Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XIII

W tej właśnie chwili reszta zeszła z koni, z wyjątkiem Kali i Serafiny, którym pozwolono pojeździć pół godziny dłużej. Przyszła kolej na następne osoby. Na Musicala trafiła María, na Koralę Róża, na Mamrota Jurek, a na Malinę Janek. Loża szyderców nieco zmieniła skład.

— Musiałbym oszaleć, żeby znów dać się na to namówić — zarzekał się Kowal, strzepując ze spodni końskie łajno, w które wpadł był przed momentem.

— Pięknie wyglądasz, tak... swojsko — naigrywała się Kala, wyjeżdżając narożnik w kłusie ćwiczebnym.

— A daj spokój. Uważaj, żebyś się na tym nie poślizgnęła.

— Miło, że się o mnie martwisz. Dam sobie radę.

— Zjedź mi z drogi! — darła się Serafina, wrzucająca właśnie piąty czy tam dziesiąty bieg na biednej Toskanii.

— Tej to mi nawet nie szkoda — wysapał Kowal, zbijając piątkę z Rafałem.

— Jak smakuje łajno? Dobrze? — pytał autentycznie zaciekawiony Tadek.

— Sam spróbuj, to się przekonasz.

— Wiecie, nawet to było niezłe — stwierdził Antek. — Dobrze mi idzie, może za rok dostanę się do reprezentacji?

— Za rok, to możesz co najwyżej dostać się na korki z matmy — podsumował go Kowal.

— Bez przesady, daj mu pomarzyć — odparła Jula.

— Myślicie, że Paco Wójcik też jeździ konno? — wyrwało się znikąd Anieli.

— Co? — Mateusz aż podskoczył.

— A nic, nieważne.

Po tej — jakkolwiek dziwnej — wymianie zdań, nastąpiła chwila ciszy. Minęła kolejna godzina, przyszedł czas na ostatnią turę.

Rafał zwęszył okazję. Wystrzelił jak z procy w stronę Any, o mało nie wpadając pod kopyta Korali. Biedna klacz zarżała żałośnie, wymachując przednimi nogami. Ana zaskoczona wbiła w niego ten swój słynny wzrok na granicy pogardy i szczerego politowania. Niezrażony, wręcz dumny z takiego obrotu sytuacji chłopak, rzucił z uśmiechem na ustach:

— To co mam robić, szefowo?

— Nie złamać sobie karku — powiedziała, zmieniając wyraz twarzy na mówiący "przekonajmy się, ile jesteś wart". — Przekładasz lewą stopę przez strzemię, wybijasz się i przerzucasz prawą nogę nad koniem. Porządnie! Mocniej! No, lekko nieporadnie, ale grunt, że siedzisz.

— Jest miejsce, możesz usiąść ze mną — rzekł, wbijając wzrok w jej duże, nieco wyłupiaste oczy.

— Zapomnij, sam musisz sobie z nim radzić.

— Z nim?

— Z Mamrotem.

— A tak.

Wpatrywali się w siebie jakąś chwilkę niczym tenisiści na korcie, ona, gdy w końcu:

— Wio! — wydarła się zniecierpliwiona już tą zabawą Ana, nie zważając zupełnie na to, czy reszta koni została już obsadzona jeźdźcami. W jednej chwili nieparzystokopytne ruszyły przed siebie i tylko szybka ręka Gabi powstrzymała Malinę przed natychmiastowym przyspieszeniem do kłusa.

— Szybka nauka, wodze trzymasz tak, kciuk na wierzchu, dłonie domknięte do środka. Zapamiętaj to.

— Dobrze. Co teraz będzie?

— Teraz to jazda będzie. Plecy prosto, pięty do dołu. I tak trzymaj.

— Sporo o tym wiesz.

— Jeszcze sporo za mało.

— Zgrywasz się czy robisz z siebie ofiarę?

— Że co proszę?!

— Nic — i posłał niewinny uśmieszek, co tylko bardziej rozpaliło Anę.

Czekaj no ty!

Urażona Ana zmarszczyła brwi i trzasnęła biczem o podłoże. Mamrot zerwał się do galopu. Rafał z trudem utrzymywał się w siodle, nawet w półsiadzie, wydając przy tym jakieś dziwne dźwięki. Trwało to dwie, może trzy minuty, po czym zmęczony już trochę wałach zwolnił do stępa.

— Gratuluję. Ty też wiesz już sporo — stwierdziła z satysfakcją wypisaną na twarzy.

— Dzięki, ty również.

Yy... co?

Do końca jazdy nie odezwali się już do siebie ani słowem, choć Ana przyznała w myślach, że ten chłopak rzeczywiście miał coś w sobie, a nadto jeździł całkiem nieźle — oczywiście jak na nowicjusza — ale raczej nie zamierzała tego powiedzieć otwarcie. To nie w jej stylu. Nie miała ochoty po raz kolejny się na kimś sparzyć. W jej mniemaniu była już na to za stara. I zbyt poturbowana wewnętrznie.

Gdy nastało popołudnie, Gabriela zagoniła drużynę do sprzątania świata. Rafałowi, Juli i Tadkowi, jako że jeździli jako ostatni, przypadło wyczyszczenie koni. Antek, Aniela i Mateusz otrzymali zadanie ogarnięcia (czy raczej rozgarnięcia) podłoża ujeżdżalni, zaś Serafina z Kowalem i Kaliną musieli trochę potańczyć z miotłami przed stajnią. Reszta sprzątała skrzynki ze szczotkami, zamiatała korytarze w budynkach inwentarskich i odstawiała inne sprzęty na miejsce.

— Się wkopałem, taki kanał — marudził Kowal, usiłując jak najwydajniej złapać kij od szczotki, żeby obniżyć czas pracy o co najmniej dwie sekundy. — Ja jestem naukowiec, w wolnych chwilach artysta, nie nadaję się do zamiatania!

— I tak idzie ci lepiej niż na Malinie — stwierdziła Kala. — Jeszcze jakieś dziesięć lat i w końcu uda ci się wymieść całą stajnię w tydzień.

— Ale śmieszne. Musiałaś mieć wtedy niezły ubaw, co?

— Nawet jeszcze lepszy.

— Możecie się zamknąć? — wtrąciła się Serafina. — Nie słyszę własnych myśli.

— Przepraszamy, wasza wysokość. Nie będziemy waszej wysokości przeszkadzać w obowiązkach dla służby!

— Zawsze taka jest? — spytała ściszonym głosem Kala, nachylając się po szufelkę.

— Tylko, kiedy nikt jej nie wychwala pod niebiosa, czyli zawsze. Dajmy spokój, pogadamy później.

— Trzymam cię za słowo.

Upewniwszy się, że wszyscy pracowali, jak należy, Gabriela i Anastazja skierowały się w stronę stajni sportowej.

— Świetnie wyglądasz. Genialne te bryczesy moro. Gdzie je kupiłaś? — ekscytowała się pierwsza z nich.

— Zamówiłam na miarę jakiś czas temu. Potem ci powiem, skąd.

— Dzięki. Może też sobie takie sprawię.

— O nie ma mowy! Te są jedyne takie na świecie!

— No dobra, jak chcesz!

Gabi rozsunęła zasuwę wrót. Natychmiast zerwało się radosne rżenie jej mieszkańców.

— Moja Esmeralda, Royal Cactus, Amaltea... O, to jest twój przystojniak — blondynka oparła się o boks karego anglika. — Carlotino Fair po Dusty Dancer od Cerentoli Fair z dwa tysiące dwunastego. Czysty folblut. Gorąca krew, dosłownie i w przenośni. Lubi bryknąć. Potrzeba mu twardej ręki.

— Ostry. Lubię takich.

— Masz na myśli ogiery czy samce innych gatunków też?

— Oba.

Anastazja przesunęła dłonią po pysku zwierzęcia. Był nadzwyczaj spokojny.

— Mogę na niego wsiąść?

— Pewnie, po to cię tu przyprowadziłam. Wróćcie za jakąś godzinę, będzie ogniskowa obiadokolacja.

— Poważnie? I twoja matka się na to zgodziła?

— Ech, nie miała wiele do powiedzenia. Ważne, że tata się zgodził.

— No tak. Carlotino, złotko, pokaż, że nie trzeba cię pchać.

— Uwierz, nie trzeba.

Gdy Anastazja wraz z kapryśnym karoszem zniknęli za bramą, Gabriela zabrała się do przygotowania obiadokolacji. Zniosła stertę suchych gałęzi i pędów jeżyny na zwyczajowe miejsce, w którym rozpalano ogniska dla gości. Wkrótce wokół piramidy z patyków, gdzie czekały już koce w kratkę oraz kosze piknikowe wypełnione wszelkimi darami z dworskich sadów, zebrali się zmęczeni i wygłodniali tancerze z Assemblage'u. Niektórzy cali w kurzu, inni ze stylowymi butami przystrojonymi łajnem, a jeszcze inni zieloni od trawy.

W tej chwili zza lipowej alei wyłonił się pan Witold, ojciec Gabi, tryumfalnie prezentując kosz z tradycyjnymi wiejskimi wędlinami.

— Pan trener, dzień dobry! — krzyknęła Serafina, mało nie wypluwając z ust śliwki, którą spragniona była sobie przed momentem przegryzła.

— Witajcie, dzieci. Mam niespodziankę, kiełbaski z dziczyzny i z czegoś innego też. A dla tych co nie jedzą... surówki z trawy też jakieś mamy. Gabryniu, przynieś no jeszcze sałatki warzywnej i co tam znajdziesz. Mamy jeszcze pierogi z jagodami.

— Lecę, tato.

— Jej, dziękujemy bardzo — Róża aż się zarumieniła. Od zawsze była bardzo uprzejmą osobą, a pan Przeździecki sprawiał wrażenie poczciwego i dość zabawnego mężczyzny.

Po chwili jedzenia było już tak dużo, jak na balu magnatów. Gabriela rozpaliła ognisko, a po pięciu minutach wszyscy zebrani z nadzianymi na kije kiełbaskami oraz skibkami pachnącego, wiejskiego chleba, stanęli w kole, rozkoszując się widokiem jasnych płomieni. Wtedy, już bez Carlotino, za to z własnym kijkiem, dołączyła do nich Ana.

— A mogłem teraz grzebać pod maską — stwierdził Antek.

— A ja bym pewnie robiła porządki w zeszytach z nutami — dorzuciła María.

— Mam nadzieję, że nie żałujecie — Gabriela posłała im pełny życzliwości uśmiech.

— Nie, wcale! — zarzekał się Janek. — Mimo że raczej nie wróżę nam w tym zawodowej kariery.

— Nie przyzwyczajajcie się — dodała w tym samym tonie Ana. — To pewnie pierwszy, ostatni raz, niedługo będzie zimno i ciemno. Korzystajcie, póki możecie.

— Czy możemy przestać filozofować i zacząć jeść? — wtrącił się Kowal, któremu kiszki marsza grały coraz głośniej na myśl o miękkich, soczystych patisonach oraz pierogach z ogniska. Wtedy wreszcie rozpoczęła się prawdziwa uczta.

Kilka zwęglonych kiełbasek później Gabriela postanowiła wprowadzić jeszcze jedno urozmaicenie. Przyniosła swoją ulubioną bordową gitarę, po czym zaczęła grać nieodzowną w takie wieczory pieśń Płonie ognisko i szumią knieje. Wkrótce chórem dołączyła się reszta, tworząc razem więcej ciepła, niż wszystkie ogniska świata razem wzięte.

Tak śpiewali i tańczyli jeszcze długo, a skończyli dopiero wtedy, gdy w pośpiechu należało biec na ostatni autobus do Radzieszyńca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro