Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXX


W dzień konkursu par Ana podjechała samochodem pod przystanek autobusowy, skąd odebrała czekającego już na nią Rafała. Dopiero teraz dostrzegła, że władze miasta wreszcie dotrzymały obietnicy i wstawiły nowe donice z kwiatami. Zespoły zbierały się na miejscu od dziesiątej, zaś sam konkurs rozpoczynał się o dwunastej. Na liście widnieli jako para numer dziewięć, stąd prędzej niż na piętnastą nie wystąpią na pewno, a raczej zapewne wszystko się jeszcze przedłuży — taki urok imprez kulturalnych.

Usadowił się pewnie na miejscu pasażera, prawie nie patrzył przed siebie, lecz na nią, na jej wydatne usta i chude ręce, oparte o kierownicę. Włączyła radio na kanale z muzyką klasyczną, by nic jej nie rozpraszało, a jednocześnie nie było zbyt cicho. Nie spieszyła się, nie miała zamiaru natknąć się na ukryty za drzewami patrol czy inny fotoradar. Inni kierowcy trzymali się za nią sznurem, ale żaden nie odważył się zatrąbić, nie na lawendowego malucha cabrio.

Właściwie cieszyła się, że to właśnie on jej towarzyszył. Nie był to co prawda Fede, przy którym na pewno nie utrzymałaby się w ryzach. Na pewno nie mogłaby się powstrzymać przed śpiewaniem wraz z nim. Jakby się to skończyło? Bez dwóch zdań źle, mogłaby nawet pojechać w lewo na rondzie. Zatem chwała niebiosom, że Federica z nimi nie było.

— Znasz drogę? — spytał, próbując przełamać niewygodną dla niego ciszę.

— Do Boniedzic? Pewnie, że tak — odparła radośnie, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. To przecież wcale nie tak, że za każdym razem wracała tymi drogami do Warszawy. Wcale nie tak, że znała praktycznie wszystkie tutejsze przydrożne kryjówki radiowozów.

— Uważaj, wahadło — ostrzegł, gdy zbliżali się do korka długiego na ponad dwie drogi podporządkowane.

— Pięknie. To sobie postoimy. — Dmuchnęła powietrzem z ust, ściągając dłonie z kierownicy.

— Nie martw się, przecież nie musimy się śpieszyć. Mamy dużo czasu.

Dalej na szczęście było już spokojniej. Żadnych zatorów, awarii świateł czy wypadków. Na miejsce zajechali jakoś po trzynastej. Anastazja przez jakieś pięć minut błądziła wąskimi ulicami Boniedzic w poszukiwaniu darmowego parkingu, aż ostatecznie znalazła dogodne miejsce pod dworcem kolejowym, skąd do teatru miejskiego mieli jakieś piętnaście minut piechotą. Przez ten czas praktycznie ze sobą nie rozmawiali, skupiając się raczej na niezbaczaniu z drogi. Po drodze minęli neogotycki kościół ze strzelistą wieżą, pomnik poświęcony poległym w drugiej wojnie, przerzedzony ostatnią wichurą park i kilka sklepów z różnościami.

Będąc u celu, natychmiast weszli do środka, gdzie czekali już na nich wyznaczeni przez organizatora do przyjmowania artystów biedni studenci i uczniowie, zbierający punkty za wolontariat w dziale kultury.

— Państwa nazwiska — poprosił odźwierny w garniturze wyuczoną formułką, trzymający w dłoniach listę.

— Rafał Kościeński — wypalił wysoki szatyn trzymający torby z kostiumami, wyprzedzając tym swoją towarzyszkę.

— Dobrze. — Chłopak wykreślił jego nazwisko, po czym spojrzał na stojącą obok Anastazję. — Pani?

Westchnęła głęboko, nie chcąc podawać wszem i wobec danych. Wyciągnęła zatem z torebki dowód osobisty i podirytowana podała go panu służbiście.

— Pani Niemojewska. — Odczytał jak na złość, po czym oddał jej dokument.

— Tak — przyznała kwaśno.

Niemojewska? Czy tak właśnie nie ma na nazwisko Kalina? — pomyślał Rafaello, ale zaraz wrócił do teraźniejszych spraw.

— Pani jest...? — drążył tamten, lecz ona skutecznie ukróciła te zapędy: — To zbieżność.

— Oczywiście. — Młodzian zamienił się nagle w pomocnego recepcjonistę. — Na drugiej przerwie dostaniecie państwo po zestawie obiadowym. Szatnia jest tutaj na wprost, toaleta na lewo i do końca, a garderoba będzie dostępna, kiedy para numer siedem będzie na scenie.

Spojrzawszy na zegarek, Kościeński zapytał dla pewności:

— A teraz kto występuje?

— Para piąta, zdaje się. Za dwadzieścia minut będzie pauza.

— Dziękujemy — ucięła Ana, napierając lekko na ramię kolegi, sugerując, by poszli odłożyć wierzchnie okrycia.

Umieszczając je na hakach, dostrzegli, że w foyer pomocnicy w białych koszulach i eleganckich spodniach ustawiali stoły, a na nich armię kieliszków z szampanem, talerze ciast z warstwami kremu, patery z egzotycznymi owocami oraz warniki, gdyby któregoś z uczestników naszła ochota na kawę lub herbatę.

— Proszę — zachęcała jedna z pomocnic, wskazując na nakryty już stolik.

Ana podeszła bliżej, lecz nie miała siły nic jeść. Nie przed występem. Łyknęła tylko kieliszek na otrzeźwienie i na siłę dwie kulki winogron.

— Niemojewska? Tak jak Kalina — wtrącił się Rafał, jak zwykle czając się za nią, gdy tego nie potrzebowała. — To twoja siostra, kuzynka? Nic nie wspominałyście. W sumie jak teraz pomyślę, to jesteście do siebie podobne.

— Tak, to moja siostra, zadowolony? — odwróciła się, spotykając na drodze jego łagodne, błękitne oczy. Po chwili odeszła, by usiąść na przytwierdzonych przy ścianie kinowych fotelach z bordowym obiciem i drewnianą ramą.

— Nie. — Nie miał zamiaru jej zostawiać. Przysiadł się obok, podawszy przygotowaną na szybko filiżankę herbaty. — Nie rozumiem, dlaczego nie powiedziałyście od razu. Jest jeszcze coś, czego nam nie mówisz? Powiedz — nalegał, patrząc na nią tak, jak tego nie znosiła. Coś jej w nim nie pasowało. On był zbyt dobry, zbyt miły. Ten człowiek nie mógł istnieć naprawdę, musiał mieć jakąś wadę poza byciem nudziarzem. Tak się nie zachowują prawdziwi ludzie, a już na pewno nie okrutna panna Niemojewska.

Wtedy, patrząc na nią z boku, coś mu zaświtało. Pani Lipniak-Gorecka, to spotkanie na mieście. To wszystko się łączyło. Jakże był ślepy przez cały ten czas! Zwodziła ich wszystkich bez trudu. Obie to robiły! Córki aktorki, wiadomo, kłamać potrafiły bezbłędnie.

Co za przypadek! Ta słynna Elżbieta, ta świecąca w panteonie najbardziej zasłużonych aktorek teatralnych, ta sama! Ta, która przecież była też jego zawodowym autorytetem!

— Niemojewska — powtórzył, próbując zmusić ją do wyznania. — Zdaje się, że jedna aktorka tak się nazywa. Ta, co ma swój teatr.

Anastazja poczuła, że oto nadszedł koniec jej niezależności. Po paru miesiącach jednak ją rozpracował, co prawda nie sam, tylko przez tamtego gościa przy drzwiach, bo nad nim nie mogła zapanować. Będzie musiała w końcu się przyznać. Nic dziwnego, takie sprawy zwykle w końcu się rypią, tak przynajmniej bywa w filmach.

— Brawo, Sherlocku. Elżbieta Niemojewska od Teatru Romantica to moja matka — potwierdziła, bezwładnie zarzucając rękami, prawie upuszczając przy tym naczynie. Szczęście, że pozostali ludzie zajęci byli konsumowaniem ciasta i nie zwracali uwagi na jej wyskok. — Tak, ja i Kalina jesteśmy jej córkami. Możesz mnie teraz zwyzywać, opluć, zmieszać z błotem i poniżyć, jak tylko się da.

— Nie zrobię tego — odrzekł spokojnie.

— Co? — Nie tego się spodziewała. On na bank blefował. Prędzej czy później obrzuci ją wiązanką przekleństw. Tak, z pewnością tak będzie.

— Teraz wszystko ma sens. Stąd się znacie z panią Irką. — Począł śmiać się w głos. — Dlaczego nic nie powiedziałaś?

— Wiesz, dlaczego?! Bo chciałam tu mieć święty spokój! — oznajmiła z rozbrajającą szczerością. Tym razem nie mogła grać. — Miałam dość tego, że wszyscy czegoś ode mnie chcieli. Chciałam zmienić środowisko, zacząć wszystko od nowa. I wiesz co? Nie udało się.

Wstała, chcąc odnieść filiżankę na jej miejsce. Poszedł za nią prosić o więcej wyjaśnień, jak na to zasługiwał. Musiała więc odejść znów w kąt, gdzie ludzi było mniej. Teraz z każdej strony czuła osaczenie.

— Czemu w takim razie nie powiedziałaś przynajmniej tego, że Kalina jest twoją siostrą? — dopytywał. — To chyba niewiele by zmieniło.

— Po nitce do kłębka. Po nazwisku najpierw dotarlibyście do mnie, potem do mojej matki, a potem jeszcze dalej. I z mojej anonimowości nici. Na szczęście po samej Kali nie idzie się połapać — rzekła trochę z żałością, a trochę z troską. — Jej jeszcze trochę brakuje do tej mitycznej wielkiej sławy.

— Wciąż nie rozumiem, po co ci to było.

Przysunął twarz bliżej, czując kwiatowy zapach jej włosów. Niemal się w nich zanurzył. Ona nie zwracała na to uwagi. Chciał się chłopak pobawić, proszę bardzo.

— Nie musisz rozumieć — mówiła. — Po prostu wyjdźmy dzisiaj na scenę i miejmy to z głowy. Tyle.

Wtem usłyszeli dzwonek obwieszczający koniec przerwy. Dla niej to jak wybawienie.

— O, widzisz, zaczyna się druga tura. Chodźmy popatrzeć — rozkazała, a gdy się odsunęła, objął czule i mocno jej dłoń, aż poczuła gulę w gardle.

Przepuścili tłum przed sobą, sami wchodząc jako ostatni, gdy już się zaczęło. Stanęli z boku, blisko drzwi, spozierając na parę tańczącą walca angielskiego, dokładnie jak przewidziała. Ana nie miała zamiaru pakować się na widownię, zwłaszcza że to para siódma, zatem mogli już powoli wchodzić z tobołami do garderoby. Kiwnął głową na znak, by to właśnie uczynić.

Pomieszczenie nie było zbyt duże. Poprzednia ekipa zdążyła się już "wyprowadzić", a grupa ósma zagnieździła się w garderobie obok, zatem te małą klitkę z dużym lustrem, wieszakiem na kółkach i jednym tylko krzesłem mieli dla siebie.

Nie przejmowała się nim zupełnie, w końcu artyści są jak rodzina. Raz czy dwa pokazać trochę ciała to normalne i nikt nie zwraca na to uwagi. Sama w swoim życiu naoglądała się nie zawsze idealnych torsów kolegów z pracy i mało który robił na niej wrażenie — taka choroba zawodowa. Ostentacyjnie zrzuciła z siebie najpierw pudroworóżową bluzkę, potem jeansowe rurki, demonstrując dość wychudzone ciało, godne aparatu fotografa.

Jako dobrze wychowany człowiek, nie patrzył się specjalnie jak cielę w namalowane wrota, lecz zerkał tylko kątem oka i bardzo podobał się mu ten widok.

Gdy narzuciła na siebie suknię, ze sceny usłyszeli oklaski wraz z wezwaniem do przygotowania się do wyjścia kolejnej pary. Ten czas zbliżał się nieubłaganie. Piętnaście minut — tylko tyle dzieliło ich od najważniejszej chwili dnia.

Wreszcie przyszła ich kolej. Wyszli, odtańczyli w najwyższym skupieniu ogniste paso doble, byk został pokonany, a konkurs odhaczony z listy. Teraz wreszcie mogli wyjść na świeże powietrze.

Wkrótce dostarczono im pożywienie, z czego tym razem chętnie skorzystali. Anastazja nie miała złudzeń. Nie liczyła na przejście do dogrywki, za dobrze znała te prowincjonalne ławy sędziowskie. To nie turniej, gdzie liczyła się technika i dokładność. Tu liczyły się indywidualne preferencje. Nawet jeżeli zaskoczyli ich wymagającą choreografią, to nic nie znaczyło. Niech akurat któryś z nich będzie fanem fokstrota i wszystko, co nie będzie fokstrotem, odrzuci? To wielce prawdopodobne.

Zatańczyli raz jeszcze, tym razem jive'a. Na scenie było gorąco, nawet jak na tę porę roku. Gorąco, aż pot spływał po ich twarzach oraz rękach, iż trudno było nie wyślizgnąć się tej drugiej osobie i nie upaść. Wzrok ich był nieruchomy, nieobecny, tępy. Nie widzieli siebie, jedynie czuli swoją obecność, licząc w głowie kolejne kroki, a zaraz wyrywając się naprzód, uwodząc widownię. Tylko to się liczyło — ludzie tuż przed nimi, oczekujący wyreżyserowanych igrzysk.

A jednak jakimś cudem im się udało. Wywołano pięć par, resztę odesłano z kwitkiem. I znów przerwa półgodzinna, znowu przetrzymanie.

— Chyba nam się udało — stwierdził, pakując manatki.

— Może tak — westchnęła, upychając szczotkę oraz lakier do torby. Skinęła na niego i razem opuścili już tę klitkę na dobre, nie mając zamiaru wracać do tematu minionego występu.

Wynieśli swoje rzeczy do szatni, potem zgarnęli ze stolika po kubeczku zimnej wody, z którymi to udali się na zewnątrz, w miejsce odgrodzone od publicznego widoku przez krzewy.

Rafał stanął tuż przed nią, grodząc jej drogę ucieczki. Wyrzucił zgnieciony kubek do kosza obok. Wstrzymał na moment oddech, nie chcąc już dłużej tego wszystkiego w sobie tłumić. Jej zaś właśnie zadrżały wargi, później ręce, że mało nie wylała z przezroczystego płynu.

— Ano, nie skończyliśmy tamtej rozmowy — zaczął poważnie, jakby mieli się już nigdy więcej nie spotkać.

— Wszystko już o mnie wiesz, po co to ciągnąć? — spytała, usiłując utrzymać się w ryzach i nie przewrócić ze zmęczenia przy najbliższej okazji.

— Chcę dla ciebie jak najlepiej — ciągnął, robiąc krok do przodu. Milimetry dzieliły ich od zetknięcia się ciałami. Wcale jej to nie przeszkadzało, lubiła bliskie towarzystwo mężczyzn, ale nie niepewne wyznania. Gdyby było inaczej, nie zatracałaby się tak bardzo w tańcach latynoamerykańskich.

Obniżyła wzrok, przełknęła ślinę i ze szczerością, na jaką było ją stać w tym momencie, odparła:

— Właśnie to mnie martwi. Ludzie zawsze przyjmują do wiadomości, że jestem, chociaż większość wolałaby, żebym nie istniała. To, że chcesz dla mnie dobrze, nie mieści mi się w głowie. Nie ma tego w moim słowniku.

— To pora kupić nowy słownik. Ten twój jest nieaktualny.

Dłonią delikatnie pieścił jej szyję. Dotarłszy do podbródka, przysunął twarz do jej policzka, czując po raz pierwszy tę bliskość, której pragnął, a nie spodziewał się, że kiedyś nadejdzie jej czas. Przymknęła powieki, uwieszając bezsilne nagle ręce na jego plecach. Z jednej strony przyjemnie było znów wtulić się w męskie ramiona, z drugiej nie była pewna, czy akurat w te konkretne.

— Błagam, nie rób tego — szepnęła. — Nie teraz.

— Wiesz, że coś do ciebie czuję. — Przeczesał palcami jej lekkie jak puch włosy. Och, jakże były jedwabiste, jakże przyjemne!

— Wiem od dawna, dlatego starałam się cię zniechęcić. — Uwolnili się z uścisku, nie odrywając jednak od siebie wzroku. Dyszała ciężko, a gdy wreszcie odzyskała głos, dodała dyplomatycznie: — Ja nie jestem tą, na którą czekasz. Przez cały ten czas próbowałam ci to pokazać. Ty jesteś jeszcze, jakby to powiedzieć, nieskażony bólem. Jeszcze niedawno też taka byłam, dopóki ktoś mnie nie przekreślił. Może gdybyśmy się poznali pięć, dziesięć lat temu, byłoby inaczej. Ja przeżyłam swoje, ty swoje... Posłuchaj, kocham cię, jak i wszystkich innych, ale to nie ta miłość. Nie eros, lecz filia.

Zimny dreszcz przeszedł przez jego ciało, lecz zrozumiał jej intencje. Tym razem była przecież szczera, tak mu się zdawało.

— Poczekam — powiedział, po czym skłonił głowę i pocałował ją w dłoń. — Chodźmy, bo nas jeszcze pominą za dezercję.

Zgodziła się milcząco, a on wspierając ją na ramieniu, wprowadził ją aż na widownię. Przycupnęli na bocznych fotelach w ostatnim rzędzie, by nie przeciskać się zbytnio między innymi ludźmi. Spodziewała się, że wyjdą jako pierwsi, lecz wezwano najpierw jedną parę do wyróżnienia, potem drugą, a później wprowadzono na scenę jakiś lokalny zespół pieśni i tańca, wykonujący regionalną pieśń ludową, której nie znali. Przez cały ten czas nerwowo wykręcała palce, a gdy zauważył to Rafał, natychmiast to przerwał, kładąc na niej swą znacznie mocniejszą dłoń. Nabrała łapczywie powietrza do ust i przymknęła oczy.

— Jestem tu — szepnął, pozwalając, by oparła o niego głowę. Wtedy dotknął wargami jej czoła, ona zaś prawie odpłynęła w błogi ratunek od świata zwany snem. Obudzi ją, gdy panie i panowie w barwnych strojach stracą swoje pięć minut.

— A teraz miejsce trzecie — zaczął wysoki pan konferansjer w szarym garniturze i fiołkowym krawacie, nie odrywając wzroku od podkładki z tekstem. — Para numer dziewięć.

— Anastazja Niemojewska i Rafał Kościeński ze Szkoły Tańca Assemblage w Radzieszyńcu — dopowiedziała towarzysząca mu pani w długiej błyszczącej sukni. — Gratulujemy.

Natychmiast się otrzeźwiła i oboje podeszli odebrać hańbiącą przecież trzecią nagrodę: rytualne, acz znienawidzone kwiaty, jakąś niewymyślną statuetkę oraz upominek w papierowej torbie. Kilka zdjęć z prowadzącymi, sędziami, potem powrót na miejsca z gorzkim posmakiem kolejnej porażki.

Do końca tego cyrku siedzieli jak na szpilkach. Wygrała para, której chwilę występu podglądnęli tuż przed swoimi przygotowaniami. Ten nędzny, sztywny walc bez ani krztyny polotu, jakby tańczyli go licealiści, siłą zaprzęgnięci do pokazu na studniówce. Drugie miejsce zresztą także zgarnęli "walcownicy".

— Miałaś rację z tymi walcami — ozwał się, gdy ruszyli już w drogę powrotną. — Tak połowicznie, bo chyba jednak nadal ludziom podoba się to, co znane i lubiane, a nie wymyślny artyzm.

— Taką mamy nową chorobę cywilizacji — przyznała absolutnie niezaskoczona. — Sprzedaje się prostota, kicz i krzykliwość. Wyjątki to wciąż tylko wyjątki.

Chciałbym, byś ty była moim wyjątkiem — pomyślał, ale zaraz się z tego wycofał. Na razie musiało pozostać tak, jak było do tej pory.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro