I
Jej lekkie puchate fale koloru drzewnych słojów tańczyły na wietrze. Stąpała delikatnie z podniesioną głową, nieznacznie kołysząc zgrabnymi biodrami. Letnia sukienka w pastelowych barwach, w stylu mariażu empire z latami pięćdziesiątymi, wdzięcznie okrywała jej smukłą postać, uwydatniając uroki. Pewność siebie rysowała na jej obliczu szczery i promieniujący uśmiech, którym wywoływała zazdrość w umysłach przechodniów, zwłaszcza zaś innych kobiet. Kierowcy zatrzymywali się dla niej przed przejściami dla pieszych na długo przed tym, gdy miała przekraczać krawężnik. Zadowolenie rozpierało ją od środka, przez co nie dopuszczała do siebie myśli, że coś mogłoby pójść nie tak, jak by sobie tego życzyła.
Zdecydowanie odcinała się na tle szarych, zwyczajnych mieszkańców Radzieszyńca. Jej wielkopańska twarz zdradzała wszystko — przybyła z daleka; mało tego, przybyła z wielkiego świata.
Z powiewem świeżego powietrza wpadła do kawiarni, niczym gwiazda Hollywoodu ściągając przeciwsłoneczne okulary. Stali bywalcy kameralnego lokalu popatrzyli po sobie, jakby nagle znaleźli się w saloonie na planie westernu. Wokół unosił się mocny zapach palonej kolumbijskiej arabici.
Stojącemu przy ladzie młodemu bariście również udzieliło się powszechne poruszenie, więc gdy będąca jego powodem dziewczyna podeszła do kasy, nie zawahał się spróbować swoich sił.
— Wow, co za piękność. — Rozłożył ręce, przypadkiem uderzając palcami w ekspres kawowy.
— Wow, co za bajerant. — Nie pozostała mu dłużna, podsmiechując się lekko pod nosem z jego nieporadności.
— Jaki tam bajerant. Mówię, co widzę. — Położył rękę na blacie z manierą taksówkarza czekającego na opieszałego pasażera.
— A ja mówię, co myślę i tym się różnimy — skwitowała.
— To wyjaw, czego pragniesz — zabrzmiał trochę jak dżin z lampy, a ludzie w kolejce zaczęli się już niecierpliwić, poganiając ich chrząknięciami.
— Kawy z mlekiem — odparła.
— Może coś do tego? Dzisiaj w promocji moje towarzystwo. Tomek Jóźwik do pani usług — nie przestawając się w nią wpatrywać, próbował pocałować jej dłoń, lecz ją wycofała.
— Nie kupuję towaru z przeceny. Przyznaj się, ile dziewczyn udało ci się wyrwać na te tanie teksty? Podaj mi tę kawę, bo...
— Bo co?
Ogarnął ją suchy, półmakiawelliczny śmiech.
— Spławiałam już nie takich frantów jak ty.
— Bo jeszcze mnie nie poznałaś, złotko. — Mrugnął i ruszył się wreszcie do roboty, za jaką mu płacono.
— Musisz być taki wkurzający? — zapytała flirciarsko, wiedząc, że właśnie to pytanie wyprowadza mężczyzn z równowagi.
— Wkurzający? Ja? Ja tylko wykonuję swoją pracę.
Podał jej zamówienie z prawdziwą czcią, wymieniając na kilka monet.
— Oczywiście. Na razie, dzbanie! — Łyknęła napój jednym haustem i krokiem godnym supermodelki opuściła przybytek, pozwalając wodzić za sobą wzrokiem. Trzeba przyznać, że sprawiało jej to niesłychaną przyjemność.
— Oho, widzę, że randka już umówiona... dzbanie — przerwał koledze rozmarzenie kelner w ciemnoniebieskiej koszulce, zebrawszy ze stolików brudne naczynia.
— A weź ty! — barista trzepnął go po głowie, przez co tamten prawie zrzucił tacę z filiżankami.
Dziewczyna zaś szła dalej radzieszynieckimi uliczkami, uśmiechając się pod nosem. Nie raz i nie dwa doświadczyła takiej sytuacji. Z każdą kolejną coraz bardziej się do tego przyzwyczajała. Kroczyła pewnie w stronę ulicy Ambasadorskiej, nie przejmując się niczym.
Ten dzień byłby prawie idealny, gdyby kłód pod nogi nie rzucał jej nierówny chodnik.
— Aj! Nie wierzę, akurat dzisiaj? — zirytowała się, zorientowawszy, że złamała obcas u swoich pięknych szpilek.
— Może w czymś pomóc? — dobiegł ją nagle męski głos, choć nie usłyszała za sobą żadnych kroków.
— Nie trzeba, poradzę sobie.
Ktokolwiek ją teraz niepokoił, nie powinien był się interesować nią w takim stanie.
— Pani sobie poradzi, ale pani buty właśnie skapitulowały. — Nie odpuszczał. Najwyraźniej bardzo intrygowało go owe niespotykane zjawisko.
— No i o co się nade mną pastwisz, człowieku? — Odwróciła się wreszcie w stronę dźwięku, a zauwazywszy młodego, całkiem przystojnego faceta, napuszyła się jeszcze bardziej.
— Mam na imię Rafał i chcę tylko pomóc — tłumaczył się. — Proszę chwycić moje ramię, podprowadzę panią.
— Nie zapytałeś, czy sobie życzę tej pomocy — upierała się, przyciągając ręce bliżej ciała, aby nie wymyślał sobie nie wiadomo czego.
— Jak pani każe. — Skłonił się z klasą, jakiej się po nim nie spodziewała. — Czy życzy sobie pani pomocy?
— Nie — burknęła, krzywiąc usta.
Jegomość stał tak chwilkę, przypatrując się, jak ta osobliwa damulka z uporem krzywo brnie w przód, zahaczając o nieco wystające kamienie brukowe. Uśmiechał się szeroko, demonstrując dołeczki w policzkach, lecz ona nic sobie z tego nie robiła. W końcu zgodziła się nie z chęci, ale z czystej kurtuazji. Pewnie też i dlatego, że ludzie wokół zaczęli się dziwnie przyglądać.
— Dobrze — skwitowała i ruszyli wzdłuż ulicy Staroświeckiej. Dziewczyna utykała lekko na jedną nogę, ale sztucznym swym uśmiechem rozgłaszała wszystkim przechodniom, że zupełnie wszystko z nią w porządku. Ubawiony tym widokiem Rafał Kościeński próbował się dostosować.
Po chwili poczuła się jednak zupełnie swobodnie. Kochała atencję, nazywała to po prostu parciem na szkło. I wcale nie miało to związku z nowym znajomym. Nie mogła przecież przyznać, że był całkiem przyzwoity pod względem urody. Tak naprawdę byli do siebie podobni w typie: z daleka można było zgadnąć, z której części świata pochodzili.
— A pani jak ma na imię? — spytał nieźle już rozbawiony.
— Moje imię ci się do niczego nie przyda, Rafaello.
— Rafaello, tak? Niech będzie, podoba mi się. Brzmi słodko, pasuje do pani — Udawał, że nie zrozumiał. — Rafał i Rafaello. Od teraz tak się będę do pani zwracać.
— Najlepiej wcale się nie zwracaj! — bąknęła kwaśno, co jednak w żaden sposób nie odjęło jej uroku.
— A dokąd idziemy? Do kina, do kręgielni, do hotelu może...? — Chciał być zabawny, zupełnie nie zauważając, że to nie czas, nie pora.
— Dalej sama pójdę!
Prędko wysunęła swą dłoń spod ręki towarzysza i nieznacznie tupnęła nogą, u której buta obcas jeszcze się jako tako trzymał. Na widok zdziwionej miny Rafała zdjęła obie szpilki i chwyciła je w dłonie. Z tryumfalnym uśmieszkiem odmaszerowała. Chłopak przez chwilę jeszcze wodził za nią wzrokiem, lecz ona, spodziewając się tego, odwróciła się z pogardą, po czym skręciła w boczną uliczkę. Droga się nieco wydłużyła, ale z korzyścią dla niej, bo przecież wąskimi uliczkami mniej poruszało się ludzi, co znaczy, że mniej przechodniów mogło zobaczyć jej bose poniżenie.
Najpierw Dzban, teraz Rafaello, po prostu pięknie.
Już miała stwierdzić, że do trzech razy sztuka, lecz zabiła tę myśl w mgnieniu oka, obawiając się jej spełnienia.
Dotarłszy do budynku Szkoły Assemblage, wyciągnęła z torebki teczkę z dokumentami i świeciła nimi po oczach zdumionej recepcjonistce, która to właśnie w tym momencie malowała swoje usta na wściekle czerwony kolor.
— Dzień dobry, jestem tą nową instruktorką. Przekazuję papiery, tak jak się umawiałyśmy z panią dyrektor — oświadczyła dziewczyna z wyrazem tryumfu na twarzy.
— Tak, pamiętam panią — Nie mogąc się powstrzymać, spojrzała natychmiast do certyfikatów. — Imponujące osiągnięcia, te dyplomy, to wszystko... Co pani tu robi? Pani powinna szukać pracy w Operze Narodowej.
— Mam swoje powody — mruknęła, ale jej rozmówczyni nie zrozumiała intencji. Po krótkiej wymianie sztucznych uśmiechów jak w markecie, rzekła z pełną powagą: — Do widzenia.
— Do widzenia, do widzenia.
Oczywiście, że stać ją było na lepszą pracę, ale nie chciała jej. Wolała pracować tutaj i wieść spokojne życie daleko od stolicy, o ile to było możliwe.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro