LXV
Rafaella nie obchodziło wiele, prócz śród i czwartków. Odpuścił sobie nawet ostatnie zajęcia z panią Lipniak, by porządniej przygotować się na kolejne popołudnie z Anastazją, licząc, że i ona oczekiwała tego dnia tak bardzo, jak on. Zauważył, że tym razem była jakaś spokojniejsza i parę razy nawet się uśmiechnęła. Układy konkursowe opanowali na blachę, zatem nie było powodu, by się smucić. Starał się jak mógł, by ją zadowolić i chyba wreszcie to doceniła. Raz, raz poczuł jej usta na swojej szyi, lecz zaraz je stamtąd odkleiła.
Zdało mu się wtedy, że to nie był przypadek. Być może ona sama tego chciała, choć trudno jej było w to uwierzyć. Co by nie mówić, to się wydarzyło i wyryło w jego pamięci niczym wypalone znamię, którego już nigdy stamtąd nie wyrzuci.
Lekcja czwartkowa przebiegła planowo — nikt jakoś specjalnie nie ucierpiał. Anastazja pozwoliła tancerzom na ciut wolności, znaczy się przez ostatnie pół godziny, może czterdzieści minut zajęć, włączyła im radio na losowym kanale, każąc po kolei improwizować do usłyszanej piosenki. Haczyk polegał na tym, że w najmniej odpowiednim momencie przełączała na kolejny kanał, trafiając też między innymi na muzykę religijną. W zasadzie tym lepiej, niektóre chrześcijańskie pieśni potrafią rozgrzać imprezę aż do czerwoności. Nikt nie miał zatem o to pretensji.
Tylko María zauważyła, że z instruktorką nie działo się najlepiej. Zdecydowanie nie miała już w sobie tyle werwy, co na początku, gdy rozstawiała wszystkich po kątach. Zmieniła się, zmiękła, a dziś jakoś tak szczególnie była przygaszona. Gdy tańczyli kolejne kilka razy układy konkursowe, nie odezwała się ani słowem, a gdy później tańczyli po swojemu, chyba nawet na to nie patrzyła. Twarz miała pobladłą, usta też raczej nieruchliwe, a oczy zdradzały zmęczenie.
Zrobiło się jej żal tej kobiety. Jeszcze niedawno zazdrościła jej i swojemu bratu, podglądając ich porywające tango. Nie rozumiała ich. Myślała wtedy, że staną się wszyscy szczęśliwą rodziną, a teraz widziała raczej cień Anastazji, którą od początku bardzo podziwiała.
Nie kazała Jurkowi na siebie czekać. Wyhaczyła Anastazję pod szkołą i poprosiła ją o rozmowę. Ana nie miała za bardzo siły odmawiać. W zasadzie nie miała siły nawet przemówić jakkolwiek, jednak widok jednej ze swych najlepszych uczennic ocieplił jej od środka. W jej zawianym zimową aurą sercu zakwitły pierwsze kwiaty magnolii.
— Anastazjo, bardzo mi przykro, jeśli coś złego ci się stało — zaczęła delikatnie. — Mam nadzieję, że to nie przeze mnie ani mojego brata. Nie chciałabym, żebyś źle o nas myślała.
— Nie martw się, to zupełnie nie chodzi o was — odrzekła, bo nie wypadało odpowiedzieć inaczej. Zresztą naprawdę lubiła tę dziewczynę i nigdy nie mogłaby mieć jej niczego za złe. Tak jakby nie o Fede — dopowiedziała sobie w myślach.
— Wiesz, ja bardzo chciałabym, żebyś ty i...
— Twój brat chyba tego nie chce — przerwała jej, podnosząc głowę. — Nie robi w tę stronę żadnych kroków.
Znudziłam się mu.
— Na pewno chce — zapewniała Latynoska, ściskając mocniej jej dłonie. — Jesteście stworzeni dla siebie, wiem to.
— To nie tak. Kocham twojego brata i ciebie. Najlepiej będzie, jeżeli zostawimy to tak, jak jest. Być może gdybyśmy z Federiciem spróbowali być razem, a coś by nie wyszło, nie potrafilibyśmy już żyć razem. Niech będzie tak, jak teraz. Czasem przyjaźń jest ważniejsza niż miłość — zaczęła znów filozofować, jakby naprawdę wierzyła w swoje słowa. W rzeczywistości z trudem artykułowała kolejne słowa, czując w gardle prawdziwy ból. — Widzisz, to jak w teleturnieju. Kiedy mamy już zdobytą jakąś dużą kwotę, możemy z nią odejść i ją mieć w całości. Możemy też grać dalej i narazić się na stratę wszystkiego, a ja nie chcę stracić twojego brata.
Choć i tak to się wydarzy. Wiem to.
Nastolatka niewiele z tego zrozumiała. Nie potrafiła tego pojąć umysłem, lecz wnętrzem gorącym odczuwała żar, płynący z serca stojącej przed nią pokrewnej duszy, stłumiony przez jakieś nieopisane kraty więzienne, schowane w głębi jej duszy.
— Czyli naprawdę go kochasz? — Pomimo dziwnych wykrętów tę prawdę María wyczytała bezbłędnie.
— Być może bardziej, niż on mnie — przyznała druga. — Dlatego musi tak zostać. Proszę, nie mów mu o naszej rozmowie.
— Dobrze. — Skinieniem głowy zapewniła o swej lojalności, a licząc, że to jednak nie koniec ich wspólnej historii, spytała z nadzieją: — Przyjdziesz do nas jeszcze?
— Tak, oczywiście. — Oczy Any prawie się zaszkliły. — Musimy przecież skończyć piosenkę.
Starsza wysunęła wreszcie dłonie z uścisku, uśmiechając się serdecznie, mimo że w jej sercu rozlewał się żal. Rozeszły się w przyjaźni, modląc się w duchu o pozostanie w niej po wsze czasy.
Właściwie Anastazji nie powinno to sprawiać szczególnej przykrości. Do niedawno zdawało jej się, iż aby ją zranić, musieliby ją na pół piłą łańcuchową przecinać. Tymczasem wychodziło na to, że zależało, który iluzjonista zajmował się operacją. Czasem wystarczyło, by jeden z magików smagnął ją obcasem albo krzywym okiem. Albo lipnym dzbanem od wuja Janusza Nowaka.
I choć wraz z Fede oficjalnie ukończyli utwór dnia następnego, nie spotkały się. Spędzili nad tym godziny przed południowe, gdy Nowakówna była jeszcze w szkole, a jej brat miał wolne przed popołudniówką. I choć czas rozkwitu w przyrodzie dopiero się rozpoczynał, dla Any czas miłości po raz kolejny dobiegał końca. Ona już dawno przestała być częścią przyrody, toteż radosna atmosfera wszechobecnych ptasich godów zupełnie na nią nie działała.
Wraz z początkiem kwietnia nadeszła świąteczna aura, trwająca prawie dwa tygodnie, bo to najpierw dzień dokuczania sobie nawzajem, potem kolorowa Niedziela Palmowa, czyli już w zasadzie uwertura do Triduum Paschalnego i Wielkanocy. W sklepach od jakiegoś czasu roiło się od nasion warzyw, koszyczków, kurczaczków i króliczków, a co mniej rozsądni sprzedawcy wciąż inwestowali w odchodzące do lamusa kartki z życzeniami.
Gdy Anastazja i Fryderyk ćwiczyli swój nowy utwór, Kalina, by zagłuszyć własny ból, w przerwach między pisaniem do Zbyszka wiadomości bez kontekstu, przyśpiewywała w zapętleniu Kantyk Mojżesza, a zwłaszcza jego monumentalne "Hosanna", próbując samodzielnie zastąpić dziesięciogłosowy chór. Kowal nie odpisywał jej zbyt często, a w Assemblage'u zachowywał się, jakby tylko się kolegowali — jakby nic nigdy się nie zdarzyło.
Być może tak właśnie było. To ona dopowiadała sobie nieistniejące powiązania, gdy tak naprawdę nie było o czym mówić. Cała ich historia wydarzyła się wyłącznie w jej głowie.
Powrót na trzy dni do Warszawy pozwolił jej spojrzeć na to z dystansu, jednak śniadanie wielkanocne a później trochę mniej mokry niż się spodziewała dyngus, nie smakowały już tak dobrze, jak kiedyś.
Nim się wszyscy obejrzeli, święta minęły. Do konkursu par zostały raptem dwa tygodnie, a Anastazja zaczęła się coraz bardziej niepokoić. Zawsze tak miała przed premierą, za którą była sama odpowiedzialna. Gdy za dziełem stał ktoś inny, gdy mogła polegać na innym reżyserze, nie martwiła się wcale. Niestety dla niej, ten występ łapał się pod pierwszą kategorię.
Dla Rafała także sytuacja nie była prosta. Od dawna odliczał czas jedynie kolejnymi próbami ze swą instruktorką, a każdą wolną chwilę poświęcał na doskonalenie warsztatu, nie tylko aktorskiego. Chciał, by tym razem wyszło idealnie. By wreszcie była z niego dumna i zobaczyła w nim kogoś więcej niż amatora z aspiracjami. Chciał, by widziała w nim artystę równego sobie i godnego jej uwagi.
Kolejna środa przyniosła lekkie rozleniwienie, czy może raczej znużenie ciągłym powtarzaniem wszystkiego od nowa. Na ich nieszczęście z każdym kolejnym razem szło im gorzej, zapominali się w kluczowych momentach, gubili w rytmie. Do konkursu zostało niewiele czasu, zatem to normalne.
W końcu stara prawidłowość teatralna głosiła, że im gorsza generalna, tym lepsza premiera.
— Nie denerwuj się, dobrze będzie. Zobaczysz, że od tego momentu za dwa tygodnie będziemy żyć w sławie długo i szczęśliwie — rzekł przewrotnie, mając nadzieję, że zwróci uwagę na kluczowe "my".
— Od dawna nie wierzę w żadne "długo i szczęśliwie" — odparła od niechcenia, odsuwając się.
— Ktoś ci w tym pomógł? — Nie odpuszczał, próbując jednak zmniejszyć dystans między nimi, choć w ustalonej choreografii mieli coś innego.
— W czym? — Zdaje się, że nie dosłyszała, skupiając się na swojej pracy.
— W takim myśleniu. — Tak, teraz wreszcie mógł przyciągnąć ją do siebie, bo tak mieli ustalone. Jak dobrze.
Nie odpowiedziała, ale zauważył, że zabolało ją to pytanie, co nasunęło mu tylko jeden wniosek. Ukrywała coś od samego początku, a teraz zaczęła się sypać. Z niepokojem patrzył na każdy kolejny jej krok, obawiając się, że w tym stanie mogłaby się pomylić i chociażby skręcić kostkę. Nie spuszczał z niej wzroku. Mimowolnie zaczął przy tym markować kroki, stając się bardziej jej asekurantem niż partnerem. Wyczuła to. Przy trzecim powtórzeniu układu jive'a wyrwała się w połowie i wyłączyła tło muzyczne.
— Dlaczego to robisz? — spytała nie tyle z wyrzutem, a raczej z żalem.
— Co takiego? — Rozłożył ręce, udając niewiniątko.
— Dobrze wiesz. — W tamtej chwili zaschło jej w gardle. Poczuła, że się dusiła. Roztwarła usta niczym ryba wyciągnięta z wody. Chciał jej pomóc, ale zatrzymała go gwałtownym wysunięciem dłoni. Dopiero teraz odzyskała rezon. — Opuściłeś się. Przestałeś się starać.
— Masz rację, wybacz mi.
Stanął przed nią w bezruchu, by jej nie spłoszyć. Doprawdy, przypominała teraz sarnę stojącą na leśnej dróżce, którą jeden fałszywy ruch mógł skłonić do ucieczki w knieje.
— To koniec na dziś — oznajmiła wreszcie. — I tak nic więcej nie zrobimy, jeśli dzień jest pechowy.
— Przepraszam, naprawdę. — Wciąż tłumaczył się łagodnym tonem, chłodząc jej zbłąkane serce i umysł. Nawet nie zauważyła, gdy opuściło ją napięcie i pozwoliła mu na znalezienie się tak blisko, by ją przytulił.
— Wiem, że stać cię na więcej — stwierdziła, powoli gładząc ramionami jego plecy. To dodało jej sił. — Tydzień temu było dobrze, dwa tygodnie temu jeszcze lepiej.
Zwolniła się z jego objęć i ni stąd, ni zowąd oznajmiła stanowczo:
— Ja wychodzę.
— Ano, zaczekaj. — Wyciągnął za nią rękę, próbując ją złapać, lecz ona była szybsza. Ku jego zdziwieniu zatrzymała się w drzwiach i jednak na niego spojrzała. — Proszę, porozmawiaj ze mną.
Nie miała zamiaru o tym mówić, nie tu. Poszła w swoją stronę, by się przebrać. Kościeński nie liczył na cud, przecież nigdy tak naprawdę się przed nim nie otwierała. Z pewnością nie miała zamiaru zrobić tego i tym razem.
Ona jednakże stała na zewnątrz, gdy wyszedł ze szkoły. Co prawda odwrócona plecami, ale jednak obecna. To był ten dzień, w którym postanowił wreszcie wyrzucić z siebie, co mu leżało na sercu. Nie mógł tego dłużej w sobie kisić. W nagłym przypływie adrenaliny odpalił się jak jeszcze nigdy:
— Anastazjo, błagam cię, przestań zgrywać niedostępną. Co mam zrobić? Co powiedzieć, by cię uspokoić? Może to, że od dawna próbuję się do ciebie zbliżyć, a ty mi w tym przeszkadzasz? Co chciałabyś usłyszeć? Pytam poważnie.
Zamarła. Zdało się, że jej ciało skamieniało. Właśnie tak czuła się podczas nagrywania taśm na przesłuchaniach, gdy nie pozwalano jej dawać upust emocjom, by nie uciekła z kadru. Dlatego nie znosiła zdjęć próbnych — odbierały jej wolność ekspresji.
Czuła, jakby jej płuca próbowały rozsadzić klatkę piersiową. Odwróciła się, a on stał tam na ostatnim stopniu schodów, jak gdyby nigdy nic. Wyprostowany, niewzruszony, patrzący na nią tymi samymi szczerymi oczami, co zwykle, co tak bardzo ją irytowało. On był dla niej zbyt prosty, zbyt uczciwy.
— Dla mnie nie liczą się słowa — zaczęła. — Nie nabiorę się na beznadziejne teksty o tym, że jestem piękna albo ambitna. — Chciała mu wykrzyczeć, że i on, dokładnie jak wszyscy przed nim, widzieli tylko jej ciało albo tylko tę otoczkę z pracy, a nie ją. Nieraz słyszała, że była wyjątkowa i że nigdy wcześniej nikogo takiego delikwent nie spotkał. Ona nigdy w to nie wierzyła. Paliła za sobą i przed sobą mosty, by kolejny raz z nich nie spaść i nie zostać porwaną przez prąd rzeczny. Ale może on taki nie był? Może, tylko skąd miała mieć pewność?
Znów odwróciła się do niego tyłem, pociągnęła nosem, a na jej czole pojawiły się zmarszczki. Przełknęła ślinę, po czym mówiła dalej: — Wybacz, ale kupienie mi kwiatów albo zabranie do kina nie pomoże. Na to możesz złapać byle dziewczynę z ulicy, nie mnie. To dobre dla nudziarzy bez wyobraźni. Jeśli naprawdę jestem dla ciebie wyjątkowa... — Urwała na moment, coraz bardziej tracąc siły. — Spraw, bym dobrze się bawiła. Daj mi posmakować życia. Chcę żyć, nie odpoczywać!
— Dlatego przestałem kupować ci prezenty — Mówił szczerze, jak jeszcze nigdy, przynajmniej tak właśnie czuł. — Już wiem, że to idiotyczne. Chciałbym dać ci to, czego chcesz, ale musisz mi na to pozwolić. Wiem, że nie jestem jak Federico. Wiem, że nie tak to sobie wyobrażałaś.
— Ale! — Nie wytrzymała, kładąc ręce na biodra.
— Daj mi dokończyć — przerwał na chwilę, by sprawdzić, czy może mówić dalej — to może być twoja jedyna szansa na szczęście. Pomyśl o tym.
Te słowa zabolały ją niczym rozgrzany węglem nóż wbity prosto w serce. Wiedziała, że miał rację. On był jej jedyną nadzieją na życie z kimś. Nie Krzysiek, nie jakiś tam Tomek, nawet nie Fede, tylko ten nieszczęsny Kościeński. Ten nudny, trochę nieporadny, zapatrzony w nią, niepotrafiący trzeźwo ocenić sytuacji młody mężczyzna. Ten, którego owszem, od jakiegoś czasu szanowała i być może próbowała przekonać się do niego, jednak nadal nie widziała siebie u jego boku.
Co za paskudna ironia losu. Niby w dwudziestym pierwszym wieku nie praktykowało się już małżeństw z rozsądku, a tymczasem ona tylko na takie mogła liczyć. Furtka do miłości się już zamknęła wraz z odejściem jej byłego chłopaka. Niczego więcej nie mogła oczekiwać. Tylko czy to etyczne? Przecież wiążąc się z nim bez prawdziwego uczucia, będzie krzywdziła ich oboje, a odmawiając mu, zapewne uczyni mu dokładnie to samo, co pewien muzyk uczynił jej przed niecałym rokiem.
Miała blisko dwadzieścia jeden lat, a wszystkie światła w tunelu zdążyły już zgasnąć.
— Ostatnio robiłam... różne rzeczy — zaczęła, czując ciepło w gałkach ocznych, lecz szybko się go pozbyła. Usiadła na murku, on zrobił to samo tuż obok. — Nie chciałam nikogo krzywdzić, wiesz o tym. Nie mogę zmienić przeszłości. Nie mogę się odciąć od... od...
— Od tego poprzedniego? — domyślił się tego już jakiś czas temu, w zasadzie krótko po swojej rozmowie z Nowakiem. — Przykro mi. Nikt nie powinien cierpieć w ten sposób.
— Nikt nie powinien, a jednak się to zdarza — odpaliła się, przyciskając mocniej dłonie do betonu. — Na kogoś muszą spadać boskie kary. Wypadło na mnie, cóż. Nic już z tym nie zrobię.
— Kim on był? — zapytał zwrócony bokiem w jej stronę, jednak Ana wciąż patrzyła na bruk przed sobą.
— Pianistą. Najlepszym, jakiego znałam.
— Naprawdę aż taki dobry? — drążył, przysuwając się bliżej o kilka centymetrów, czego ona nie dostrzegła.
— Czasem koncertował w teatrze. Wtedy myślałam, że przetańczymy i prześpiewamy razem całe życie. — Przetarła ręką oczy i wydmuchała nos. Dawno tak źle nie znosiła swych wspomnień. Teraz zapewne dołączył do tego żal za grzechy popełnione w Radzieszyńcu, którymi także się katowała. — Wiem, że to nie twoje wina i nie mogę się usprawiedliwiać, ale ja nie potrafię wymazać tego z pamięci. Czasem się zapominam i daję się ponieść na chwilę, żeby sprawdzić, czy naprawdę nic z tego nie będzie, a wtedy świat sprowadza mnie na ziemię.
Tak było z Federiciem. Od początku to przeczuwała, a jednak pozwoliła sobie na moment słabości. Nie mogła się mu oprzeć. Za bardzo przypominał jej utraconą na zawsze miłość życia. Nienawidziła się za to.
— I nie zaufasz mi? — Chwycił jej dłoń, spoglądając w te jej zaczerwienione, lecz wciąż piękne oczy.
— Nie mogę — szepnęła łagodnie. — Każdy człowiek jest zdrajcą, w mniejszym lub większym stopniu. Ja też — przyznała, czując w gardle coś na kształt ołowianej kulki. — Ale wiesz co? Dziękuję wszystkim tym, którzy mnie skrzywdzili, bo nie pozwalają mi o tym zapomnieć.
— I dlatego ja muszę płacić za cudze grzechy. — Natychmiast ją puścił i wbił wzrok w wielki płaski kamień pod stopami.
— Myślisz, że ja nie płacę? Uważasz, że jest mi z tym dobrze? I że dla zabawy biorę ziołowe tabletki? Nie, to w ogóle nie jest zabawne. — Poczęła szybko i głośno oddychać, jakby ćwiczyła przeponę. — Podobno ciężkie czasy tworzą silnych ludzi, a wszystko po to, by przeżyli jeszcze cięższe chwile. Czasem wolałabym być słaba i nie przeżyć — wyznała gorzko, a z kącika jej oka wypłynęła gorąca strużka.
Chciał ją objąć, lecz ona na to nie pozwoliła. Nie mógł znieść jej widoku w takim stanie. Do tej pory sądził, że była ścianą nie do zdarcia, czy też nosorożcem, przez którego skórę nie można było się przekłuć. Ona sama tak sądziła. Przez bardzo długi czas wypierała to wszystko, co się wydarzyło, lecz im bardziej próbowała się od tego odciąć, tym większą burzę sprowadzała na siebie w przyszłości.
Gdy tu przyjechała, udawała sama przed sobą, że nic ją nie obchodziło. Zdawało się jej, że pozbyła się jakiegoś ciężaru i że jakimś cudem uda jej się rozpocząć nowe życie. Czas pokazał, że się myliła. Teraz bolało ją znacznie mocniej niż wtedy, zapewne dlatego, że miała za sobą milion kolejnych przykrych przeżyć. Kilka miesięcy temu jedynie miłość do Krzyśka była jej problemem, teraz doszło do tego poczucie winy nie tylko z powodu Rafała.
Musiała z tym żyć. Musiała nosić na sobie ciężar wiecznego potępienia przez boginię Wenus. Swoją drogą, diabeł musiał mieć niezłą zabawę, pomiatając jej życiem i obserwując jej poczynania. Zapewne śmiał się z boku, kminiąc, jaką by tu świnię jej jeszcze podłożyć: śmierć bliskiej osoby, a może kalectwo? O, to by było dobre! Niech spadnie z drabiny i sobie obie nogi połamie, to już nigdy nie wystąpi na żadnej scenie. Toż to najboleśniejsza kara dla artystki!
Widząc, że była już na skraju załamania, zaproponował, nie chcąc jej jeszcze bardziej wykańczać:
— Może nie róbmy już tej ostatniej próby? Jakoś damy radę.
Pokiwała głową jako znak przyzwolenia na takie rozwiązanie, po czym wymówiła się bólem głowy. Chciał ją odprowadzić, lecz i na to mu nie pozwoliła. Dość się na dziś wycierpiała, nie zniosłaby dłużej jego widoku. Pragnęła zaznać chwili spokoju w samotności, a być może po prostu miała ochotę wylać morze łez bez znanych sobie świadków. Wodził za nią do czasu, aż zniknęła mu z oczu. Martwił się o nią, choć chciał wierzyć, że sobie poradzi, jak wtedy za pierwszym razem, gdy straciła obcas.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro