Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXXV


Już bliskie lato, czas beztroskich długich wieczorów przy świetle ognisk i świec z pszczelego wosku. A jednak niektórzy nie chcieli korzystać z tego pięknego jasnego popołudnia. Antek na przykład oglądał właśnie z Różą dokument o wymarłych wielorybach i ich bliskich spotkaniach z megalodonami. Nigdy specjalnie nie przepadał za programami przyrodniczymi, ale zgadzał się je oglądać dla niej. Chciał ją uszczęśliwiać zawsze, choćby wbrew sobie. Czasem przez całe dnie w tle w jej domu włączony był kanał zwierzęcy i nieważnym było, czy pokazywano życie w zoo, konstruowanie akwariów czy wyłapywanie bezpańskich psów.

Z dźwiękiem piania koguta przyszła jakaś wiadomość na jej komórkę, pozostawioną na stole. Niby nie wypadało czytać cudzej korespondencji, własnej dziewczyny też to dotyczyło, zwłaszcza gdy ta przebywała w łazience. Nie minęła sekunda, a ciekawość Antka zwyciężyła wszelkie głosy krzyczące mu w głowie "Nie, tak się nie godzi!".

Cicho tam — rzekł do siebie w myślach i spojrzał na komórkę.

— Janek — wysyczał przez zęby imię nadawcy, przy którym w kontakcie widniało czerwone serduszko. I w wiadomości także... dziesięć serduszek. Tak, Antek liczył je trzy razy, na pewno się nie pomylił.

Nie próbował nawet udawać niewzruszonego. Zbyt długo to w sobie tłumił. Miał już serdecznie dość tych kłamstw, niedopowiedzeń i wszystkiego innego, co wiązało się z tamtym kolesiem. Jego własna dziewczyna, nawet jej nie mógł ufać! Nie dość, że praktycznie nie miał kolegów, z nikim z Assemblage też nie był na tyle blisko, by się spotykać na kawkę czy konsolę. Miał tylko ją i Siłacza, chociaż nie, jej już nie miał. Pozostał mu tylko samochód, który ostatnio też nie najlepiej się czuł, bo ciągle garażował u mechanika.

— Wiedziałem — wypalił, gdy pojawiła się w drzwiach.

— Co takiego? — Serce momentalnie podeszło jej do gardła. Czy on się właśnie... dowiedział? Nie, niemożliwe! Przecież urwała z nim kontakt! Wypisywał do niej, lecz nie odpowiadała. Romecki już nic dla niej nie znaczył. Nic!

— Wiedziałem od dawna, że coś się między wami święci. — Wyłączając telewizor, posłał jej spojrzenie pełne żalu, po czym dodał już trochę spokojniej: — Jurek mi powiedział. Na początku mu nie wierzyłem, a potem...

Róża zaniemówiła. Zrobiło się jej słabo, przed oczami pojawiły się mroczki i zaraz opadła na najbliższe krzesło od kompletu stołowego. Chłopak natychmiast przypadł jej pomóc, by nie zrobiła sobie krzywdy. Patrząc na jej bladą twarz, poczuł się winny. Nie powinien tak na nią naskakiwać, skoro ją kochał. To nie jej wina, że tamten śliski typ się jej uczepił, prawda?

— Kiedy? — spytała, gdy wreszcie wróciły jej siły, a widząc go tuż obok, powoli się uspokajała.

— Nieważne, już dobrze. Zignorowałem to. Udawałem, że wszystko w porządku, ale nie było w porządku. — Przełknął ślinę. To nie najlepszy moment na tę rozmowę, zwłaszcza w jej stanie, ale nie mógł tego dłużej w sobie tłumić. — Pamiętasz, jak przyszedł do ciebie z piernikami? Myślałem, że... Jakoś to przeżyłem. Potem też starałem się ci pokazać, że cię kocham, a ty ciągle byłaś nieobecna. Ciągle z nim pisałaś. — Cisnął palcem wskazującym w ekran, a ten znów się rozświetlił.

— Przepraszam — szepnęła najszczerzej, jak się dało. — To był błąd. Ja nie chcę już go widzieć. Teraz wiem na pewno — zaklinała, ściskając mocno jego ciepłe dłonie.

Szkoda, że dopiero teraz — pomyślał, przeczesując czule jej rude włosy. Nie miał powodu, by jej nie wierzyć. Ona zawsze była tak szczera, tak mu oddana... przynajmniej dopóki nie pojawił się tamten.

— Wybacz mi — prosiła, tuląc się do jego piersi.

— Wybaczę, a wiesz dlaczego? Bo cię naprawdę kocham. — Wytarł jej z policzków łzy. Zdało się mu, że teraz właśnie była mu bliższa niż kiedykolwiek. Musiał między nimi pojawić się ten trzeci, by oboje zrozumieli, jak bardzo się potrzebowali. — Musimy się uspokoić. Wiem, że nie chciałaś źle. Ja też powinienem szczerze z tobą wcześniej porozmawiać.

— Byłeś dla mnie dobry, jak zawsze. To ja powinnam cię teraz przepraszać na kolanach.

— Nie, już bez przesady — odparł radośnie, by trochę rozluźnić atmosferę. Ucałował jej czoło, napawając się słodkim zapachem jej nowego szamponu o zapachu lilii wodnych, ona zaś bawiła się, głaszcząc jego udo. — Zaczniemy od nowa?

— Tak, jeżeli się na to zgodzisz.

— Wszystko w porządku? — spytała pani Winiarska, pojawiając się właśnie z porcją wybornego ciasta w rękach, zaniepokojona nieco tym widokiem. — Dobrze się czujesz, Różyczko?

— Tak, dziękuję, wszystko dobrze — odpowiedziała, udając, że nic się nie wydarzyło. Bo naprawdę nie działo się nic: wciąż miała swojego chłopaka, którego nie zamierzała na nikogo wymieniać, na szczęście z wzajemnością.


Fontanna na Placu Zamkowym znów zachwycała swym pięknem w pełnej okazałości. Strumienie wody wyskakiwały w górę niczym gejzery, chłodząc przechodniów w ten gorący dzień. Aniela oparła się o jej brzeg, podziwiając panoramę starej części miasta. Właśnie tak wyobrażała sobie urocze włoskie uliczki gdzieś w Rzymie i Neapolu, mimo że nigdy tam nie była i nie mogła ich porównać. Wcale nie czuła potrzeby, by tam wyjeżdżać. Jej rodzice byli we Włoszech podczas podróży poślubnej i wspominali, że straszliwy tam panuje tłok, a turystów tyle, że nie da się porządnie zwiedzić miast ani też chłonąć ich pozytywnej energii. Skoro więc miała małą Italię tutaj, po co miałaby się stąd ruszać?

Czekała na Mateusza. Mieli pójść razem do "Szlacheckiej", jak za dawnych czasów. Spóźniał się już pół godziny, choć obiecał, że będzie na czas. Uważnie przyglądała się każdej przechodzącej osobie, aby przypadkiem go nie przegapić. Niecierpliwie stukała korkami o kocie łby, gdy na jej plecy kapały zimne krople z wodotrysku.

Mati, gdzie jesteś? Co cię zatrzymuje albo kto? Poszedłeś na lody beze mnie?

Pomyślała nawet, że zapomniał albo przestał ją szanować. On przecież nigdy się nie spóźniał. Zawsze przybywał na każde jej zawołanie. Nigdy nie odmówił jej pomocy, a teraz nagle się odmyślił bez uprzedzenia? A może po prostu to ona pomyliła godziny, już sama nie była pewna.

— Buu! — Usłyszała za sobą mrożący krew w żyłach krzyk przyjaciela i z przestrachu zaraz wylądowała plecami wraz z całą głową w basenie fontanny. Całe szczęście potrafiła świetnie nurkować, kiedyś nawet wygrała zawody pływackie.

Wydostała się jakoś z tej bani, cała przemoczona, a z włosów spływały jej strugi wody. Wyglądała jak strach na wróble po przejściu ulewy. Dmuchnięciem próbowała zdmuchnąć sprzed oczu ciężkie od wody pasma włosów, jednak nie miała tyle siły. Musiała zatem wyręczyć się dłonią.

— Wybacz, nie mogłem się powstrzymać — stwierdził Mati. — Tego nie było w planach. Pomogę ci. — Zdjął z siebie ulubioną granatową bluzę z Wielkim Wozem. Na szczęście w tak piękną pogodę nie na długo pozostanie boginią morza.

— Bałam się, że nie przyjdziesz — odparła, udając nadąsanie. W rzeczywistości jednak tam głęboko w środku chciała się z tego śmiać, w końcu nie co dzień można zanurkować w fontannie.

— Stęskniłaś się? — spytał, starając się zamrugać tak, jak ona sama zwykła to czynić, a minąwszy kilka nowych donic z kwiatami, skierowali się w stronę rynku.

— Niee... — zaprzeczyła, lecz zaraz zmieniła zdanie — tak.

— To mi schlebia. Przepraszam za spóźnienie, ja...

— To było specjalnie, za karę, prawda? — przerwała mu stanowczo. — Bo byłam ślepa.

Zdumiał się tą naglą zmianą tonu i jej przenikliwością. Chyba naprawdę się ostatnio zmieniła, tak jakby zyskała kilka dodatkowych punktów inteligencji. Kto wie, może po prostu miała tyle szczęścia, by wygrać je na loterii.

— Przez grzeczność nie zaprzeczę — zaśmiał się, gdy szli już w stronę lodziarni. By nie straszyć ekspedientki, zaproponował, iż to on kupi desery dla nich obojga. Nie musiał jej pytać o smak, od dawna znał jej upodobania.

— Co będziesz robić w wakacje? — zapytał, gdy oboje przysiedli na ławce pod drzewem.

— Z okazji osiemnastki kupiłam sobie osiemnaście książek — odparła, delektując się szybko topniejącym lodem. — Chcę je przeczytać.

— Co ty, nagle książkarą zostałaś? — zdziwił się, a po jego dłoni spłynął zielony, kwaskowaty potok sorbetu z kiwi.

— Po prostu próbuję nowych rzeczy w życiu — odparła z wyższością.

— Ale...

Domyśliła się, jakie chciał wysnuć zarzuty. Już się na nie przygotowała, tocząc z nim w myślach tę rozmowę pod swoim prysznicem. Gdyby nie padło na ten temat, sama by się nim pochwaliła.

— No dobra, lektury też będę czytać. Obiecuję — zadeklarowała niczym polityk na wiecu wyborczym.

— Zacznij od Lalki, chyba ci się przyda — zasugerował, podśmiechując się pod nosem.

— Skoro tak mówisz, Mati. A wiesz, oglądałam ostatnio jeden serial i tam główny aktor...

— Nie chcę o tym słyszeć! — Odżegnywał się rękami, odsuwając przy tym do tyłu, tak żeby jak najmniej słów docierało do jego uszu.

— Przepraszam, stare nawyki. — Zatrzepotała rzęsami, po czym pewnie zbliżyła swe jędrne usta do jego policzka, wprawiając go przy tym w niemałe osłupienie, lecz i nieopisaną ulgę. Po tylu miesiącach, ba, po tylu latach wreszcie się odczekał! Kąciki jego ust podniosły się w stronę oczu, a głowa powędrowała wolno tak, by i jego wargi poznały słodycz jej truskawkowego błyszczyku. Zastygli razem w rozkosznej bliskości, zapominając o dzielącej ich przeszłości, czy o właśnie kreowanej nowej wspólnej przyszłości.

W tym momencie resztka lodów ostatecznie spłynęła po kamieniach ulicy, tworząc uroczą, kolorową rzeczkę, opływającą je w kształcie zbliżonym do serca.

Widać w końcu spadły jej klapki z oczu i postawiła świat rzeczywisty nad wymyślonym. Przecież tu także czekały ją miłe przeżycia, o ile tylko miała przy sobie ukochanego przyjaciela.


Jula, której rożek lodowy ze sklepiku osiedlowego także grubymi kroplami witał się z szarymi wysepkami deptaka, zaczęła się nieco niecierpliwić. Rozglądała się w każdą stronę, każdą najwęższą uliczkę, z której mogłaby wyłonić się jej najlepsza przyjaciółka.

Chcąc policzyć, ile groszy powinna wyciągnąć od niej za spóźnienie liczone w minutach, spojrzała w ekran wyciszonego jak zwykle telefonu i nie uwierzyła własnym oczom. "Przepraszam cię, musimy jechać z Tadkiem pilnie do stajni. Nagły wypadek. Później ci opowiem" — tak właśnie po raz kolejny Anka wymigała się od wspólnego wyjścia do kina.

Ugh, jak mogła!

Zrezygnowana usiadła na ławce pod lipą, ratując resztki spływającego śmietankowego deseru, gdy tuż obok niej przemknął na rowerze Janek. Zauważył ją kątem oka, zsiadł, po czym podprowadził go tyłem w jej stronę.

— Co jest? — spytał z manierą typowego ziomka z blokowiska.

— Nic. — Nie miała ochoty z nim rozmawiać. To już kolejny raz, kiedy zostawała sama, lecz tym razem było jeszcze gorzej, bo z nim.

— Przecież widzę — drążył, zerkając łapczywie na resztki wafla w jej dłoniach.

— Najlepsza przyjaciółka mnie wystawiła. Znowu — wycedziła przez zęby, miętoląc w dłoni przybrudzoną serwetkę, zanim zdecydowała się jej pozbyć. — Mówię ci, już nawet kina mi się odechciało.

Uśmiechał się do niej półgębkiem, w zamian musząc patrzeć na kwaśną minę trola, w dodatku takiego z problemami ocznymi. Podobała mu się ta wersja sfochowanej Julii. Miała w sobie coś uroczego.

Westchnęła głęboko, w końcu zaś oświadczyła z pełną powagą:

— Idę do domu.

— Gdzie mieszkasz? — Zatrzymał ją, gdy próbowała odejść.

— Na Zagonowej — odparła beznamiętnie.

— Wsiadaj, podwiozę cię. — Kiwnął głową, przygotowując się od odjazdu.

Pomyślała, że w sumie to dobry pomysł. Usadowiła się na bagażniku. Może niezbyt było jej wygodnie, ale przynajmniej nie musiała iść z buta taki kawał prawie na Pola Ryżowe. Nim ruszył, objęła go w pasie i przytuliła głowę do jego pleców. Zwyczajnie poczuła, że musiała kogoś mocno uścisnąć, a że napatoczył się właśnie Romecki, to już trudno. Musiała przyznać, że w dotyku miał bardzo przyjemne ciało. Chłopak uśmiechnął się pod nosem, po czym odjechał z wolna w stronę jeszcze niezachodzącego słońca.


Tymczasem przy stoliku w głębi sali w "Macaroni", Tomek badał jakoś usług konkurencyjnej branży. Miała mu w tym pomóc pewna spóźniająca się od dwóch minut, dość wybredna osoba. Uderzał palcami w stół, wygrywając rytm piosenki zasłyszanej w radiu. Aby nie tracić czasu, zamówił już dla nich pizzę z bekonem i boczniakami. To był dla niego ważny dzień. Pierwsze wolne popołudnie od dawna, w dodatku postawił sobie za punkt honoru wydostać się z bagna, w jakie wciągnął się jakieś cztery miesiące temu.

Serafina wreszcie przyszła. W najmodniejszych ciuchach, jakie znalazła w szafie i starannym, trochę zbyt świecącym makijażu wkroczyła do lokalu i zaraz znalazła się naprzeciwko niego. Minę miała poważną, może trochę naburmuszoną, co miało raczej odzwierciedlać jej wysoką pozycję społeczną i odstraszać co biedniejszych gamoni. Wtedy właśnie do akcji wkroczył Fryderyk, podając im jedzenie prosto z pieca.

— Dziękuję. — Dziewczyna odwróciła się w jego stronę z przesadnie słodką minką, po czym przesunęła językiem po górnej wardze i zamrugała kilkakrotnie. Jóźwik mógł tylko na to patrzeć

— Proszę — odrzekł, lecz zaraz wrócił do swych obowiązków na kuchni.

— Już się tak nie śliń do niego, bo stracę apetyt — bąknął przez zaciśnięte zęby. — Nie trawię gościa. Wszystkie najlepsze laski mi podbiera.

— Zapomniałeś, jak ty mnie wyrwałeś? Robisz to samo w pracy, dzióbku. Ale nie martw się, wybaczam ci. Wygląda nieźle - dodała rozmarzona, po czym zaciągnęła się zapachem świeżej pizzy, żeby nie było, że mówiła o Federicu. — Trochę zabulisz za nas oboje. — Nie zważając na niego, wyrwała pierwszy kawałek i włożyła sobie na talerz.

— Myślałem, że bierzemy na pół. — Dopiero to oświadczenie wyrwało go z rozmyślań, w jaki sposób pozbyć się tamtego "alwaro". Te plany musiał odłożyć na później.

— Jeśli nie jesteś w stanie zapłacić za pizzę, to co z ciebie za facet? — fuknęła, zgrabnie wkładając grube ciasto do ust.

— Dobrze, zapłacę, dla świętego spokoju — oznajmił, będąc tak rozkojarzonym, że nie wiedział, jak się zabrać za jedzenie. Powstrzymał się przed tym i wziąwszy głęboki oddech, zaczął poważnie, jakby miał zaraz prosić o jej rękę: — Serafi, zaprosiłem cię tu dzisiaj, bo...

— Bo nie możesz beze mnie żyć, dzióbku, i chciałeś mi zrobić przyjemność — dokończyła, wcale na niego nie patrząc. Zajęta była ważniejszymi sprawami.

— Nie — zaoponował. — Zaprosiłem cię tutaj, bo chcę z tobą poważnie porozmawiać.

— Tylko nie próbuj się oświadczać. Nie stać cię na nasze wesele. — Dołożyła sobie kolejną porcję z sosem czosnkowym.

— Nie, posłuchaj mnie! Chciałem ci powiedzieć, że — zauważywszy, że wreszcie zwróciła na niego uwagę, poczuł moc, by wreszcie to powiedzieć — Że ty i ja to nie jest dobrana para.

Natychmiast rzuciła widelcem i wstała od stolika. Piorunowała go swymi wielkimi oczami, podkreślonymi jeszcze przez czarne kreski. Przypominała teraz te upiorne nauczycielki matematyki, z pogardą patrzące na delikwenta nieradzącego sobie z przykładem z tablicy.

— Coś ty powiedział?! — zagrzmiała tak donośnie, że klienci ze stolików obok się zaczęli na nich gapić.

— Musimy się rozstać na trochę, to może za sobą zatęsknimy. — W tej chwili miał już trochę więcej odwagi. Wiedział, że przy ludziach nie mogła mu nic zrobić.

— Ty świnio! — uderzyła mieniącą się srebrną torebką w stolik, aż solniczka i pieprzniczka się przewróciły, a sosjerka o mało nie pobiła. — Sam sobie jedz tę świńską pizzę! Pasujecie do ciebie!

Wybiegła stamtąd obrażona. Jóźwik, a wyjść stamtąd z twarzą, zacisnął zęby i wezwał swego najgorszego wroga z rachunkiem, prosząc przy okazji o zapakowanie reszty na wynos.


Z mieszkania na Tkackiej natomiast rozbrzmiewały na całą okolicę dźwięki pianina. Może nie jakieś złożone melodie, nie zaraz Taniec węgierski Nr 5 Brahmsa, jednak wciąż bardzo przyjemnie się tego słuchało. Pojedyncze dźwięki, składające się w jako-taką całość, były także w stanie porwać do tańca nawet najbardziej zajadłego przeciwnika pląsów. Tym razem melodia nie wypływała ani spod palców maestry Kaliny, ani jej starszej siostry, lecz Zbyszka Kowalewicza, odbywającego u młodszej Niemojewskiej specjalne lekcje.

— Prawą rękę ogarniasz, więc przydałoby się teraz lewą — stwierdziła, chodząc po pokoju ze szklanką kawy w dłoni. Tak było jej łatwiej skupić się na słuchaniu muzyki.

— O nie, wyczuwam akordy — przeciągnął żałośnie Kowal, opierając łokieć o klawiaturę, przez co przez chwilę rozległa się straszliwa kakofonia. - Jak raz się za nie zabrałem, to prawie mi kinkiet na głowę spadł.

— Dasz radę. Cedur jest prosty — zarządziła piętnastolatka. Podeszła do niego i wskazała na podstawowy klawisz, bez którego bezbłędnego rozpoznawania nie dało się przejść na wyższy poziom nauki. — Jedziesz co drugi biały od ce.

— Tyle to ja wiem — odparł niepocieszony. — Najgorzej zegrać dwie ręce naraz.

— W końcu się nauczysz — nie odpuszczała, a pochylając się z ramionami opartymi o skrzynię instrumentu, zaczęła mu objaśniać akordy molowe oraz septymowe.

Historia lubi się powtarzać, a jednak jakimś cudem Kalina Niemojewska nie podzieliła losu swojej starszej siostry, przynajmniej na razie. W gruncie rzeczy przeżyły przecież to samo: obie nakryły swych wybranków na mieście z kimś innym. Lekcje pianina z ukochanymi - to także je łączyło. Dla jednej z nich te wątki zakończyły się tragicznie, dla drugiej życie okazało się mimo wszystko łaskawe. To nie był jeszcze jej czas. Dla młodszej pora na rozczarowania dopiero nadejdzie.

Ana natomiast błąkała się po mieście, zaglądając co jakiś czas do sklepowych witryn w poszukiwaniu ładnych ubrań i butów, które do niczego się jej nie przydadzą, bo nie kroiła się na razie żadna impreza. Zresztą, gdyby nawet ktoś z rodziny ni stąd, ni zowąd wyskoczył z weselem lub inną komunią, ona raczej i tak nie miałaby ochoty się na niej pojawić. Kochała tańczyć, kochała wygrywać weselne konkursy wokalne, ale straciła już do tego wszystkiego chęci. Znowu znosić dowcipy pijanego wujka Wieśka spod Radomia albo tracić apetyt, patrząc na ujemne umiejętności taneczne dziewięćdziesięciu dziewięciu procent gości — to nie dla niej.

Dziś były jej dwudzieste pierwsze urodziny, czyli pokonała kolejny krok ku przepaści. Jedyną osobą, która o nich pamiętała, nie licząc oczywiście jej rodziców, była Gabriela. Co roku przesyłała jej w tym dniu zabawne, przepisane z sieci życzenia, a Anastazja za każdym razem odpisywała proste "Bardzo dziękuję, tobie też wszystkiego dobrego". Dziś dzień jej urodzin, za kilka dni rocznica ślubu Agnieszki.

Zamierała na każdą myśl o tym, co uczynił jej Krzysiek przed rokiem. Wciąż jeszcze doskonale pamiętała, jak jakieś dwa tygodnie wcześniej spędzili razem wieczór w Teatrze Romantica: tylko oni dwoje, scena i fortepian. Oparła się o jego czarną, lśniącą skrzynię, on sunął dłońmi po klawiaturze, a jedynym źródłem światła był boczny reflektor.

Grał Nessun dorma, wkrótce dołączył się także śpiewem. Wiedział, że to jedna z jej ulubionych arii. Wtedy płakała ze szczęścia, lecz teraz, gdy wróciła pamięcią do tego momentu, łzy płynęły jej z tego drugiego powodu.

To nie był przypadek. Ta aria, ta opera... To ona była prawdziwą i żyjącą księżniczką Turandot, którą oto wreszcie zdobył książę imieniem Krzysztof, wyśpiewując swoje tryumfalne "Vincerò!". Wtedy ona dołączyła się, śpiewając tłumaczony na prędce finał "Dziesięć tysięcy lat cesarzowi!".

I na co to wszystko? By jej udowodnić, że można ją pokonać jej własną bronią?

To była ostatnia piękna rzecz, jaką pamiętała w życiu. Ostatnia chwila szczęścia, nim zgasło na zawsze.

Nie spostrzegła się, gdy trafiła na Hiacyntową, a potem tuż pod dom Nowaków. Było bardziej niż pewne, iż tam impreza trwała nieprzerwanie, lecz już bez niej. La donna è mobile — śpiewał niegdyś dla niej w roli rozwiązłego Księcia Mantui. Owszem, zmieniła się po raz kolejny. Teraz miała dwa głosy, które będą ją prześladować po wsze czasy. Dwa głębokie brzmienia. Dwie męskie arie, utkane nad grobem jej szczęścia.

Księżniczka Turandot, Książę Kalaf i Książę Mantui — jej potrójne operowe przekleństwo.

Po zimnej twarzy spłynęły jej palące niczym lawa rzeki łez. Miała wrażenie, że ta rozżarzona lawina wyryła na jej skórze szramy wielkości skalnych rozpadlisk, a słońce wypaliło je jak glinę tak, że nigdy już się ich nie pozbędzie. Nie pisnęła ani słowa. Ani słowa.

Zabawne. Kobieta, która uwodziła na scenie jednym spojrzeniem lub jednym tylko ruchem ręki, w życiu nie potrafiła utrzymać przy sobie żadnego mężczyzny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro