XVIII
Po skromnym śniadaniu, złożonym z kanapek z jajkami na twardo, Kala, jako że niespecjalnie ciągnęło ją do nauki, przysiadła na pufie przy starym pianinie babci. Brzmiało już nie tak dobrze, jak niegdyś, ale przynajmniej klawiatura wciąż była w komplecie.
Smukłymi palcami sunęła po przykurzonych klawiszach, wypełniając mieszkanie dźwiękami najbardziej ckliwych z filmowych utworów, doprowadzając tym Anę do takiej zawiechy, jak jeszcze chyba nigdy. Siedziała przy stole z głową opartą o prawą rękę, gapiąc się w przestrzeń, jakby czas zupełnie nie istniał. Nic już nie słyszała, nic nie widziała. Patrząc na nią, można by rzec tylko jedno: odleciała.
— Siostro, żyjesz? — spytała w końcu Kala, zatrzymując grę w połowie taktu.
— Co?
— Żyjesz czy mam dzwonić po pogotowie?
— Żyję. Jeszcze.
— A, to w porządku — I wróciła do gry. — A wiesz, trochę się już zaczynałam martwić, że nigdy nie zaczniemy tańczyć na lekcji. Po co tyle zwlekałaś?
— Bo miałam taki kaprys. Teraz już będzie dużo tańca, nie martw się.
— Spoko.
Piętnastolatka zaczęła coraz mocniej bić palcami w biedny, stary instrument. Dźwięki stały się po dziesięciokroć głośniejsze, tak, że aż szklanki w szafkach kuchennych zaczęły się poruszać.
— Cicho tam! — zagrzmiał głos sąsiada zza ściany. — Wyspać się nie można!
— Pan się w nocy wyśpi. Dzień już dawno wstał! — darła się młodsza z sióstr.
— Przycisz się, bo jeszcze nas przyjdzie wyeksmitować.
— Dobra, niech będzie.
Dumna z siebie Kala, przesunąwszy dłonią po klawiaturze od lewej do prawej, odpuściła więc grę, opuściła osłonę i udała się do drugiego pokoju. Szkoła muzyczna pierwszego stopnia jednak nie poszła w las.
— Rozumiem, że idziesz się uczyć o profilach glebowych i interglacjałach? — leniwie rzuciła Ana.
— Ani trochę. Idę popisać z Kowalem.
— Przecież on ma teraz lekcje.
— Ma teraz wos, nic na nim nie robią.
— Skąd wiesz?
— Bo mi mówił. Ostatnio oglądali jakiś film o trójpodziale władzy.
— Ty chyba też powinnaś.
— Przy tobie to raczej o autorytaryzmie albo gorzej, o tyranii.
— Tak się składa, że tyrania w starożytnej Grecji z początku całkiem nieźle działała, więc trafiłaś kulą w płot.
— Oj tam.
Ana ruszyła się z krzesła i skierowała do kuchni, by zagotować wodę na kawę. Stała z ręką na biodrze przy palnikach, dopóki lekko przyrdzewiały czajnik nie rozpoczął gwizdania hejnału. Zalała dwie szklanki kawy rozpuszczalnej i jedną z nich zaniosła wyraźnie rozweselonej Kalinie.
— Co cię tak cieszy?
— A nic.
— O czym gadacie? — Ana próbowała sprawiać wrażenie, jakby jej to nie interesowało. Szło jej to raczej średnio, jednak starała się przynajmniej utrzymywać pozory. Jakby tak się szczerze zastanowić, to w zasadzie nawet pasowali do siebie — Kala i Zbyszek Kowal. Oboje niewysocy, z jasnymi, często rozwichrzonymi czuprynami, jak gdyby szczotki do włosów nie widzieli od tygodni, no i chyba nawet poczucie humoru mieli dość zbliżone. To nie tak, że Anastazja zazdrościła jej znalezienia kompana czy tam kogoś więcej, raczej — choć trudno w to uwierzyć — włączył jej się jakiś rodzaj instynktu opiekuńczego. Deczko obawiała się, że mogłoby się to skończyć dla "młodej" czymś nieprzyjemnym — bo przecież zawsze istniała taka możliwość.
— Czyli dzisiaj idziecie do kina, tak?
— No tak.
— Na co?
— Na jakąś durną komedyjkę się pośmiać.
Widząc uradowaną twarz Kaliny, lodowate serce Any zmiękło, a może raczej przeszło w fazę interglacjału, przynajmniej na krótki moment przed kolejną epoką lodową.
— Dam ci tę stówę, ale pod warunkiem, że nauczysz się tych gleb i zlodowaceń, zgoda?
— Dasz, czyli nie muszę oddawać? — dopytywała, szczerząc białe zęby.
— Kala!
— No dobra, oddam ci potem.
— Masz wrócić przed dziesiątą. Aha, i spytam cię z tej gegry, pamiętaj.
— Serio? — przeciągnęła, opadając na łóżko przy brzęku sprężyn.
— Chyba że nie chcesz tej stówy...
— Biorę, jasne, że biorę, ale er i okresów się nie uczę!
— Prędzej czy później będziesz musiała — Anastazja splotła ręce na piersi i z karykaturalnie szerokim uśmiechem zawróciła do salonu.
— Masz od niego pozdrowienia! — usłyszała za sobą.
— Świetnie, tego mi było trzeba w życiu!
Sama zbliżyła się do tej sporej wielkości rodzinnej pamiątki, przy której przed paroma minutami zasiadała jej siostra. Starła resztki białego pyłu, po czym usiadła przy klawiaturze. Instrumenty klawiszowe nie były jej najmocniejszą stroną, dobrze wychodziły jej co prawda kolędy i kilka numerów zasłyszanych w kościele, ale z pewnością nie mogła się tytułować utalentowanym grajkiem. W tym względzie jej młodsza siostra biła ją na głowę.
Zagrała trzy akordy. W jej głowie natychmiast przewinął się film z jej ostatniej lekcji muzyki, którą odbyła z Krzyśkiem przed ośmioma miesiącami. Tak, on też był bardzo dobrym pianistą. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że świetnym, lecz takich świetnych jak on były w tym kraju setki.
Zamknęła oczy i znów widziała to wszystko, te sprawne dłonie, kierujące jej chudymi palcami po czarnych oraz białych cząstkach, które wydawały jej się teraz batonami z białej i deserowej czekolady. Słyszała cień tamtej melodii. Czuła obok siebie jego mocne ramię, obejmujące jej chude ciało, a gdy otwarła oczy, przed sobą miała tylko drewnianą skrzynię, w uszach szum, a ciało przecięte lodowatym dreszczem. Tyle zostało jej po Krzyśku.
Wtedy rozległ się łomot spadających ciężkich butów.
— Kala, wychodzisz już?
— Wychodzę.
— Baw się dobrze.
— Będę.
Obyś tego nie żałowała.
Odtąd Ana przez pół dnia nie mogła sobie znaleźć miejsca. Obiadu nie przyrządziła, bo dla jednej osoby nie miało to sensu, przygrzała tylko jakieś resztki makaronu z warzywami ze środy. Próbowała coś tam ćwiczyć, ale w mieszkaniu nie było wystarczająco miejsca na jej układy. Do tego należało zrobić przemeblowanie. Wreszcie wyszła na spacer po rynku, by pół godziny później wrócić i schować się z losową książką pod kocem.
Jej myśli mimowolnie zaprzątała randka jej siostry, chociaż usilnie próbowała wyrzucić to ze świadomości. O dziewiętnastej dwadzieścia pięć dostała od młodej wiadomość, że tamta bawi się wręcz doskonale, ale tych gleb i glacjałów to jeszcze nie umie, a er i okresów to się chyba nigdy już nie nauczy, bo miała teraz ważniejsze sprawy na głowie. W końcu koło godziny dwudziestej pierwszej dwudziestolatka niespodziewanie przysnęła na kanapie, gdy Kaliny wciąż jeszcze nie było. Ta druga wróciła spóźniona, piętnaście po dwudziestej drugiej, za to zadowolona oraz najedzona, czego o śpiącej jak kamień Anie powiedzieć nie można.
Spotkały się dopiero rano, kiedy Kala uśmiechnięta od ucha od ucha gotowała parówki na śniadanie. Jej telefon pikał co pół minuty, czasem kilkukrotnie z rzędu.
— Wyłącz ten dźwięk, proszę, głowa mnie boli — siostra z trudem podniosła ociężałe powieki.
— Już, za moment. Chcesz parówek?
— Chcę, dziękuję. Jak było?
— Zaczepiście. Film był do bani, ale jedzenie w tej nowej hinduskiej knajpie naprawdę spoko.
— A powiesz coś więcej?
— Później, jak zjem.
— Już się boję.
Czy to przyjaźń, czy już kochanie? Pewnie jedno i drugie, i pewnie Kala sama jeszcze nie potrafiła tego stwierdzić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro