oraz podkuwania przyglądała się każdemu ruchowi podkuwacza. Któregoś dnia przyjechała tu razem z Julą i przedstawiła jej ze szczegółami cały jadłospis wraz z planem dnia ulubionego kuca. Gwidon twierdził, że była bardzo pojętną uczennicą. Żartował do szefowej, że pewnie niedługo będzie w stanie wygryźć go z roboty. Na szczęście Kapusta miał niedługo zostać pełnoprawnym instruktorem, więc pracy dla niego nie zabraknie.
— Jak się czujesz, Tangerze? — przywitała się łagodnie, po czym powoli, z wyczuciem, weszła do boksu, a on odpowiedział jej, parskając przyjaźnie. — Zimno jest, prawda?
Przytuliła się do niego czule, gładząc miękką, prawie białą grzywę. Poczuła, że on ją rozumiał, być może nawet lepiej, niż jej najlepsza przyjaciółka. Teraz miała już dwoje najlepszych przyjaciół, tak bardzo od siebie różnych i tak bardzo jej potrzebnych. Mogła powiedzieć mu wszystko, a on nie protestował i nie rozpowiadał tego nikomu.
— Jest bardzo zimno, może niedługo spadnie śnieg. Pfff... — Wydmuchała powietrze ustami. — Dobrze, że potrafisz mnie rozgrzać.
Tanger podniósł głowę i skierował ją w stronę nastolatki. Zarżał łagodnie, po czym wystawił zęby.
— Podoba ci się moja kurtka? Ja też ją lubię. Założymy ci derkę i pójdziemy na spacer, co ty na to?
Kuc nie odpowiedział, ale raczej nie miał nic przeciwko.
Narzuciła mu derkę padokową odpowiednią na zimowe eskapady, ostrożnie założyła ogłowie, próbując nie obijać mu zębów wędzidłem oliwkowym, po czym bardzo powoli wyprowadziła na zewnątrz.
Krajobraz wokół nie przypominał wymarzonego zjawiska na tę porę roku. Było szaroburo i ponuro, ziemia goła, miejscami mokra, drzewa wokół również gołe niczym słupy do wieszania prania, a do wiosny było jeszcze bardzo daleko. Od kilku już lat nie widziano tu prawdziwej zimy, niektóre młode konie nie widziały zasp nigdy, a i te starsze już zapominały, jak wyglądają płatki śniegu. O tyle dobrze, że istniała nikła szansa, że któryś z czworonogów poślizgnie się na zamarzniętej kałuży.
— Chodźmy, Tangerku.
Ledwo zdążyli wyjść ze stajni, a dobiegł ich lekko piskliwy, nieprzyjemny głos pierwszej baletnicy Assemblage'u, która najwyraźniej kończyła właśnie jazdę na ujeżdżalni i postanowiła dopilnować, by cały ośrodek wiedział, że ona się w nim znajdowała.
Gdy tylko zauważyła Ankę, przestała krzyczeć i wyprężyła się, jakby co najmniej zdobyła złoto olimpijskie w ujeżdżeniu.
— O, proszę, co za niespodzianka — zagaiła. — Gdzie twoja psiapsi?
— Jestem tylko ja — Anka wysiliła się na uśmiech, a w środku skuliła się jak myszka. — Ciebie... też miło widzieć.
— Widzę, że bawisz się z kucami. — Spróbowała wyciągnąć rękę do pogłaskania rumaka, gdy ten potrząsnął głową, odsuwając się nieco w bok. — Ten jest dziwny, uważaj na niego.
— Yyy... dzięki za radę? — Jego opiekunka podążyła za nim, czując w środku satysfakcję. — Tak zrobię.
Już mieli odejść w swoją stronę, bo Tanger zaczął się deczko niecierpliwić i żuć wędzidło, ale Serafina zatrzymała ją słowami:
— Za tydzień przyjeżdża tu do stajni Przemek Kłodzki i będzie prowadził treningi cały dzień. Już zarezerwowałam dla siebie dwie godziny. Jeśli chcesz się czegoś w końcu nauczyć, możesz wpaść i podziwiać. Jak już kiedyś stanę się sławna, to będziesz się miała czym pochwalić. Może ci się nawet podpiszę na bilecie na zawody.
Anka w pierwszej chwili zaniemówiła, bo nieszczególnie miała ochotę z nią rozmawiać, a tym bardziej patrzeć, jak jeździ. Tysiąc razy bardziej wolała nawet przerzucać z Gwidonem łajno, niż męczyć oczy widokiem koleżanki okładającej batem Toskanię, co niestety było dość prawdopodobne.
— Spoko, zastanowię się — odparła tonem rekrutera, obiecującego jednak oddzwonić. — A teraz wybacz, Tanger chce się pouczyć.
— Jak tam chcesz — prychnęła, w czym jeszcze bardziej sama zabrzmiała jak wierzchowiec. — Drugiej okazji nie będzie! — próbowała jeszcze grać w tę grę, lecz bez żadnych skutków. Tym razem to nie do niej należało ostatnie słowo.
— Zapamiętam! Pa! — Odwróciła się na pięcie, by nie musieć na nią patrzeć i nie zważając na nic, szła dalej z kopytnym.
Dlaczego robi z tego takie wielkie halo? To tylko trening, zwykły trening. A, zapomniałam, to Serafina.
Od jakiegoś czasu próbowała nauczyć kuca cofania, jednak nie zawsze szło idealnie. Cały czas zachęcała go z ziemi, wsiąść na niego się jeszcze nie odważyła, ale obiecała sobie, że kiedyś to uczyni. Nie ciągnęło jej specjalnie do jazdy, choć lubiła czuć bliskość zwierząt. Na razie wolała czuć grunt pod stopami i mieć oczy mniej więcej na poziomie tych końskich, a być może kiedyś nauczy się patrzeć na świat ich sposobem.
Minęło jakieś czterdzieści minut, Tanger zrobił wreszcie dwa, może trzy kroki do tyłu, to już małe zwycięstwo. Połknął zasłużoną nagrodę, gdy obok ktoś zaczął klaskać. Był to stajenny Marcin, oparty ramionami o belkę płotu.
— Dobrze sobie z nim radzisz — stwierdził. — Bardzo cię lubi.
— Dziękuję. Ja też go lubię. Może kiedyś nauczy się też siadać jak pies?
— Tego bym nie radził. Ktoś to zobaczy i pomyśli, że jest chory — Poklepał kuca po szyi. — Odprowadzisz go do stajni? Myślę, że już ma dość na dziś lekcji.
— Jasne, już idziemy.
Marcin skinął głową, po czym odszedł w stronę bramy. Zapewne właśnie skończył pracę i udał się już na spoczynek do domu. Ania tymczasem za jego sugestią wprowadziła podopiecznego do boksu. Pożegnawszy się z całą nieparzystokopytną ferajną, sama skierowała się ku drodze wyjazdowej, gdy tuż przed sobą ujrzała znajomą sylwetkę. Ostre światło lampy, padające wprost na przybysza w czarnej, skórzanej kurtce, nie pozostawiło złudzeń. To był on, ten, dla kogo przyjechała tu po raz pierwszy.
— Tadek? Co ty tu robisz? — Stanęła jak wryta, jakby zobaczyła ducha.
— No jak to co? — skrzywił się, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Oparłszy się o masywny, trzymetrowy filar dworskiej bramy, mówił dalej spokojnie: — Przyjechałem nagrać materiał na kanał. Gabriela mi pozwoliła.
— A jednak się namyśliłeś — Jej ton stał się nagle bardzo wysoki. Nie kontrolowała tego, to samo się tak zrobiło i brzmiało dziwnie. Miała wrażenie, że jej tęczówki już zmieniły kształt na serduszka. — To... fajnie.
— A ty? — spytał, sprawdzając, czy na pewno spakował do plecaka sprzęt rejestrujący światło i dźwięk. — Jeździsz tutaj?
— Ja? Nie, ja tylko tu pomagam. — Skromnie zwiesiła głowę i zaczęła kopać nogą w podłożu. Chyba też zaczynała się już zmieniać w konia — widać to zaraźliwe.
Stali przez chwilę w milczeniu, niepewnie lustrując się wzrokiem i na zmianę wkładając oraz wyjmując ręce z kieszeni kurtek. Wreszcie Anka zdecydowała się przerwać niezręczną ciszę, proponując przedstawienie koledze tutejszych koni, na co on, najprawdopodobniej z braku innego pomysłu na ten wieczór a może i też na filmik, zgodził się. Obeszli wzdłuż i wszerz stajnię rekreacyjną, a na końcu zatrzymali się przy "apartamencie" niewysokiego izabelka.
— To tego, poznaj Tangera. To kuc feliński. Jest takim moim misiem. — Otworzywszy boks, objęła go za szyję, a zwierzę nawet się nie poruszyło. Dalej mielił w pysku siano, najwyraźniej znużony rosnącą sławą. — Pogłaszcz go, nic ci nie zrobi.
Kuc zrobił krok do przodu, w stronę chłopaka, jakby rozumiał, co przed momentem powiedziała.
— Nie zeżre mnie? — zawahał się Kaniewicz, lecz Anka dotknęła jego dłoni i przesunęła na pysk zwierza. — Nie, na pewno nie.
Tanger kłapnął zębami, jakby miał ochotę chapsnąć jego palce. Tego się nie spodziewali.
— Hej, miałeś nie gryźć! — podniósł głos Tadek, odciągając ręce.
— Nie tak głośno, konie nie lubią hałasu — poinstruowała, czując dumę, że istniały tematy, w których miała większe od niego rozeznanie. — W końcu cię polubi.
— Chyba nie będę zabiegał o jego przyjaźń. — Zrobił dwa kroki w tył. Rozejrzał się, przeskanował wzrokiem cały sufit, bo najwyraźniej nadal fascynowały go tutejsze sklepienia, po czym znowu wsadził ręce do kieszeni. — Słuchaj, mogłabyś się odsunąć deczko? Chciałbym tu nagrać ujęcie panoramiczne.
— Mogę ci pomóc — zaoferowała z entuzjazmem godnym dziecka, chcącego wyręczyć rodziców w kuchennych obowiązkach.
— Nie trzeba, dam radę.
Dziewczyna poczuła lekkie ukłucie w sercu, ale zaraz potem przypomniała sobie, że przyjechała podmiejskim, zatem powinna wrócić do domu w ten sam sposób.
— Mam cztery minuty do autobusu, muszę iść. Do zobaczenia w szkole — rzuciła na odchodne, lecz on nawet się do niej nie odwrócił. Zajęty był ustawieniem ostrości kamery w telefonie.
— Pa — powiedział po chwili, lecz jej już nie było.
Pędziła przed siebie, ile sił w nogach, które z każdą sekundą stawały się cięższe. Gdy zdyszana i z bolącym od wysiłku sercem dobiegła wreszcie do przystanku, mogła co najwyżej pomachać kierowcy na do widzenia. Ostatni kurs do Radzieszyńca właśnie wchodził w zakręt — bez niej.
No ładnie, to teraz sobie poczekam. Oby tata miał czas po mnie wyjechać.
Na domiar złego poczuła na dłoniach drobne krople deszczu, później coraz większe i większe, aż wreszcie zaczęło lać jak z cebra. Cóż, przynajmniej zesłana z niebios woda była w stanie zmyć z niej zapach konia z domieszką błota oraz łajna. No i spotkała Tadka, a na tym jej niegdyś najbardziej zależało. Teraz ten fakt musiał podtrzymywać ją na duchu do czasu przybycia wsparcia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro