XLVI
Od rana aż do południa Ana skrzętnie próbowała przenieść całą swoją tragiczną siłę na coś pożytecznego. Odpaliła listę z pieśniami ludowymi z połowy świata, by móc w spokoju biegać z kąta w kąt, przestawiając jej zdaniem niepasujące do wystroju przedmioty, nieruszane chyba od śmierci babci. Nie szło jej z mailami od lokat, za to zebrała pranie z całego mieszkania, nie przejmując się, że zielone ręczniki wrzuciła z czarnymi spodniami. Kalina zapewne by to zauważyła, gdyby akurat nie uczyła się historii z seriali kostiumowych. Że ze starszą siostrą działo się coś dziwnego, zrozumiała dopiero, gdy tamta za ścianą zaczęła tłuc bez opamiętania mięso kurczaka, jakby to był bazalt z kamieniołomów.
— Hej, zaraz ogłuchnę przez ciebie! — krzyknęła z korytarza, ale Anastazja jej usłyszała, póki nie stanęła obok, unikając potężnych ciosów młotem. — Hej!
— Co takiego?! — Ana przerwała wreszcie pastwienie się nad kawałkiem drobiu, ocierając czoło nieutytłanym nadgarstkiem.
— Już nic — rzekła już znacznie ciszej. — Czemu tak walisz?
Siostra odłożyła młotek, rzuciła drapieżne spojrzenie na rozrywające się różowe kawałki fileta, a w głowie czuła uderzenia jakby bił gongu bitewnego.
— Muszę się na czymś wyżyć — wysapała, opierając ręce o blat. — Pół nocy nie spałam.
— A to dlatego mi się śniło, że jakieś upiory z opery nam do domu przywiało — grzmiała młodsza. — To byłaś ty bez makijażu.
— No rzeczywiście, boki zrywać. Dowcip starszy niż mój samochód. Mnie jakoś nie było do śmiechu.
Otrzepała ręce i zaraz zaczęła toczyć kotlety w panierce, ale nagle w kuchni zrobiło się dla niej za mało miejsca.
— Możesz mi się tu nie pałętać po kuchni? — Zmrużyła brwi. — Idź pogadaj z tym całym Kowalem czy coś.
— Nie odbiera. — Wskazała na leżący na szafie telefon. — Mieliśmy się spotkać po świętach, a on nic. Zapomniał.
— Nie zapomniał. Po prostu cię olewa — Starsza zaakcentowała ostatnie słowo.
— Ty chyba byś chciała, żeby tak było, nie? Ciągle mi tu narzekasz. Uważaj, bo pomyślę, że to przez ciebie się nie odzywa.
— Myśl sobie, co chcesz, ja nic nie zrobiłam. — Pierwsze płaty zaczęły już skwierczeć na ogniu. — Olewa cię, bo mu przeszło albo nawet nigdy się nie zaczęło. Jest jeszcze jedna opcja. Grał na dwa fronty i przeszedł do ofensywy w jednym kierunku, a ty zostałaś opuszczonym pobojowiskiem. Znam to. Wiem, jak boli.
— Te-de-de - przedrzeźniała ją Kalina. — Nie cierpię tych twoich metafor. A Kowal nie jest taki, jak te wszystkie twoje typy.
— Tak, na pewno. Tu mi kaktus wyrośnie — Wskazała palcem na drugą dłoń, po czym zaczęła dolewać tłuszcz roślinny na patelnię. — Wstaw ryż.
— Już szykuj doniczkę — ironizowała młodsza, a chcąc jeszcze bardziej jej dopiec, dodała: — Ty się upewnij lepiej, czy Federico jest dzisiaj w robocie.
— Niby dlaczego?
— Bo jak się zorientuje, że będziesz uczyć tanga Rafaella, to może wbić na trio... znaczy na solo. A z roboty go raczej na zawołanie nie wypuszczą.
— No nie, jeszcze to, prawie zapomniałam — Anastazja przyłożyła brudną jeszcze dłoń do czoła. Olej zaczął strzelać gorącymi pociskami. — Mogłaś mi nie przypominać.
— Mogłaś się nie chwalić, to bym nie miała czego przypominać. Opowiedz mi potem o wszystkim. Tylko nie budź mnie, jak będziesz wracać nad ranem. — Właśnie się zorientowała, że za takie gadanie mogła dostać za karę więcej sprzątania, więc dodała: — Weź wyluzuj w końcu. Jest nowy rok, nowa ja, nowa ty.
— I stare problemy. Dziękuję, postoję. — Siostra tym razem jej darowała. Ledwie sama z sobą dawała sobie radę. — Zamieszaj ten ryż, już przywiera!
Młodsza niechętnie wykonała polecenie, ale nadawała dalej:
— Jak chcesz. Mogę wyjść z tobą? Pójdę na kawę do "Krakowskiej".
— Masz kawę w domu — burknęła instruktorka, jakby się już poważnie posunęła w latach.
— Ale nie piernikowo-imbirową z pomarańczą i syropem sosnowym.
Najwyraźniej wyobrażenie smaku oraz zapachu tego cuda zadziałało, bo siostra, westchnąwszy głęboko, uległa:
— O rany, dobra, ten raz niech będzie. Tylko żebym nie zbankrutowała przez ciebie.
— Tego nie obiecuję.
Ana rozłożyła pół gara ryżu na dwa talerze, a do tego po jednym kawałku smażonego mięsa, i to bez sosu. Powiedzieć, że Kala była zawiedziona, to za mało. Ta prawie że purytańska dieta zaczynała już ją poważnie męczyć.
Wychodząc z domu, mało nie poślizgnęły się na klatce schodowej przez leżący nań, wniesiony przez mieszkańców na butach, stopiony śnieg. Szły wolno, możliwie najwęższymi i najmniej uczęszczanymi uliczkami, by nie rzucać się w oczy. W końcu Kala przyspieszyła kroku, kierując się w stronę najmodniejszej kawiarni w mieście.
Na drzwiach "Krakowskiej" wisiała kartka, napisana pismem jak z mięsnego w markecie. Wielkie litery wręcz krzyczały, by je rozszyfrować i mimo że Kalina zwykle unikała czytania nudnych obwieszczeń, tym razem zrobiła wyjątek, po czym jeszcze bardziej zachęcona wbiła do środka.
W kolejce stały dwie osoby. Zniecierpliwiona kręciła się dookoła, skanując wzrokiem każdy centymetr lokalu. Gdy wreszcie nadeszła jej kolej, natychmiast zagaiła Tomka:
— O od kiedy te zamówienia z dostawą? — Wskazała na białą od tej strony plamę na drzwiach.
— Od drugiego stycznia. Chcesz coś zamówić do domu?
Wtedy zawiesił się na chwilę. Pamiętał tę dziewczynę. Zamawiała kawy miesiąc temu. Ona znała tę piękną klientkę, z którą od dawna chciał się umówić. W zasadzie były nawet do siebie podobne, właśnie to zauważył.
— Kojarzę cię. — Pomachał jej przed oczami palcem wskazującym. — Ty znasz tę wysoką, chudą? No tę, co o niej ostatnio gadaliśmy.
— No znam niestety. — Kiwnęła głową, rozkładając się prawą ręką po ladzie, o mało przy tym nie strącając wazonika ze sztucznymi tulipanami. — To moja szurnięta siostra, a co?
Siostra, czyli mam punkt zaczepienia - pomyślał. W sumie obie całkiem niezłe.
— To... chciałaś coś zamówić? Do domu?
— Co? A, chciałam jedną kawę tą z imbirem i syropem sosnowym. — W tym momencie przybliżyła się, jakby chciała mu coś szepnąć na ucho. — Na miejscu.
Widząc jego kwaśną minę, dodała jeszcze:
— Tak w sumie to jeszcze jedną taką samą na jutro do domu.
Tomek natychmiast zmienił nastawienie.
— Jaki adres? — Wyciągnął stary notes z długopisem.
Adres? No nie, ona mnie zamorduje. A niech tam, raz się żyje!
— Tkacka dwadzieścia trzy przez trzy — rzuciła głośno na jednym wydechu, żeby nie musieć powtarzać.
— Imię? — spytał z manierą policjanta na przesłuchaniu.
— Klotylda Florentyna.
— Serio?
— Żartuję przecież. Pisz Kalina. — Wskazała mu palcem, upewniając się, że dobrze zapisał zamówienie. — Kalina Malina, jak w tej piosence.
Gdy schylił głowę, zapisując zamówienie w notatniku, ujrzała na jego głowie zalążki zakoli i kilka siwych włosów, a na fartuchu małą plamę po soku z ciemnych owoców.
— Poważnie ktoś tak cię skrzywdził? — Podniósł na chwilę wzrok.
— Nie, na drugie mam Cecylia, po patronce od muzyki.
— Dobra, piszę Jaśmina. Tak masz pewnie na trzecie, co? — wypalił przez zaciśnięte zęby. — Razem trzydzieści dwa złote.
Dała trzy dychy w dwóch banknotach, a resztę liczyła w srebrnych dwudziestkach i dziesięciogroszówkach. To była słodka zemsta jej siostry, ale odbiła się jedynie na bariście. No, może jeszcze na ludziach ustawiających się za nią w kolejce.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro