Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXXIII

     Święto niepodległości minęło spokojnie, jak co roku. Przez chwilę znów z całego miasta dobiegały dźwięki wszystkich pieśni wojskowo-patriotycznych, jakie kiedykolwiek skomponowano, a potem znowu powróciły przebrzmiałe już radiowe hity z ostatnich kilku lat.

     Najważniejsze jednak, że tancerze z Radzieszyńca wreszcie wykminili coś na kształt zarysu choreo, natomiast co do wyboru tła muzycznego, jeszcze absolutnie nie ruszyli z miejsca. Na ostatnich zajęciach z Aną zademonstrowali prowizoryczną wersję, rozpoczynająca się od czegoś tak banalnego, jak powstanie synchroniczne z parkietu, dalej przemieszanie stron, energiczne układy w parach z ponownym zejściem partnerki do podłoża, falowaniem rękami z przejściem przez breakdance do jazzu z celową ekspozycją tyłów artystów i paroma innymi zagraniami.

— Czy wy to spamiętacie dłużej niż dwa dni? — spytała pani instruktor i chyba jej podejrzenia się sprawdziły. Pamięć assemblage'owców działała na zasadzie połowicznego rozpadu pierwiastku węgla, z każdym dniem zostawało im w głowie o pięćdziesiąt procent mniej, niż dnia poprzedniego. Serafina próbowała udowodnić, że w jej przypadku było inaczej, tymczasem to Róży, Antkowi i Maríi w głowach pozostało najwięcej, tyle że w trójkę udało im się tydzień później zrekonstruować mniej więcej jedną dziesiątą układu, do którego — a jakże — Anastazja osobiście wprowadziła poprawki: przetasowała ustawienie kompozycyjne, dodała podnoszenia, których jak dotąd żaden z tancerzy nie odważył się powtórzyć, poprawiała pozycje kręgosłupa i rozstaw nóg; w skrócie prawie wszystko, co mogła poprawić, bo oczywiście zawsze można było zrobić coś lepiej. Ideały nie istniały, zatem wszystko da się w życiu ulepszyć, nie tylko sztukę.

     Zachęcony przez Kalinę, Rafał odważył się podejść do Any raz jeszcze. Bardziej pewny siebie — podobno kobiety takich mężczyzn lubiły bardziej — jak poprzednio zaczekał na nią pod szkołą. Gdy wychodziła, z prawdziwą czcią i nabożeństwem wymówił jej pełne imię, a gdy już się odwróciła w jego stronę, nie zważając na gapiów, zaczął prawić jakieś poważnie brzmiące frazy, najprawdopodobniej monolog z jakiegoś nikomu nieznanego dramatu, który był ćwiczył z panią Irenką, a ona słuchała tego z uśmiechem na pół ust. Uwielbiała słuchać mężczyzn czytających lub deklamujących teksty, zwłaszcza jeśli posiadali donośne, głębokie, sceniczne głosy, czego Rafałowi na razie brakowało z urodzenia, ale być może kiedyś, dzięki wspaniałej pani Irce w sobie wytworzy.

— Pięknie mówisz, Rafaello — zaczęła w swoim stylu. — Jeszcze trochę praktyki i być może przyjmą cię na staż jako lektora w parafii.

     Już miała odejść, gdy chwycił jej dłoń i przez chwilę się jej przyglądał. Była zimna niczym lód.

— Przepraszam, że ostatnio się trochę wygłupiłem. Chciałbym to naprawić. Pozwól, że ofiaruję ci coś bardziej przydatnego niż te kwiaty. I zdecydowanie smaczniejszego. Proszę — Podał jej papierową torebkę, pełną słodkich owoców, którą do tej pory chował za plecami.

— O, daktyle — Cofnęła się. — Skąd wiedziałeś, że je uwielbiam?

— Zgadywałem. — Mrugnął prawym okiem, lecz ona udała, że tego nie zauważyła.

— W takim razie masz świetne przeczucie. Dziękuję.

— Drobiazg — wyszczerzył się, jakby spotkało go największe szczęście na ziemi.

     Ana wsunęła nos w torebkę, po czym podniosła wzrok na darczyńcę.

— Mam nadzieję, że nie próbujesz mnie tym przekupić — odparła z manierą wielkiej pani. — Niestety, mój drogi, nie dostaniesz żadnej taryfy ulgowej na zajęciach.

— Nie, nie śmiałbym. I nie potrzebuję taryfy ulgowej. Ważne, żebyś była zadowolona — Źrenice jego oczu wyraźnie się rozszerzyły, a jego towarzyszka zobaczyła w nich blask, ten sam blask, który bił od niego wcześniej na zajęciach, ten sam, którego oglądała w oczach innego, który z niej zakpił. Ten sam, który od tamtej pory powodował w niej ból.

— Muszę już iść, wybacz — urwała, jakby chciała powiedzieć coś więcej, ale nie mogła. Odeszła prędkim krokiem, lecz odwróciła się od niego na kilka sekund. On zrozumiał, że powiedziała tym zarówno "dziękuję", jak i "przepraszam".

     Swojej najlepszej klientki wypatrywał co dzień także Tomek, ta jednak pojawiała się u niego rzadko, za każdym razem wywołując poruszenie i nagły wybuch wiosennych barw, jakby była co najmniej angielską księżną zesłaną z wizytą pokojową lub bollywoodzką gwiazdą, która zaświeciła nad tym niezwykłym, radzieszynieckim niebem.

     Żar pomiędzy Kalą i Kowalem nieco przygasł, przynajmniej w obecności znajomych. Jula z Anką rzecz jasna nie mogły nie podzielić się jakże ważną informacją na ich temat ze światem. O spotkaniu w parku trąbiły na komunikatorze jeszcze wtedy, gdy będący w centrum zamieszania bohaterowie pogłosek oglądali starą porcelanę oraz wytworne srebra na muzealnych wystawach. Od tamtej chwili tych dwoje utrzymywali, że spotkali się tam przypadkiem i w rzeczywistości nie działo się między nimi nic godnego zainteresowania. A jak było naprawdę, wiedzieli tylko oni.

     Tuż po jedenastym listopada Paco Wójcik objawił swój niesamowity talent w Płocku, na co tak bardzo czekała Aniela. Pojechała tam jedynie z mamą, a sześć pozostałych miejsc, jakie wykupiła, pozostało puste, mimo że dwa dni przed wydarzeniem raz jeszcze pytała Mateusza, czy nie zechciałby również nacieszyć się widowiskiem. Przyjaciel kategorycznie odmówił, a dziewczyna zachodziła w głowę, dlaczego to uczynił, choć jedynie przez dwie minuty. Ważniejszy był oczywiście wybór odpowiedniej kreacji na tę okazję.

     Jeżeli chodzi o Ankę, coraz częściej bywała w Milewczyźnie, czy to z Julą, czy nawet bez niej. Prędko nauczyła się oporządzania koni i coraz więcej czasu spędzała z Tangerem, oficjalnie jej ulubionym koniem, czym bardzo ucieszyła Gwidona, bo mógł wreszcie zająć się innymi sprawami, zleconymi przez ubóstwianą szefową. Nie zrezygnowała też z podbijania zasięgów Tadkowi, za to matka Serafiny, za naleganiem dziecka, próbowała już trzy razy wypisać ją z Assemblage, podając wyciągnięte z kapelusza powody, ale po krótkiej rozmowie z kierownictwem jakoś za każdym razem odpuszczała, czego jej córka nie mogła przeboleć. Jak twierdziła panna Małynicz, jej matka była zbyt słaba, żeby załatwić cokolwiek. Dodawała przy tym, że "wszystko w swoim życiu musi robić sama". Róża natomiast miała ostatnio coraz mniej czasu na naukę, gdyż każdą wolną chwilę spędzała w "Krakowskiej" z Antkiem... poza tymi popołudniami, kiedy chodziła do schroniska dla kotów z Jankiem.

     Tymczasem Jurek pilnie ćwiczył grę na gitarze, by do wiosny stać się już w tym mistrzem olimpijskim. Odwiedził Maríę w piątkowy wieczór tuż po święcie, przypadkiem akurat wtedy, gdy Fede przypadła popołudniowa zmiana w pracy.

— Zauważyłaś, że Janek z Różą coś... no wiesz — zagaił, niezgrabnie mrużąc lewe oko, co sprawiało wrażenie, jakby raczej wpadło mu do oka spore prusze, niż chęć flirtu.

— Nie wiedziałam, że zajmujesz się też plotkami. — Zaśmiała się w głos.

— Nie, ale wiesz... Antek to mój kumpel. Nie chcę, żeby się rozczarował.

— Przesadzasz. Przyjaźnią się, jak my. A teraz spróbuj chwycić szyjkę stabilniej, o tak, właśnie! — mówiła Latynoska spokojnie. — Teraz wyjdzie.

— No nie wiem, może tylko mi się zdawało. Tego efmola to chyba za tysiąc lat nie złapię! — fuknął młody Zawadzki. — Porzucam gitarę, teraz rzucę ci się do stóp!

     Chłopak nie żartował, zsunął się na podłogę, a ona pisnęła, robiąc dwa kroki w tył.

¿Estáis bien? Nik sienie skrywdzíl? — dobiegł ich ciepły głos z drugiego pokoju.

Sí, mamá. No pasa nada — odpowiedziała roześmiana panna Nowak, nadal ganiając się z chłopakiem po pokoju, ale tym razem na palcach, po cichu, by rodzice nie usłyszeli.

     Krótkie listopadowe dni szczególnie dawały w kość pracownikom stadniny w Milewczyźnie, zachęcając ich do snu w porze, w jakiej jeszcze niedawno bawiliby się w najlepsze. Nieznośna była ta pogoda. Na polach nie leżał nawet śnieg, w którym można byłoby brodzić, galopując przez cukrową krainę albo też urządzać kuligi, jak za dawnych czasów. Zupełnie bez sensu.

     Całe szczęście, że Marek znajdował czasem chwilę, by zajrzeć do swojej ukochanej. Zwykle wpadał na dwie lub trzy godziny, zresztą na więcej nie mógł sobie pozwolić ani on, ani Gabriela. Oboje byli przecież ludźmi pracującymi.

— Na razie, kochany. Pędź! — żegnała go, gdy po raz kolejny otrzymał zawiadomienie, że gruz jego kumpla stanął we wsi obok. Należało go natychmiast rozruszać.

— Jadę — orzekł beznamiętnie i otwarłszy drzwi starego volkswagena, wsiadł do środka. Za samochodem dymiło się niemiłosiernie, gryzło w oczy i gardło Gabrielę, usiłującą śledzić wzrokiem znikającą za horyzontem furę. Zdało się jej, że naszła ogromna mgła albo że sąsiedzi znowu palili oponami, ciężki smog opadł, gdy po srebrnym gracie Marka pozostało już tylko wspomnienie.

     Swoją drogą, to dziwne, że mechanik samochodowy woził się takim kopciuchem.

     Nim weszła do domu, młoda Przeździecka przespacerowała się jeszcze po stadninie, by upewnić się, że żaden koń ani pracownik nie uciekł. Snuła się sennie, próbując znieść fakt, że chłopak zostawił ją tego dnia tak nagle. Nie rozstali się, będzie do niej wracał, może za dwa dni, może za tydzień. A jednak sprawi jej przykrość. Ten wieczór mieli spędzić razem, przecież jej to obiecał. Musiała się z tym pogodzić, koledzy w życiu mężczyzny to jedna ze świętości, a pomoc jednemu z nich w potrzebie to wysoce chwalebny obowiązek, zwłaszcza jeśli chodziło o cud inżynierii transportowej zwany autem.

     We dworze natychmiast skierowała swe kroki ku czajnikowi elektrycznemu w kuchni, by jak najprędzej zaparzyć sobie herbaty. Z pełną, prawie przelewającą się szklanką mocnej, czarnej, angielskiej mieszanki z dodatkiem skórki cytryny oraz chabrów, przeszła do salonu, gdzie zastała swoją matkę ze ścierką na głowie rozłożoną na otomanie w pozycji, w której nie powinno się leżeć na kanapie tego rodzaju, gdyż szkodziło to na kręgosłup. Pani Przeździecka natomiast nic sobie z tego nie robiła.

     Gdy tylko zauważyła córkę, zaczęła jęczeć i stękać przeraźliwie, jak gdyby ptak Prometeusza zżerał jej wątrobę bez znieczulenia.

— Co ci jest, mamo? — zapytała Gabi z lekkim zaniepokojeniem w głosie. — Znowu migrena?

     Leokadia z początku trochę mruczała, odpowiadając dopiero po jakichś czterdziestu sekundach:

— Jaka tam migrena! Cały dzień dzisiaj biegałam za tymi przeklętymi gołębiami! — Z wściekłości aż się podniosła, by potem znowu runąć na mebel niczym worek ziemniaków. — Ja kiedyś złożę na nich skargę, tak nie może być! Nawet mięsa nie zdążyłam rozmrozić na jutro!

— Uspokój się, mamuniu droga, jeszcze ci ciśnienie skoczy i co wtedy? Wątpię, czy doktor o tej porze przyjedzie.

— Pal licho z doktorem. Ja nie wiem, co zrobić z tymi Kapustami. Może kotów jakichś naprzygarniamy do wytępienia tego dziadostwa?

— Mamo, przecież ty masz alergię na koty. Co ty znowu wymyśliłaś? — Zarzuciła bezradnie rękami, wywracając oczami. — To tylko ptaki! Daj już spokój, przestań się nimi przejmować. Idź spać, ja tu pogaszę i posprzątam.

     Gabriela miała już powoli dość postępującej obsesji swojej matki. Obawiała się, że ta chora nienawiść mogłaby się przerodzić w coś gorszego. Tylko co mogła z tym zrobić? O leczeniu nie miała zielonego pojęcia, a jej matka za Chiny Ludowe sama nie poszłaby z tym do — jak ona to określała — żadnego szarlatana.

     Pozostawało tylko liczyć na to, że kiedyś jej przejdzie. Kiedyś.

     Leokadia poczęła zsuwać swe krępe ciało z żakardowej tapicerki, kiedy Gabi przypomniała sobie o jednej bardzo ważnej rzeczy: o upominku imieninowym. Może chociaż on byłby w stanie odciągnąć uwagę jej zwichrowanej matki. Albo i nie...

— Mamo, zaczekaj chwilę. Anastazja kazała mi coś ci przekazać — przerwała na moment, a powróciwszy z papierową torbą, mówiła dalej: — Miałam ci dać dopiero w grudniu, ale dam teraz. To prezent imieninowy dla ciebie.

— Naprawdę? Ta bezczelna latawica kupiła mi prezent?! — fuknęła  z niedowierzaniem. — To nie mogła mi go dać osobiście? To oburzające.

— Jest bardzo zajęta, ale pamięta o tobie. Musi cię bardzo kochać. —  Słowa Gabrieli podszyte były ledwie wyczuwalną ironią. Dyskretnie przemilczała niestosowną uwagę względem kuzynki, ale nie omieszkała podać matce, co jej się należało i z dumą na twarzy oczekiwała reakcji.

     Leokadia zmrużyła oczy. Bez okularów kiepsko widziała, a jednak udało jej się odczytać tytuł książki. Natychmiast zrobiła się czerwona z wściekłości, cisnęła przedmiotem na dębową podłogę z taką siłą, że Gabriela podskoczyła i w te pędy chwyciła kurtkę, by wybiec z nią na zewnątrz. A jej matka za nią.

— Co to ma być?! — darła się starsza z Przeździeckich na całe gardło, niezgrabnie przemykając pomiędzy zabudowaniami, a w ciemności łamanej tylko kilkoma latarniami nie było to proste. — Ty jej to podsunęłaś?! Ty, Brutusie! Ja cię zaraz!

— Jak dobrze, że czujesz się już lepiej, mamo! — wykrzyknęła jej córka, nie odwracając się na chwilę. — Trochę ruchu ci się przyda! Na zdrowie!

     Taka dobra herbata, a ostygła, zanim Gabi zdążyła jej skosztować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro