XIII
W tej właśnie chwili reszta zeszła z koni, z wyjątkiem Kali i Serafiny, którym pozwolono pojeździć pół godziny dłużej. Przyszła kolej na następne osoby. Na Musicala trafiła María, na Koralę Róża, na Mamrota Jurek, a na Malinę Janek. Loża szyderców nieco zmieniła skład.
— Musiałbym oszaleć, żeby znów dać się na to namówić — zarzekał się Kowal, strzepując ze spodni końskie łajno, w które wpadł był przed momentem.
— Pięknie wyglądasz, tak... swojsko — naigrywała się Kala, wyjeżdżając narożnik w kłusie ćwiczebnym.
— A daj spokój. Uważaj, żebyś się na tym nie poślizgnęła.
— Miło, że się o mnie martwisz. Dam sobie radę.
— Zjedź mi z drogi! — darła się Serafina, wrzucająca właśnie piąty czy tam dziesiąty bieg na biednej Toskanii.
— Tej to mi nawet nie szkoda — wysapał Kowal, zbijając piątkę z Rafałem.
— Jak smakuje łajno? Dobrze? — pytał autentycznie zaciekawiony Tadek.
— Sam spróbuj, to się przekonasz.
— Wiecie, nawet to było niezłe — stwierdził Antek. — Dobrze mi idzie, może za rok dostanę się do reprezentacji?
— Za rok, to możesz co najwyżej dostać się na korki z matmy — podsumował go Kowal.
— Bez przesady, daj mu pomarzyć — odparła Jula.
— Myślicie, że Paco Wójcik też jeździ konno? — wyrwało się znikąd Anieli.
— Co? — Mateusz aż podskoczył.
— A nic, nieważne.
Po tej — jakkolwiek dziwnej — wymianie zdań, nastąpiła chwila ciszy. Minęła kolejna godzina, przyszedł czas na ostatnią turę.
Rafał zwęszył okazję. Wystrzelił jak z procy w stronę Any, o mało nie wpadając pod kopyta Korali. Biedna klacz zarżała żałośnie, wymachując przednimi nogami. Ana zaskoczona wbiła w niego ten swój słynny wzrok na granicy pogardy i szczerego politowania. Niezrażony, wręcz dumny z takiego obrotu sytuacji chłopak, rzucił z uśmiechem na ustach:
— To co mam robić, szefowo?
— Nie złamać sobie karku — powiedziała, zmieniając wyraz twarzy na mówiący "przekonajmy się, ile jesteś wart". — Przekładasz lewą stopę przez strzemię, wybijasz się i przerzucasz prawą nogę nad koniem. Porządnie! Mocniej! No, lekko nieporadnie, ale grunt, że siedzisz.
— Jest miejsce, możesz usiąść ze mną — rzekł, wbijając wzrok w jej duże, nieco wyłupiaste oczy.
— Zapomnij, sam musisz sobie z nim radzić.
— Z nim?
— Z Mamrotem.
— A tak.
Wpatrywali się w siebie jakąś chwilkę niczym tenisiści na korcie, ona, gdy w końcu:
— Wio! — wydarła się zniecierpliwiona już tą zabawą Ana, nie zważając zupełnie na to, czy reszta koni została już obsadzona jeźdźcami. W jednej chwili nieparzystokopytne ruszyły przed siebie i tylko szybka ręka Gabi powstrzymała Malinę przed natychmiastowym przyspieszeniem do kłusa.
— Szybka nauka, wodze trzymasz tak, kciuk na wierzchu, dłonie domknięte do środka. Zapamiętaj to.
— Dobrze. Co teraz będzie?
— Teraz to jazda będzie. Plecy prosto, pięty do dołu. I tak trzymaj.
— Sporo o tym wiesz.
— Jeszcze sporo za mało.
— Zgrywasz się czy robisz z siebie ofiarę?
— Że co proszę?!
— Nic — i posłał niewinny uśmieszek, co tylko bardziej rozpaliło Anę.
Czekaj no ty!
Urażona Ana zmarszczyła brwi i trzasnęła biczem o podłoże. Mamrot zerwał się do galopu. Rafał z trudem utrzymywał się w siodle, nawet w półsiadzie, wydając przy tym jakieś dziwne dźwięki. Trwało to dwie, może trzy minuty, po czym zmęczony już trochę wałach zwolnił do stępa.
— Gratuluję. Ty też wiesz już sporo — stwierdziła z satysfakcją wypisaną na twarzy.
— Dzięki, ty również.
Yy... co?
Do końca jazdy nie odezwali się już do siebie ani słowem, choć Ana przyznała w myślach, że ten chłopak rzeczywiście miał coś w sobie, a nadto jeździł całkiem nieźle — oczywiście jak na nowicjusza — ale raczej nie zamierzała tego powiedzieć otwarcie. To nie w jej stylu. Nie miała ochoty po raz kolejny się na kimś sparzyć. W jej mniemaniu była już na to za stara. I zbyt poturbowana wewnętrznie.
Gdy nastało popołudnie, Gabriela zagoniła drużynę do sprzątania świata. Rafałowi, Juli i Tadkowi, jako że jeździli jako ostatni, przypadło wyczyszczenie koni. Antek, Aniela i Mateusz otrzymali zadanie ogarnięcia (czy raczej rozgarnięcia) podłoża ujeżdżalni, zaś Serafina z Kowalem i Kaliną musieli trochę potańczyć z miotłami przed stajnią. Reszta sprzątała skrzynki ze szczotkami, zamiatała korytarze w budynkach inwentarskich i odstawiała inne sprzęty na miejsce.
— Się wkopałem, taki kanał — marudził Kowal, usiłując jak najwydajniej złapać kij od szczotki, żeby obniżyć czas pracy o co najmniej dwie sekundy. — Ja jestem naukowiec, w wolnych chwilach artysta, nie nadaję się do zamiatania!
— I tak idzie ci lepiej niż na Malinie — stwierdziła Kala. — Jeszcze jakieś dziesięć lat i w końcu uda ci się wymieść całą stajnię w tydzień.
— Ale śmieszne. Musiałaś mieć wtedy niezły ubaw, co?
— Nawet jeszcze lepszy.
— Możecie się zamknąć? — wtrąciła się Serafina. — Nie słyszę własnych myśli.
— Przepraszamy, wasza wysokość. Nie będziemy waszej wysokości przeszkadzać w obowiązkach dla służby!
— Zawsze taka jest? — spytała ściszonym głosem Kala, nachylając się po szufelkę.
— Tylko, kiedy nikt jej nie wychwala pod niebiosa, czyli zawsze. Dajmy spokój, pogadamy później.
— Trzymam cię za słowo.
Upewniwszy się, że wszyscy pracowali, jak należy, Gabriela i Anastazja skierowały się w stronę stajni sportowej.
— Świetnie wyglądasz. Genialne te bryczesy moro. Gdzie je kupiłaś? — ekscytowała się pierwsza z nich.
— Zamówiłam na miarę jakiś czas temu. Potem ci powiem, skąd.
— Dzięki. Może też sobie takie sprawię.
— O nie ma mowy! Te są jedyne takie na świecie!
— No dobra, jak chcesz!
Gabi rozsunęła zasuwę wrót. Natychmiast zerwało się radosne rżenie jej mieszkańców.
— Moja Esmeralda, Royal Cactus, Amaltea... O, to jest twój przystojniak — blondynka oparła się o boks karego anglika. — Carlotino Fair po Dusty Dancer od Cerentoli Fair z dwa tysiące dwunastego. Czysty folblut. Gorąca krew, dosłownie i w przenośni. Lubi bryknąć. Potrzeba mu twardej ręki.
— Ostry. Lubię takich.
— Masz na myśli ogiery czy samce innych gatunków też?
— Oba.
Anastazja przesunęła dłonią po pysku zwierzęcia. Był nadzwyczaj spokojny.
— Mogę na niego wsiąść?
— Pewnie, po to cię tu przyprowadziłam. Wróćcie za jakąś godzinę, będzie ogniskowa obiadokolacja.
— Poważnie? I twoja matka się na to zgodziła?
— Ech, nie miała wiele do powiedzenia. Ważne, że tata się zgodził.
— No tak. Carlotino, złotko, pokaż, że nie trzeba cię pchać.
— Uwierz, nie trzeba.
Gdy Anastazja wraz z kapryśnym karoszem zniknęli za bramą, Gabriela zabrała się do przygotowania obiadokolacji. Zniosła stertę suchych gałęzi i pędów jeżyny na zwyczajowe miejsce, w którym rozpalano ogniska dla gości. Wkrótce wokół piramidy z patyków, gdzie czekały już koce w kratkę oraz kosze piknikowe wypełnione wszelkimi darami z dworskich sadów, zebrali się zmęczeni i wygłodniali tancerze z Assemblage'u. Niektórzy cali w kurzu, inni ze stylowymi butami przystrojonymi łajnem, a jeszcze inni zieloni od trawy.
W tej chwili zza lipowej alei wyłonił się pan Witold, ojciec Gabi, tryumfalnie prezentując kosz z tradycyjnymi wiejskimi wędlinami.
— Pan trener, dzień dobry! — krzyknęła Serafina, mało nie wypluwając z ust śliwki, którą spragniona była sobie przed momentem przegryzła.
— Witajcie, dzieci. Mam niespodziankę, kiełbaski z dziczyzny i z czegoś innego też. A dla tych co nie jedzą... surówki z trawy też jakieś mamy. Gabryniu, przynieś no jeszcze sałatki warzywnej i co tam znajdziesz. Mamy jeszcze pierogi z jagodami.
— Lecę, tato.
— Jej, dziękujemy bardzo — Róża aż się zarumieniła. Od zawsze była bardzo uprzejmą osobą, a pan Przeździecki sprawiał wrażenie poczciwego i dość zabawnego mężczyzny.
Po chwili jedzenia było już tak dużo, jak na balu magnatów. Gabriela rozpaliła ognisko, a po pięciu minutach wszyscy zebrani z nadzianymi na kije kiełbaskami oraz skibkami pachnącego, wiejskiego chleba, stanęli w kole, rozkoszując się widokiem jasnych płomieni. Wtedy, już bez Carlotino, za to z własnym kijkiem, dołączyła do nich Ana.
— A mogłem teraz grzebać pod maską — stwierdził Antek.
— A ja bym pewnie robiła porządki w zeszytach z nutami — dorzuciła María.
— Mam nadzieję, że nie żałujecie — Gabriela posłała im pełny życzliwości uśmiech.
— Nie, wcale! — zarzekał się Janek. — Mimo że raczej nie wróżę nam w tym zawodowej kariery.
— Nie przyzwyczajajcie się — dodała w tym samym tonie Ana. — To pewnie pierwszy, ostatni raz, niedługo będzie zimno i ciemno. Korzystajcie, póki możecie.
— Czy możemy przestać filozofować i zacząć jeść? — wtrącił się Kowal, któremu kiszki marsza grały coraz głośniej na myśl o miękkich, soczystych patisonach oraz pierogach z ogniska. Wtedy wreszcie rozpoczęła się prawdziwa uczta.
Kilka zwęglonych kiełbasek później Gabriela postanowiła wprowadzić jeszcze jedno urozmaicenie. Przyniosła swoją ulubioną bordową gitarę, po czym zaczęła grać nieodzowną w takie wieczory pieśń Płonie ognisko i szumią knieje. Wkrótce chórem dołączyła się reszta, tworząc razem więcej ciepła, niż wszystkie ogniska świata razem wzięte.
Tak śpiewali i tańczyli jeszcze długo, a skończyli dopiero wtedy, gdy w pośpiechu należało biec na ostatni autobus do Radzieszyńca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro