Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział pierwszy

Byli na przegranej pozycji, ale nie uświadomili sobie tego wystarczająco prędko, by zbiec bezpiecznie z pola rażenia przeciwnika. Zrozumieli, że toną, gdy głośny trzask powiadomił ich o przebiciu lewej burty przez harpuny przeciwnika. Woda nabierała prędko, wlewając się na dolny pokład i wciągając ich w morską toń. Strzały świstały dokoła z zabójczą prędkością, zabierając kolejne istnienia.

A oni nie mogli się bronić. Nie mogli nawet spróbować zatopić wrogiego statku, gdyż ten był pełen niewolników i żywności, mogącej starczyć na wiele miesięcy.

Tu kończyła się ich misja.

Lavandea, trzymając się liny i chowając za masztem przed strzałami oraz bełtami z kusz, wzbiła oczy w górę, obserwując płonący żagiel. Potem jej wzrok osiadł na wzburzonej, błękitnej toni, oświetlonej drugim płonącym okrętem. Tamta załoga uciekła znacznie wcześniej, pozostawiając ich samych w walce z silniejszym przeciwnikiem. A teraz ich statek spopielał się na jej oczach. Dziewczyna nie mogła jednak wskoczyć do szalupy ratunkowej. Nie, dopóki na pokładzie byli ranni, lecz nadal żywi ludzie. Musiała się upewnić, że wszyscy załoganci zostaną bezpiecznie przetransportowani do szalup, nim królewscy kaci poślą ich w przestwory mórz.

Wyczuwając moment, w którym skończyła się siódma fala strzał, Lavandea, balansując na przechylającym się okręcie, podbiegła do chłopaka, którego nogę przeszył na wylot bełt kuszy. Odciągnęła go na bok w chwili, gdy beczka z kulami armatnimi, których i tak nie mogli użyć, popędziła w jego kierunku, omal nie miażdżąc stopy Lavandei.

— Prędko! — krzyknęła do niego, próbując przebić się głosem przez ogłuszający huk fal i ryk płomieni. Zarzuciła sobie jego ramię na plecy i poczęła wciągać na górę, w stronę szalup, które nie mogły już dłużej zwlekać z opuszczeniem. Wrzuciła go do niej, przepychając przez burtę i wyciągając kordelas; chcąc przeciąć nim linę cumującą szalupę pełną ludzi.

Wtedy jednak królewska załoga zdecydowała się na ostateczny, prześmiewczy ruch, pokazujący jak słabi są ci, którzy sprzeciwiają się rozkazom władcy.

Z ich armat wystrzeliły trzy kule.

Jedna chybiła.

Druga wypuściła z siebie łańcuch łamiący maszt.

A trzecia, ta ostatnia, trafiła prosto w pokład, rozszczepiając deski, jak gdyby były jedynie drogocenną, nic nie wartą porcelaną.

Trzecia kula zmiotła Lavandeę z powierzchni statku, wrzucając ją, jak i jej załogę do lodowatej wody, z której nigdy nie było ucieczki.

Prądy morskie, nie mające nigdy szacunku dla ludzi, miotały nią tam, gdzie zapragnęły, bawiąc się jej bezwładnym ciałem. Czasem wyrzucały ją ponad powierzchnię, by zaraz znowu wciągnąć w swe bezkresne, mroczne objęcia. Plątały jej jasne jak złoto włosy, rozczesując je znów po chwili i podziwiając ich nienaturalny blask. Podziwiały też czerwonawą smużkę, podążającą za dziewczyną niczym szkarłatna, ślubna wstęga.

Mimo wszystko, zabawa ta nie mogła trwać w nieskończoność. Wkrótce w płucach Lavandei zabrakło życiodajnego powietrza, a ona sama straciła przytomność. Nie młóciła już rękoma, próbując wydobyć się na powierzchnię. Jej ciało nie było ani bezwładne, ani pełne życia. Było po prostu skorupą, oddającą powoli duszę w zaświaty.

Wtedy też fale ze smutkiem przerwały tę rozkoszną rozrywkę, wyrzucając ją brutalnie na piaszczysty brzeg.

Słońce nie przyniosło jednak upragnionego ciepła, gdyż mgła unosząca się nad wyspą wszystko przesłaniała, a gwiazda zamieniła się srebrzystą łunę. Morze znów się wzburzyło, niosąc kolejny sztorm.

Lavandea, oblepiona piachem, otworzyła oczy, krztusząc się. Przewróciła się na brzuch i z ledwością podparła rękoma, plując wodą. Omal nie zwymiotowała, ale udało jej się powstrzymać torsje. Jej spodnie były porwane, a tunikę przytrzymywał tylko gorset, który jakimś cudem nie sprawił, że zatonęła po katastrofie. Dziewczyna zaryła paznokciami o piasek, gdy zaciskała dłonie w pięści. Oddychała ciężko, stojąc na czworakach i racząc otaczającą ją wyspę skrajnie nieprzychylnym wzrokiem. Wybrzeże porastała bujna roślinność zimowych puszczy, wznoszącą się wzgórzem na kilkaset metrów. Gdzieniegdzie połacie lasu przecinały wystające z nich skały, niczym groty strzał zatopione w ciałach ofiar.

Lavandea dźwignęła się na nogi, ale te odmówiły jej posłuszeństwa, więc dziewczyna opadła z powrotem z jękiem na piach, odwracając się tym razem ku morzu. Szum, który zawsze ją uspokajał, niósł teraz za sobą pieśń śmierci i żałości. Przez mgłę widziała jedynie kilkanaście metrów – dalej tafla nikła, zasnuta delikatnym szalem.

Dziewczyna rozsznurowała pierwszy but i wylała z niego wodę. Nim jednak uczyniła to samo z drugim butem, z przerażeniem zobaczyła, że jej stopa wygięta jest pod nienaturalnym kątem.

— Cholera — zaklęła zachrypłym i drżącym głosem, przystępując do rozwiązywania obuwia, by następnie ostrożnie zsunąć go z nogi. Palce miała zaczerwienione od chłodu.

Przyjrzała się uważnie swojej kostce, która co prawda nie zdążyła spuchnąć, ale z pewnością była zwichnięta. Lavandea musiała uderzyć o coś, gdy wypadała z okrętu.

— Cholera... — powtórzyła z westchnieniem i zacisnęły zęby. Na wszystkie morza, była przecież uzdrowicielką, wiedziała, co powinna zrobić w takim wypadku.

Wiedziała, ale nie chciała. Co innego nastawiać komuś kostkę, a co innego wywoływać u samej siebie ból. Mimo wszystko, przemogła się i na czworakach doczłapała do pobliskich kamieni. Nie ryzykowała skakania na zdrowej nodze, gdyż wiedziała, że jej równowaga z pewnością była zachwiana i Lavandea wyrządziłaby sobie więcej krzywdy, niż to konieczne.

Doszedłszy do kamieni, usiadła na jednym z nich, odnajdując między nimi szczelinę, w którą mogła zmieścić się jej stopa. Lavandea wsunęła ją tam i nabrała głęboko powietrza. Nie mogła zwlekać – każda chwila była cenna. Dziewczyna nie miała pojęcia, kiedy rozpada się deszcz i nie będzie mogła nawet rozpalić ogniska, by się ogrzać.

Zacisnęła mocno szczękę i nachyliła się, chwytając mocno swoją nogę w łydce.

A potem przekręciła zarówno ją, jak i samą siebie, słysząc — i czując — trzask w nodze. Z jej piersi wyrwał się krzyk tak głośny, że spłoszył pobliskie ptactwo. Dziewczyna przez chwilę bała się poruszyć, walcząc z odruchem wymiotnym powodowanym przez nadchodzące fale bólu. Łapała w płuca tchu, trwając tak w bezruchu i walcząc z tym, by nie stracić przytomności. Fale wzbierały na sile, obmywając swoimi lodowatymi mackami jej stopę, wciąż tkwiącą między kamieniami.

Wyjęła ją stamtąd ostrożnie, po czym zsunęła się z kamieni, gdzie czekały na nią buty, których nie zostawiła w tamtym miejscu ani na krótką chwilę, w obawie, że morze je podmyje i wciągnie.

Chciała je zasznurować i ruszyć w głąb puszczy, ale wtedy po jej czerwono-sinych palcach spłynęła czerwona, lepka posoka, skapując na piasek. Kropel przybywało, aż w końcu pod jej stopami pojawiło się kilkanaście brunatnych plamek. Lavandea, wyrwana z marazmu, obejrzała swoje przecięte lewe ramię. W oczach zakręciły jej się łzy, widząc kolejny uraz, z którym przyszło jej się zmagać.

Mimo wszystko, nie narzekała ani przez chwilę, będąc przecież doskonale świadoma tego, że przeżyła katastrofę okrętu. Przeżyła królewski atak. Niewielu mogło się tym pochwalić.

W jej głowie dopiero teraz pojawiły się obrazy krzyczącej załogi i walki o wyzwolenie niewolników.

Potrząsnęła głową i na siedząco ściągnęła z nóg spodnie, wdzięczna, że mimo iż nie włożyła sukni, przyzwyczajenie nakazywało jej noszenie bielizny. Tunika sięgała jej do połowy uda, ale Lavandea nie miała przy sobie żadnego materiału, którym mogłaby opatrzyć krwawiącą obficie ranę, więc zębami odpruła sporą część nogawki, która nie była doszczętnie porwana. Resztę materiału, którego było śmiesznie mało, wcisnęła od spodu pod gorset, wiedząc, że może jej się jeszcze przydać. Zawiązała mocno swoją krwawiącą ranę, a gdy skończyła, dopadło ją zmęczenie, które buzująca w żyłach adrenalina starała się wyprzeć.

Przed oczyma widziała ciała swoich towarzyszy. Błyski, gdy ich własny statek zaczęły pochłaniać płomienie.

— Musisz się ruszyć — szepnęła do siebie, choć ledwo mówiła. Ale usłuchała swej własnej rady i wstała, sycząc z bólu, gdy stąpnęła na złą nogę. Próba chodzenia skończyła się upadkiem, więc Lavandea dalszą drogę pokonała tak jak poprzednio – na czworakach. Dopiero przy linii drzew, gdzie ten piekielny piasek związany był korzeniami, odważyła się wstać.

Była spragniona, głodna i zmęczona. Wszystko ją piekło z zimna. Przez jej głowę przemykały myśli o tym, że być może już nie żyje, ale ból wyprowadzał ją raz po raz z błędu, gdy brnęła w głąb zimowej puszczy. Tak nazywano na Wyspach Qholgunu tę roślinność. Z jednej bowiem strony przypominała dżunglę, pełną kolorowych i śmiertelnych kwiatów, ale z drugiej strony... z drugiej strony nigdy nie panował tam upał. A przynajmniej nie na Wyspach Shalaevaru, na których z pewnością się znalazła.

Terytorium wroga.

Nie widziała jednak nigdzie w pobliżu żadnej budowli ani portu, ale przecież mogła je przysłonić mgła. Może Lavandea parła właśnie do fortecy królewskich strażników, nieświadoma tego, co może ją spotkać. A jej blond włosy z pewnością zdradzą ją zarówno z pochodzeniem jak i z obecnym położeniem. Wyróżniały się na tle ciemnej, szmaragdowej flory.

Uświadomiwszy to sobie, dziewczyna padła na ziemię i poczęła zgarniać z niej zastygłe błoto, aby następnie nałożyć je na włosy. Strącała z rąk mrówki, drżąc z zimna. Powinna rozpalić ogień... ale powinna też znaleźć źródło pitnej wody, które z pewnością płynęło gdzieś na górze. Jeśli zrobiłaby teraz ognisko, zasnęłaby przy nim i być może nigdy nie odnalazła już na tyle siły, by wspiąć się na strome zbocze.

Wspiąć się na strome zbocze...

Wspiąć się.

Ze zwichniętą kostką.

Jęknęła z żałością i rozejrzała się po pobliskich gałęziach, poszukując czegoś, co mogłoby posłużyć jej za podporę, ale wszystko znajdowało się poza zasięgiem jej rąk. Lavandea rozpoczęła więc wędrówkę, wspierając się na pnączach i pniach. Oszczędzała przy tym swoje lewe ramię i prawą nogę. Pozostałe dwie kończyny wytężała jednak tak mocno, że wkrótce po jej czole zaczął skraplać się pot. Zmęczenie odepchnęło od niej chłód, sprawiając, że było jej coraz goręcej. Im wyżej się znajdowała, w im większą mgłę brnęła, tym było jej cieplej. Rozglądała się dokoła, wypatrując ptactwa, zwierzyny, ale i zagrożenia. Uważała na węże, choć wątpiła, by takowe spotkała. Bardziej przerażały ją drapieżniki i niebezpieczne owady, które mogły ją śmiertelnie pokąsać. Swoim czujnym okiem zielarki przypatrywała się mijanym liściom, zastanawiając się, co może się przydać. I w pewnym momencie rzeczywiście napotkała roślinę o czerwonych listkach, której korzeń, o ile upieczony, był jadalny. Uklękła i przycupnęła na rozległym, pochyłym pniu, zabierając się do wykopywania korzonka.

W puszczy słyszała głównie swój nierówny oddech i dudnienie krwi w uszach, ale docierały do niej również pokrzykiwania ptactwa i łopotanie zwiewnych liści na wietrze.

Wykopała korzeń i chwyciła go mocno, gdyż było to jedyne, co w tej chwili miała.

Wtedy też uświadomiła sobie, że rośliny te rosły pojedynczo, ale zawsze nie dalej niż dwadzieścia metrów od wody.

Lavandea poczuła w piersi narastającą nadzieję, gdy znów, po krótkim odpoczynku, ruszyła przed siebie. Tak bardzo była spragniona, że powoli brakowało jej sił, ale nie mogła się przecież poddać.

— Już niedaleko — mówiła sobie, wspinając się mozolnie pod górę.

Z jej ust wydobył się chrapliwy dźwięk ulgi, gdy pojawiła się przed nią mała, lecz całkiem płaska polana, a pośród jej gęstej trawy przepływał strumyczek.

Lavandea przetarła oczy i wspięła się, omal nie padając na kolana ze szczęścia, ale nim zdołała przebyć te kilka metrów i zaczerpnąć wody ze wzbudzonego strumienia, do jej głowy wkradł się nowy, niepożądany dźwięk.

Huk obijającej się o skały wody. Lavandea, oniemiała, obróciła się z wolna w lewą stronę, dopiero teraz rozumiejąc, że odległa linia drzew nie jest dla niej dostępna.

Nie jest, gdyż między nią, a dziewczyną, widniała ogromna, długa rozpadlina, niemalże kanion, rozorująca całą puszczę na pół.

Sapnęła cicho i odruchowo zbliżyła się do krawędzi. Kucnęła i złapała się zdrową ręką pobliskiego krzaka, gdy patrzyła w głąb dziury. Na dnie szalała woda, ale to nie była rzecz, której dziewczyna najmniej się spodziewała.

Zdziwił ją bowiem fakt, iż owa rozpadlina poprzecinana była chybotliwymi linowymi mostami, a z dziur, w które te wpadały, docierał do niej słaby blask ognia. Pomarańczowe łuny barwiły bardzo subtelnie odsłonięte otwory.

Serce podeszło jej do gardła, gdy Lavandea cofała się od krawędzi.

Forteca.

Podziemna forteca Shalaevanów. Wrogów.

Na wszystkie morza...

Jak na zawołanie usłyszała dźwięk wysuwanego ostrza, tuż za jej plecami. Dobiegał on z miejsca, z którego przybyła, a to oznaczało, że była śledzona.

Odwróciła się gwałtownie, podrywając zarazem na nogi. Zakręciło jej się w głowie i omal nie runęła w dół przepaści, ale odzyskała równowagę. Przed nią jawiło się dwóch zamaskowanych mężczyzn z zakrzywionymi mieczami w dłoniach.

Lavandea nie miała przy sobie żadnej broni. Zresztą, nawet gdyby ją miała, nie zdołałaby odeprzeć ich ataku, bo byli zbyt postawni. Żelazo ich lekkich zbroi niemal nie prześwitywało spod przyszytych do strojów liści.

Nie zaatakowali jej; jedynie przyglądali jej się uważnie. Twarze przysłaniały ciemne szale, ale ona wiedziała, że tylko się nią bawią i szydzą z jej nieporadności. Odwlekali nieuniknione.

— Mam przeszkolenie medyczne — powiedziała po shalaevarsku. — Mogę opatrywać waszych ludzi. — Jej ściśnięta gorsetem pierś falowała niebezpiecznie szybko, a brudne od błota i potu włosy lepiły jej się do twarzy. To była ostatnia deska ratunku. Mogli stwierdzić, że jest przydatna i nie wysłać jej do kopalni albo królewskiego burdelu.

Mężczyźni popatrzyli po sobie, a jeden z nich pokręcił głową. Wtedy ten drugi ruszył w jej kierunku. Cofnęła się, stając na brzegu krawędzi. Blade światło dnia odbijało się od zakrzywionego miecza napastnika, gdy ten do niej szedł. Lavandea zrozumiała, że albo ją zabiją, albo — w najgorszym przypadku — skończy jako niewolnica. Wolała sama wybrać swój los, więc postąpiła o jeszcze jeden krok do tyłu, tracąc grunt pod nogami.

Zaczęłaby spadać, gdyby nie pochwyciły ją ręce wroga, szarpiące brutalnie w drugą stronę. Mężczyzna mruknął pod nosem coś niezrozumiałego.

A potem na jej głowę założono worek. Związano jej ręce i nogi, boleśnie ściskając zwichniętą kostkę, i zarzucono sobie na ramię.

Nie szamotała się. Nie krzyczała.

Znalazła się wszak na terenie wroga i na nic by się to nie zdało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro