rozdział drugi
Łańcuchy utrzymywały jej ręce za plecami, gdy Lavandea przebudziła się z dziwnej nieświadomości, która ogarnęła ją niedługo po tym, jak ją porwano. Głowę miała opartą o jedno ramię, przez co zdrętwiał jej kark i przez pierwsze kilka sekund nie mogła nim poruszyć. Stłumiła kaszlnięcie, gdyż pierwszą myślą, która przewinęła się przez jej umysł było:
Nie daj im poznać, że jesteś przytomna.
Nawet jeśli nie było ich w pobliżu.
Toteż Lavandea trwała tak po prostu, próbując głębokim, acz nienachlanym oddychaniem pozbyć się bólu w skroniach. Dzwoniło jej w uszach, a kiedy rozchyliła delikatnie powieki, zrozumiała, że ma mroczki przed oczyma. Minęło kilka długich minut, nim dziewczyna doszła do siebie. Obrzuciła wzrokiem swoją celę, rozumiejąc, że znajduje się w jaskini, albo czymś upozorowanym na jaskinię. Przed nią paliło się nikłe światełko. W końcu otępiający szum przerodził się w wyższe i niższe dźwięki, a wkrótce wyłoniły się z nich poszczególne słowa, które to tworzyły głośno wypowiadane zdania.
— To już nie moja sprawa.
— Zawsze tak mówisz.
— Tylko wtedy, gdy kości są tak beznadziejne. Skąd je wziąłeś?
Lavandea otrzeźwiała, słysząc słowo „kości", ale odetchnęła, gdy, wciąż pozostając w bezruchu, odszukała wzrokiem dyskutujących mężczyzn. Siedzieli w czwórkę przy stole, tocząc po blacie kości — kości do gry, nie ludzkie szczątki. Sama nie wiedziała, czemu jej umysł podsunął jej tak ponurą wizję. Dodatkowo, rozbudziła ją świadomość, że mężczyźni rozmawiali w jej ojczystym języku, choć z początku nie chciała przyjąć tej wiadomości. Wydawało jej się, że to tylko wyobraźnia próbuje znaleźć jakiś pozytyw w beznadziejnej sytuacji, ale im dłużej słuchała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że nie przebywa wśród Shalaevanów.
— Pewnie znowu dostał od jakiejś baby, one lubią mu dawać takie bezwartościowe pierdoły.
— Nie. Kupiłem je.
— No to się lepiej nie przyznawaj, Rahill, bo aż wstyd. — Ktoś klepnął go po ramieniu i wziął jedną z kości w ogromne palce. — Jak można tak krzywo ociosać kawałek drewna?
— To ja może przyniosę swoje, bo ta nasza panienka się rozespała. — Jeden z nich podparł się o stół, omal go nie wywracając. Mężczyźni złapali w porę blat, ale nie obyło się bez przewróconego kufla. Na szczęście był pusty.
— Gracja akrobatki — sapnął ten, który wcześniej klepał po ramieniu posiadacza kości. — Piłeś coś? — Przyjrzał mu się badawczo.
Machnął ręką.
— Daj spokój, niosłem ją i się nawdychałem tego zielska.
Tego zielska.
Lavandea faktycznie wyczuwała w powietrzu nutę trovatty. A więc tego użyto, by ją uśpić.
Mężczyzna już miał odejść i przejść obok kraty jej celi, gdy nagle odezwał się milczący dotąd, czarnowłosy wojownik.
— Nie śpi — powiedział dźwięcznym, acz cichym głosem, zwracając na siebie uwagę pozostałej trójki. Lavandea spod osłony rzęs skrzyżowała z nim spojrzenia. Szerokie ramiona miał złożone na torsie.
Po chwili pozostałe twarze wpatrzyły się w żałośnie wyglądającą dziewczynę. Ten, który miał iść po kości, podszedł do celi i złapał dłońmi kratę.
— Dobrze, że nie jesteśmy rozgadanym towarzystwem i niewiele mogłaś podsłuchać — mruknął. Teraz widziała jego sięgające ramion rdzawe włosy i błyszczące czarne oczy.
Lavandea chciała coś odrzec, ale z jej gardła wydobyło się tylko charknięcie. Rozkaszlała się, a wygięte pod nienaturalnym kątem ramiona utrudniały jej swobodne oddychanie.
— Dajcie jej wody, w takim stanie niewiele nam powie — odezwał się ten, który jako pierwszy zobaczył jej przebudzenie. Rahill, najwyraźniej czując się w obowiązku wypełnić komendę tamtego, wstał ze swoim własnym kuflem i, ściągnąwszy ze ściany naprzeciwko klucz, otworzył celę. Wkroczył beztrosko do środka i kucnął obok niej, podtykając jej naczynie do ust. Włosy miał w podobnym kolorze do jej własnych.
Przez moment zastanawiała się, czy warto go kopnąć, ale, po pierwsze, nie mogła, bo była skrępowana, a po drugie, raczej nie było sensu w kopaniu tego, który daje jej się napić. Łykała łapczywie kolejne hausty wody, wlewające się do gardła. Nie zaspokoiła jednak w pełni pragnienia, bo Rahill odsunął rękę z kuflem i pozostawił ją znowu samą w celi. W tym czasie pozostała trójka zdążyła zgromadzić się przed kratami. Przypatrywali jej się uważnie, a ona nie pozostawała im dłużna. Oceniała ich siłę i uzbrojenie, oraz ewentualne słabe punkty, ale nie była przeszkolona do walki, nie potrafiłaby ich pokonać; nie w pojedynkę.
Odepchnęła się nagimi nogami pod ścianę, uświadamiając sobie, że tunika podwinęła jej się do pasa, a ona sama siedziała tu tylko w gorsecie. Pozbawili ją nawet butów, czemu jednak nie mogła się dziwić.
— Kto cię przysłał. — To nie było pytanie, a przynajmniej na takowe nie brzmiało. Wypłynęło z ust cichego mężczyzny.
Pokręciła głową, nie rozumiejąc, co się dzieje.
— Nikt.
— Jeżeli nadal tego nie zauważyłaś, nas jest czwórka, a ty jesteś jedna. Możemy z tobą zrobić cokolwiek zechcemy, ale wolelibyśmy najpierw cię wysłuchać.
— Nikt mnie nie przysłał — powtórzyła, a wtedy ten, który ją niósł, stwierdził:
— Czyli umiesz mówić w języku Qholgunu. — Jego usta wykrzywił lisi uśmieszek. Przesunęła wzrokiem po napastnikach, zebranych nad nią jak sępy nad padliną.
— To mój ojczysty język. Jestem z Qholgunu — podkreśliła, zwilżając usta. Ktoś parsknął śmiechem.
— Jakoś równie pięknie mówisz po shalaevarsku. Skąd mamy wiedzieć, jakiego jesteś pochodzenia?
— Uważacie, że jestem szpiegiem — zrozumiała, mimo iż nadal nie wiedziała, gdzie dokładnie się znalazła.
— A nie jesteś?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Na wszystkie morza, gdzie ona trafiła...?
— Czemu miałabym was szpiegować?
— Odwrotna psychologia. Podoba mi się — powiedział czarnowłosy i odepchnął się od kraty, wracając do stołu, najwyraźniej znudzony jej przesłuchiwaniem.
— Skąd więc się tu wzięłaś? — kontynuował Rahill.
— Mój statek się rozbił. Załoga zginęła, a mnie wyrzuciło tutaj na brzeg.
— Co robiłaś na statku?
— Próbowałam zapobiec napaści króla. Chcieliśmy uwolnić niewolników.
— Ale was zatopiono? — domyślił się czarnowłosy zza stołu.
— Tak — westchnęła ciężko Lavandea, poruszając łańcuchami. — Tak.
— To taka ckliwa historia. Idealna dla szpiega. Piękna dziewczyna zostaje wyrzucona na brzeg u stóp kryjówki rebeliantów. Najpierw mówi w języku wroga, a potem w swoim ojczystym.
— Myślałam, że jesteście z Shalaevaru — wtrąciła.
— Nie przerywaj mi, dziewczyno — warknął. — Kusząca, śliczna panienka wysłana, aby zinfiltrować obóz. Uważasz, że zmiękną nam serca na myśl o tym, że będziemy mogli pospieszyć takiej biedaczynie jak ty z pomocą? Uważasz, że czegoś nam tu brakuje? Twojej buźki z pewnością nie, już jedną tutaj taką mieliśmy. — Jego głos ociekał jadem.
— Nie wygląda mi na ładną — przerwał mu Rahill, uśmiechając się głupio.
— Bo jest nieumyta. I może taka powinna pozostać, żeby wam nic do głowy nie strzeliło — uciął czarnowłosy, rozpierając się na drewnianym krześle przed jej celą. — Jak ci na imię, dziewczyno?
— Lavandea — odparła zgodnie z prawdą. Jedno kłamstwo sprowadziło ją do łańcuchów, wolała uniknąć kolejnych.
— Idris i Leander powiedzieli nam, że się z nimi nie przywitałaś, jak na kulturalnego człowieka przystało, tylko od razu pochwaliłaś swoimi medycznymi zdolnościami. Jesteś uzdrowicielką? — W słabym blasku świec zobaczyła jego długie, sprawne palce, które obracały kość. Musiała na niego uważać. Postarała się też spamiętać podane imiona. Jedno z nich należało do rudowłosego mężczyzny, a drugie do tego, który naśmiewał się z Rahilla. Wyglądał na starszego o kilka lat od reszty, ale wnioskowała to jedynie z ruchów, bowiem nie widziała jego twarzy w cieniu kaptura.
Imię czarnowłosego zaś pozostawało zagadką.
— Lub trucicielką, zależnie od okazji.
— Odważna jesteś — mruknął ze śmiechem Rahill, również odchodząc od jej kraty i siadając przy stole. Dawało jej to więcej swobody. Rozluźniła mięśnie i wypuściła wolno powietrze, czując jak ćmiący ból przeszywa jej kostkę.
— Chodziło mi bardziej o to, że moje zielarskie zdolności mogą okazać się dla was przydatne. Nie zwykłam truć tych, którzy dają mi wodę.
— A tych, którzy cię więżą? — Nie odpowiedziała. — W ogóle, zwykłaś kogokolwiek truć?
Zwlekała z odpowiedzią, mimo iż ta była jedna i niezmienna:
— Nie. Ja leczę, a nie zabijam.
— Szlachetnie. Zostawmy ją, może coś sobie przypomni. — Czarnowłosy podparł się o swoje kolana i wstał od stołu. Wzrok powoli jej się wyostrzał, ale dziewczyna nie wiedziała, czy poznałaby go, gdyby znów go zobaczyła. Na pewno nie po wyglądzie. Czwórka mężczyzn, mimo iż stała zaledwie trzy metry od niej, zdawała jej się odległa i zamglona. Nie była w stanie wyczytać nic z mimiki ich twarzy ani wzroku. Mogli rozbierać ją spojrzeniem, ale ona na szczęście pozostawała tego nieświadoma.
— Rozkujemy ją? — spytał Rahill, a czarnowłosy wzruszył ramionami. Widocznie Rahill przyjął to za potwierdzenie, bo wszedł do jej celi i znów kucnął przy dziewczynie. Teraz widziała jego spojrzenie przesuwające się wzdłuż jej gorsetu aż do odsłoniętych nóg. Zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć niczego głupiego. Rozkuwał ją, nie mogła protestować.
Wkrótce rozległ się szczęk zamka, a ramiona Lavandei opadły gwałtownie na podłogę. Zdrętwiały jej i przez moment nie mogła nimi ruszyć, więc jedynie obserwowała, jak Rahill wyciąga zza pasa sztylet i rozcina liny krępujące jej kostki. Chwycił przy tym jej nogę dla większej stabilności, a ona stłumiła dreszcz obrzydzenia. Wyobraziła sobie bowiem, jak mogła jeszcze skończyć i to, że być może taki dotyk wobec niej wydawał im się naturalny.
Rahill na szczęście jednak wyszedł równie szybko, co się tu zjawił, przekręcając kilkakrotnie klucz w zamku.
— Leander, zostaniesz na straży — polecił mu czarnowłosy i posłał Lavandei czujne spojrzenie. Skinął na resztę ręką po czym wyszedł.
Ich kroki jeszcze długo niosły się echem po jaskini.
Lavandea rozmasowała obolałe stawy i w półmroku obejrzała swoją kostkę, która co prawda spuchła i zaczerwieniła się, ale przynajmniej była niemalże w pełni ruchoma, co oznaczało, że dziewczyna dobrze ją nastawiła. Nie zdjęto jej też prowizorycznego bandaża z rany, który był teraz w całości przesiąknięty krwią. Lavandea odwinęła go więc, wyciągnąwszy uprzednio upchany pod gorsetem skrawek materiału. Odrzuciła stary opatrunek i założyła nowy, znacznie cieńszy, ale przynajmniej względnie czysty. Zacisnęła go zębami, tak jak poprzednio, i poprawiła na nogach krótkie, białe spodenki, pełniące rolę bielizny. Ściągnęła też na uda podwiniętą tunikę oraz poprawiła jej porozrywane rękawy. Były to rzeczy, o których myślała przez cały ten czas, kiedy leżała skuta na zimnej ziemi. Włosy nadal lepiły jej się do twarzy, ale ograniczyła się do ogarnięcia ich i zaplecenia w warkocz, mimo że przypominały bardziej strąki trawy, niż jej dawną fryzurę.
Czuła się dzięki temu wszystkiemu pewniej i dopiero wtedy zdobyła się na podejście do kraty chwiejnym krokiem. Podłoga była kamienna i śliska, więc Lavandea szła bardzo ostrożnie. Złapała skostniałymi z zimna dłońmi żelazną kratę wkręconą w sklepienie i w podłoże. Cela nie była duża, ale można tu było upchnąć obok siebie tuzin ludzi. Pozostała część groty jednak miała trzy razy większą powierzchnię. Na stole, na którym stały trzy opróżnione kufle i talerz z niedojedzoną potrawą, znajdowała się też świeca, pełniąca jedyne oświetlenie. Dokoła niej leżały rozrzucone kości i kubek do gry. Nie widziała w pobliżu żadnej butelki z alkoholem, co świadczyłoby o tym, że ci mężczyźni faktycznie nie pili żadnego trunku.
Lavandea spróbowała dojrzeć, co znajduje się po jej lewej stronie, w korytarzu, ale wyzierał z niego tylko nieprzenikniony mrok. Gdy się jednak wsłuchała, usłyszała wycie wiatru i ryk spienionej wody, więc... wnioskowała, że znajdowała się w jednej z dziur, do których wchodziły mosty linowe. Tylko jak oni się stąd wydostawali? Czy istniała stąd jakakolwiek droga ucieczki?
Dziewczyna usiadła na kolanach przy wyjściu z celi i przyjrzała się zamkowi, zastanawiając się, czy potrafiłaby go otworzyć. Może i by potrafiła, ale po co miała to zrobić? W pobliżu oprócz trzech ciężkich kufli nie znajdowało się nic, co mogłoby posłużyć za broń. Myślenie o tym wszystkim zdawało jej się nie mieć sensu.
Zagryzła wargę i przywołała do głowy całą rozmowę.
Nie znajdowała się w posesji wroga, tylko swoich rodaków, którzy wszak uważali, że jest szpiegiem. Wspominali coś o obozie rebeliantów, na którego terenach zapewne się znajdowała. Ale na której wyspie właściwie była? Z pewnością nie na terenie Shalaevaru, kompleksu wysp, który przed dekadą zaatakował ich własne wyspy i przejął je siłą, uzurpując sobie tron. Było tu zbyt ciepło, a po drugie obecność rebeliantów wykluczała możliwość przebywania tak daleko na północy.
Rebelianci.
Słowo to zagnieździło się w jej umyśle, gdy tylko je usłyszała i puściło pędy przez jej całe ciało, aż do serca, kwitnąc resztką nadziei.
Rebelia.
Nawet jeżeli jej nie ufali, Lavandea rozumiała, że to, co było tylko marzeniem i ułudą wielu zniewolonych ludzi, istniało naprawdę.
Gdyby miała zginąć, wiedziała już, że jej załoga, walcząca o wyzwolenie kolejnych niewolników, również nie umarła na marne, bo istniała już organizacja, działająca w tej samej sprawie.
A ona... a ona znalazła się prawdopodobnie w jej sercu. Musiała zrobić wszystko, aby nie uznali jej za szpiega i oddali wolność. Lavandea mogłaby wtedy dalej działać w sprawie niewolników, już nawet bez statku.
Kroki znów rozległy się na korytarzu. Wojownicy wracali, dyskutując głośno, ale nie potrafiła rozpoznać poszczególnych zdań, gdyż echo zlewało ich wypowiedzi w jeden ton.
Odsunęła się w głąb celi akurat w momencie, w którym wyłonili się z mroków korytarza.
— I co? — spytał Leander gdzieś z prawej strony pokoju. Lavandea nawet nie zauważyła, żeby tam siedział. Właściwie, zapomniała o jego obecności.
— Arwen ma pomysł — mruknął Idris, wskazując brodą na czarnowłosego. A czarnowłosy patrzył na nią.
— Zgadza się, mam — szepnął, znów lustrując ją spojrzeniem. — Jest to nasz jedyny pomysł, a więc wykonacie go.
— Nie zapominaj, bracie, kto tutaj wydaje rozkazy. — Niski głos pomknął barytonem po sklepieniu jaskini, gdy do kamiennej komnaty wszedł wysoki, postawny mężczyzna, ociekający wodą.
Lavandea nie ujrzała jego twarzy, ale po reakcji pozostałej czwórki, a mianowicie po tym, że zasalutowali, zrozumiała, że stoi przed nią ich dowódca.
I że to on ostatecznie zadecyduje, czy warto zachować ją przy życiu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro