LVI
Kalina pod bramą parku stała już od dwudziestu minut, czując się przy tym jak odźwierna dla tych wszystkich wchodzących do niego przesadnie szczęśliwych, zakochanych par. Zbyszek się spóźniał, co raczej nie leżało w jego zwyczajach. Rozglądała się zaniepokojona, czy przypadkiem coś mu się gdzieś nie przydarzyło albo nie wędrował alejkami, wszedłszy z drugiej strony, czego ona wcześniej nie zauważyła. Wyglądało na to, że jednak nie. Kowal po prostu jeszcze nie dotarł, w dodatku nie odbierał telefonu. Jej palce zaczęły się już zamieniać w sople, a zimny wiatr ostro smagał jej policzki. Chuchała w ręce, by choć trochę się ogrzać, gdy wreszcie go dojrzała. Szedł od strony zamku, a rudy szalik założony miał chyba dla ozdoby, bo luźno związany powiewał wraz z każdym podmuchem.
— Przepraszam cię — wysapał, przedmuchując nos. — Miałem pilną sprawę.
— Ważne, że jesteś — odparła, nie zważając na jego obojętny ton. — Więc chodźmy.
Miała wrażenie, że coś się w nim zmieniło, odkąd ostatni raz się widzieli. Wydawał się taki bardziej poważny i jakby smutny. Nie chciała o to pytać, bo mogłaby go tym jeszcze bardziej przytłoczyć. W takim wypadku postawiła sobie za cel honoru go rozweselić, choćby przez krótką chwilę.
Kilka ulic dalej, niczym średniowieczny bard, pod domem Nowaków stał Jurek z gitarą. Przy płocie tuż pod oknem pokoju najpiękniejszej czarnowłosej dziewczyny w okolicy, odmrażał sobie palce, wprawiając struny w ruch. Grał La cumparsitę, którą po wielu miesiącach wreszcie udało mu się opanować. Każda piosenka zasłyszana choć raz, ma moc przypominania za każdym razem wszystkiego, z czym się wiąże. Liczył, że ona to jeszcze pamięta, tę pierwszą lekcję muzyki. To wszystko tylko dla niej, na przeprosiny.
Serenada przyciągała uwagę sąsiadów. Rozsuwali firanki, a nawet otwierali okna i wychodzili na próg, by zobaczyć to widowisko. W Radzieszyńcu każdy darmowy koncert to wydarzenie, zwłaszcza w taki dzień.
Wreszcie i adresatka tych rzewnych pieśni godowych wychyliła się z okna. Zawadzki natychmiast się uśmiechnął i przyspieszył, próbując wzbudzić w niej zachwyt, a przynajmniej podziw. Wtem skończył, chwycił instrument za szyjkę i stając w zupełnej szczerości z nią i z sobą, błagał:
— Marysiu, jak Romeo pod balkonem proszę cię, wybacz mi. — Zdawało się, że zaraz klęknie na oblodzonej od dwóch dni ziemi. — Przepraszam, że cię okłamałem. Przepraszam, że postąpiłem tak głupio. — Wyciągnął ręce ku niebu niczym Mojżesz na pustyni ku tej, która dawał mu siłę. — Marysieńko, nie gniewaj się już!
— Oj, dobrze już, dobrze. Ciesz się, że Fede cię tak bronił. Nie gniewam się, ale nie marysieńkuj mi już! — Nie znosiła tego zdrobnienia. Nie była Marią Kazimierą, a i on w niczym nie przypominał króla Sobieskiego, przynajmniej tego z podręcznika historycznego.
— Dobrze, zrobię, co zechcesz, Mario. — Oparł gitarę o bruk.
— Wejdź do środka, bo jeszcze się rozchorujesz — krzyknęła, wychylając się, przy tym również ryzykując przeziębieniem. — I co ja wtedy zrobię?
Wyszczerzył białe zęby tak szeroko, że rozbolały go wszystkie mięśnie twarzy. Tylko na to czekał. Jego królowa chyba mu wybaczyła, skoro w końcu łaskawie pozwoliła na audiencję.
Tymczasem w mieszkaniu Chmielaków na kanapę obok Róży wspiął się Pan Rudzik, oczekując drapania za uszami. Drobne palce dziewczyny nadawały się do tego idealnie. Odłożyła komórkę, udając, że nie zauważyła nowych wiadomości. Miała dziś wpaść do Antka na kolejną partyjkę Radzieszyniady, lecz odmówiła mu, gdy rozbolała ją głowa. Nie do końca był to ten powód, to znaczy... tak, źle się poczuła, gdy napisał do niej Janek.
Wiedziała, że nie powinna. Wiedziała, że ten stan nie mógł trwać. Gdyby tylko potrafiła stanąć w prawdzie sama ze sobą i wreszcie zdecydować, czy jej serce naprawdę należy do jedynego, wspaniałego i oddanego jej Antka czy trochę dzikiego zawadiakę, miłośnika rowerów i kotów, jak ona. To nie było proste, ani trochę.
Nie chciała robić przykrości żadnemu z nich, to tak samo wyszło. Kochała swojego chłopaka, ale uwielbiała spędzać czas z tym drugim.
Za kim iść? Komu zaufać w życiu? Wkrótce się tego dowie. Wkrótce, bo teraz jeszcze tego nie wie.
Od zadowalania rudego sierściucha zaczęły już ją boleć dłonie. Odsunęła je, ku niezadowoleniu zwierzaka. Miauknął, spojrzał na nią z wyrzutem, po czym zeskoczył z mebla z urażonym majestatem.
Z nudów chwyciła pilota i włączyła telewizję. Skacząc po kanałach, trafiła na ulubiony kanał przyrodniczy z dzieciństwa. Kiedyś oglądała go na okrągło. Inne dzieci w podstawówce oglądały kreskówki i seriale, ona wolała dokumenty o wielorybach i wielkich kotach. Być może to właśnie wtedy zaczęła się jej miłość do tych zwierząt - dziś Pan Rudzik był jej najlepszym przyjacielem oraz powiernikiem tajemnic.
Trafiła właśnie na program o zanieczyszczeniach w oceanach. O tych biednych żółwiach, połykających przez pomyłkę foliowe torby i mikroplastiku w poławianych rybach. O wszystkich tych okropnościach.
Usłyszawszy kolejne powiadomienie, postanowiła jednak je odebrać. To jej chłopak, jej najlepszy na świecie ukochany, z którym była najszczęśliwsza na świecie już od ponad roku. Napisał kilka czułych słówek z życzeniem zdrowia, na widok których natychmiast się uśmiechnęła, a pod nimi zdjęcie czekającego na nią podarku: storczyka w doniczce i pluszowego misia.
Och, jakie to urocze! Szkoda tylko, że miś z tego obrzydliwego poliestru. Ale innych nie robią, nie jego wina. Biedne żółwie i rybki.
"Spójrz w okno" — przeczytała kolejnego esemesa. Kanapa stała tak blisko okna, że wystarczyło podnieść się na kolana i rozsunąć ciężką firanę. Ujrzała zaparkowanego na chodniku niezastąpionego Siłacza, z którego po chwili z dumą oraz prezentem w dłoniach wysiadł jej chłopak. Spotkali się wzrokiem w połowie, gdzieś na wysokości pierwszego piętra. Jako że tylko panna Chmielak miała teraz wolne ręce, pomachała mu jak królowa, po czym ruchem głowy zaprosiła do środka.
Dawno się tak nie wzruszyła. Antek przyjechał specjalnie dla niej. Tylko dla niej.
Pan Rudzik właśnie wrócił do pokoju, dając swojej poddanej jeszcze jedną szansę na należne mu rozpieszczanie, jednak tym razem jego majestat znów został urażony. Nie był jedynym mężczyzną w jej życiu.
W takiej to atmosferze plujący serduszkami z każdej strony i każdej reklamy dzień minął całkiem spokojnie, pomijając jedynie fakt, że filmik Kaniewicza został zdjęty w przeciągu jednego dnia od czasu wycofania konkursu. Ktoś musiał go zgłosić i oboje z Anielą doskonale zdawali sobie sprawę, kimże był ten tajemniczy ktoś. Cud prawdziwy, że ten "ktoś" nie podesłał im przy okazji pozwu za bezprawne wykorzystanie wizerunku. No cóż, z niektórymi grubymi rybami zwyczajnie wygrać się nie da. Dopóki Tadek nie znajdzie sposobu na szybkie wbicie się na szczyt, takie igranie z ogniem raczej nie wyjdzie mu na dobre.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro