Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXX


      W piątek mieszkanki kamienicy przy Tkackiej obudziły się bardzo późno, toteż wszystkie posiłki również przesunęły się znacznie względem zwyczajowej ich pory.

    Była godzina czternasta, gdy Kalina wystrzeliła z sypialni jak z procy, mało nie potykając się o zbyt długie i zbyt szerokie spodnie z grubej bawełny.

    Obsługująca od jakiegoś czasu naczynia w kuchni Anastazja aż się wzdrygnęła. Zdało jej się, że to słoń w składzie porcelany właśnie wpadł na jakiś regał i potłukł z pięć serwisów obiadowych, a to tylko jej nieostrożna siostra walczyła ze ścianami oraz podłogami w ich własnym mieszkaniu.

— Co się tak niecierpliwisz? Stało się coś? — pytała Ana, słysząc, jak jej siostra wydaje dziwne dźwięki irytacji, chodząc w koło po całym salonie. 

— Nie, po prostu czekam na odpowiedź Kowala. Miał mi przysłać swoje notatki z matematyki. Dzisiaj. Odczytał i nie odpisuje. Co za typ!

     No tak, Kala zawsze lubiła się ślizgać na cudzych plecach.

— Po co ci jego notatki? — dziwiła się starsza, na zmianę otwierając i zamykając drzwiki szafek.

— Żeby mi było łatwiej się uczyć. 

— Dobra, nie wnikam — Starsza wróciła do pracy, lecz gdy otworzyła szafkę z przyprawami, ze zdumieniem odkryła, że po sosach z paczki pozostały już tylko puste saszetki, upakowane w koszyczku. Przygotowanie carbonary właśnie zawisło na włosku.

— Kala, ubierz się i skocz ino do sklepu gdzieś tu blisko po jakiegoś taniego fixa do sosu. Ja muszę dopilnować makaronu.

— Eeno, muszę? — Skrzywiła się młodsza, podnosząc głowę, jakby w oczekiwaniu na boskie zmiłowanie.

— Musisz — stwierdziła Anastazja, po czym wysunęła swój obdarty granatowy portfel z wiszącej na haku w przedpokoju torby. Widząc to, siostra zmieniła zdanie, licząc chyba na napiwek.

— Dobra, niech ci będzie. Pójdę.

— Tu masz piątaka, weź dwa — rzuciła monetę w jej stronę i momentalnie mina młodszej się skrzywiła: — Tylko tyle? Inflacja jest.

— Wystarczy.

    Kalina odkleiła się od ściany, która swoją drogą błagała w milczeniu o położenie nowej farby, odkleiła też oczy od telefonu i mechanicznym ruchem ściągnęła kurtkę z haka z taką siłą, że przy okazji spadł też cały wieszak z odzieżą, jaka się na nim znajdowała.

— Ups — Udała niewiniątko, szczerząc się szeroko, a Ana nawet się na to nie odezwała, choć jej wzrok przemówił za nią: "Będziesz to sprzątać, młoda".

    Nastolatka zdążyła wyjść na klatkę, gdy dobiegły ją odgłosy chodu, ale nie były to byle jakie kroki. Żaden z ich sąsiadów nie wchodził ani nie schodził w ten sposób oraz z taką prędkością. Rzuciła spojrzenie w dół, a wtedy, jakieś było jej zdziwienie wypisane na twarzy, gdy ujrzała sylwetkę Rafała w szarym garniaku z naręczem czerwonych róż, rozmawiającego ze starszą panią spod osiemnastki, żywo gestykulującego jedną ręką, bo drugą miał zajętą kwiatami. Wskoczyła więc piętro wyżej, na tyle, by widzieć, co się działo, a zarazem pozostać niezauważoną.

    No nieźle, siostruniu. Pewnie pyta o ciebie. Będzie cyrk. Ale skąd on zna nasz adres?

     Ukłoniwszy się pani, Rafaello wszedł wyżej, po czym ustawił się pod drzwiami mieszkania Anastazji i Kaliny. Poprawił krawat we wzór pluszowych misiów, westchnął dwa, może trzy razy, aż wreszcie odważył się wcisnąć przycisk dzwonka. Na odpowiedź nie musiał długo czekać.

— Co tu robisz? — rzuciła wyraźnie zdezorientowana Ana, uchyliwszy stare drewniane skrzydło.

— Przyszedłem do ciebie — odpowiedział z pełną powagą gość.

     Zagotowało się w niej, choć starała się tego nie pokazywać. Mimo że twarz chłopaka była bardzo przyjemnym widokiem, z jej gałek ocznych buchały niewidoczne płomienie. Spłoszyła się, a w głowie włączył się jej instynkt ucieczki.

     Skąd ty wiesz, gdzie mieszkam?! Czy Kalinę też...?

— Coś się stało? — powiedziała zupełnie bez emocji.

— Nie, nie, skąd.

    Uśmiechał się w ten swój uroczy sposób, co jeszcze bardziej ją denerwowało. Za kogo on się miał?!

— Aha. A to dla kogo? — Wskazała na pęk koło trzydziestu róż, jakby były jakimś wybrakowanym towarem.

— Dla ciebie. Proszę — Nie wychodził z roli miłego chłopca.

— Ale ja ich nie zamawiałam.

— Racja, nie zamawiałaś — Podsunął je bliżej, lecz ona się cofnęła. — To ja je kupiłem dla ciebie, na prezent.

— Tak? Wiesz, dziękuję, szkoda, że nie lubię ciętych.

— Jak to? — Poczuł się wręcz personalnie dotknięty. Wszystkie kobiety kochają kwiaty, prawda?

— Tak to. Ścięte postoją dwa dni, padną i będą do niczego, a mogły sobie jeszcze żyć na krzaku.

     No tak, to jeden z powodów.

— Wybacz, nie wiedziałem. To co mam z nimi zrobić?

— Spożytkuj je jakoś lepiej. Nie wiem, połóż na grobie babci, cokolwiek — Wzruszyła ramionami. — Przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać, obiad gotuję.

    Gdy Rafał szykował się już, by zapytać, czy go wpuści, dodała:

— Z Bogiem.

— Ale... — nie zdążył nawet dokończyć, gdy poczuł na twarzy bryzę wypchniętą od trzaśnięcia drzwiami.

    Kala zwęszyła swoją szansę. Ostrożnie i dumnie, niczym aktorka po czerwonym dywanie, kroczyła w dół ze schodów, szorując dłonią po zimnej obręczy.

— Kwiaty źle się jej kojarzą. Pewnie dlatego cię olała. Jak chcesz jej zaimponować, kup jej paczkę suszonych daktyli. Przepada za nimi.

— Daktyli?

    Chyba się nie przesłyszał.

— Daktyli, no wiesz, takie małe egzotyczne owoce. — Wskazała palcami ich wielkość. — Daktyle.

— I to zadziała? — W jego głosie nadal brzmiało niedowierzanie.

— Na pewno lepiej niż cięte kwiaty.

— Może... — Spuścił głowę, a zaraz po tym zaciągnął się dusznym zapachem kwiatów. — A właściwie skąd wiesz? 

    W jego oczach wyczytała, że chciał raczej spytać "co tu robisz?", ale coś mu się poplątało.

— Mieszkam, jakby, niedaleko. Odwiedzałam koleżankę... ale u góry.

— Aha, to... miło — spuścił głowę, najwyraźniej tracąc okruchy nadziei, jakie mu jeszcze pozostały, a wtem ona zeszła jeszcze stopień niżej, jedną ręką wciąż przytrzymując barierkę, a drugą ni z tego, ni z owego, gładząc go po ramieniu, machając przy tym rzęsami jak chorągiewką.

— Zaufaj mi. Kup jej daktyle i daj w czwartek. Wtedy ci podziękuje.

— Spróbuję. — Odsunął się o krok, uwalniając się od jej żądnych zabawy rąk. Zrozumiawszy, że było to ciut nietaktowne, dodał: — Um... dzięki?

— Spoko. A teraz wybacz, śpieszę się.

    Dziewczyna uśmiechnęła się karykaturalnie, tak, że policzki prawie zasłoniły jej oczy, po czym tanecznym krokiem wyszła z kamienicy. Rafał powoli i niechętnie, z bukietem opuszczonym do podłogi, poszedł za nią. To zdecydowanie nie był jego dzień.

    Tak właściwie, jeszcze całkiem niedawno panna Anastazja uwielbiała dostawać cięte kwiaty, róże i tulipany, czasem coś bardziej zaskakującego jak słoneczniki albo kalie. Sypialnia w jej rodzinnym domu była nimi zasypana praktycznie przez cały rok, choć Ana podejrzewała, że nie wszystkie bukiety pochodziły od zachwyconych widzów czy dyrektorów instytucji kultury. Część z nich zapewne przysyłał jej tata, mimo że nigdy go na tym nie przyłapała.

     Nadszedł w końcu dzień, w którym to wszystko się posypało, kiedy te kwiaty i owacje na stojąco wydały się jej zupełnym kłamstwem. Zbrzydło jej to. Wtedy zrozumiała, że kwiaty to jedynie fasada, otoczka, rytuał, ozdoba dla lalki na wystawie, rekwizyt do zdjęcia z samorządowcem, a nie znak sympatii. Od Krzyśka przecież też dostawała kwiaty, z początku, bo gdy zobaczył, jak wiele bukietów dostawała na scenie, przestał to robić. Gdy pękła ta cała bańka, zarzekła się, że już żadnych, choćby najpiękniejszych, kwiatów nie przyjmie. Czy to przyrzeczenie miało trwać na wieki — trudno powiedzieć. Przecież sama przyznała pani Irence, że tęskniła za tym wszystkim... Może w końcu zmieni zdanie, gdy te kwiaty zaoferuje jej ktoś najbardziej wyjątkowy na świecie, ale na to zupełnie nie liczyła.

     Czy czuła się źle z tym, jak potraktowała chłopaka? Owszem, nawet gorzej. Czy mogła postąpić inaczej? Oczywiście, że tak. Niepotrzebnie go zraniła! Nie zasłużył na to, przecież nie zrobił jej nic złego, a wręcz przeciwnie. Nie chciała i nie potrzebowała niczyich umizgów, to fakt. Nie zdążyła jeszcze zapomnieć o tej małej tragedii, która wciąż w niej żyła i która nie pozwalała jej nikomu zaufać, a już na pewno nie mężczyźnie, lecz to jej nie usprawiedliwiało. Pozostawało liczyć na cud. No i też na to, że Rafał jej kiedyś wybaczy.

    Biedak nie miał pojęcia, w co się wplątał, lecz ona niewiele mogła na to poradzić. Nie potrafiła zmienić swych uczuć od tak. Nie po tym wszystkim.

    Ale przynajmniej makaron się nie rozgotował.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro