Rozdział 8. Wybitnie wylewny list
Lektura pożyczona od Caleba rzeczywiście była na tyle interesująca, że Cornelian wciągnął się w nią na dobre - jego współlokator zdążył już pójść spać, a on dalej siedział z nosem w książce i wprost pożerał jej treść. Kilka razy przerwał czytanie, by wzniecić kolejny ogień w kominku, kiedy ten zaczynał przygasać.
Caleba zdziwił nieco widok Corneliana, który o drugiej w nocy nie miał zamiaru iść spać.
— Jesteś pewny, że się wyśpisz? — zapytał Caleb, nalewając sobie wodę do szklanki.
Cornelian pokiwał głową, nie przerywając czytania.
— Czyli książka mojej babci ci się spodobała... — skwitował blondyn.
— Koniecznie muszę się dowiedzieć, kto i dlaczego uprowadził tego całego księcia — odparł Cornelian i przewrócił stronę w książce. — Jest czas na spanie i czas na czytanie, a w tym momencie mój czas obraca się wokół tego drugiego.
Caleb roześmiał się, po czym odstawił szklankę i przejechał dłonią po swoich nieco przydługich włosach.
— No to miłego czytania — powiedział, po czym ziewnął i wrócił do łóżka. Coś przeczuwał, że jego współlokator jeszcze tej nocy przekona się, że książę w kryminale wcale nie jest tak królewsko szlachetny, jak by się wydawało.
Jakoś po czwartej nad ranem Cornelian uznał, że przydałoby się zakończyć czytanie dzisiejszej nocy. Doczytał książkę dopiero do połowy, więc nie dowiedział się jeszcze, że książę nie jest pozytywną postacią. Wniecił ogień w kominku, po czym odłożył książkę na komodę i udał się do łóżka.
Caleb mógł się spodziewać, że po nocy spędzonej na czytaniu Cornelian będzie spał dłużej od niego, jednak nic bardziej mylnego - kiedy blondyn się obudził, łóżko jego współlokatora było już puste i zaścielone tak, jakby chłopak w ogóle nie kładł się spać. Z tego powodu Caleb miał wątpliwości, czy Cornelian w ogóle poszedł spać tej nocy lub ranka.
Kiedy przebrał się i dotarł na stołówkę, tak jak podejrzewał, spotkał tam Corneliana. Chłopak spokojnie przeżuwał swoje tosty, starając się ze wszystkich sił ignorować Florine, która z ożywieniem opowiadała mu o tym, że chciałaby, aby smoki wykluły się jak najszybciej. Cornelian już zaczął się bać, o, jego zdaniem, biedne stworzonko, którym miała opiekować się Florine.
— Cześć — Caleb przywitał się z nimi i usiadł obok Corneliana. — Jak książka?
— Ciekawa — odparł szatyn krótko. — Ciężko się od niej oderwać.
— Tobie chyba rzeczywiście ciężko było się oderwać od czytania.
— Ja wiem, czy czwarta rano to taka późna pora... — Cornelian wzruszył ramionami.
Caleb był trochę zdziwiony, w jaki sposób był wypoczęty po zaledwie czterech godzinach snu. Był to najwyraźniej kolejny szczegół, którym Cornelian go zaskoczył.
Kiedy wrócili do domku, na Corneliana oczekiwała sowa z listem od brata. Z łatwością rozpoznał jego pismo. Brat z ciekawości aż spytał go, jak mu się mieszka z jego współlokatorem. Wiedział, że Cornelian takowego zyskał, bo szatyn napisał mu o tym jak tylko dowiedział się, że będzie miał współlokatora. Teraz tylko zastanawiał się, czy pod niewinnym pytaniem o to, jak dogadują się z Calebem, Spencer nie ukrył nadziei na to, że będą razem.
Jako że nie miał lepszego zajęcia, postanowił od razu zająć się odpisywaniem bratu. Z pergaminem, piórem, atramentem i swoją książką o smokach w twardej oprawie jako podkładką usiadł pod drzewem niedaleko domku numer siedem i zajął się pisaniem listu.
Drogi Spencerze,
W Rumunii dalej jest o wiele spokojniej niż w San Diego. O ile do spokoju można zaliczyć smoki ziejące ogniem i Florine Striker na każdym kroku robiącą maślane oczy do Caleba.
Cornelian westchnął. Nie, tego drugiego bez wątpienia nie mógł zaliczyć do definicji spokoju.
Swoją drogą on nawet nie zauważa, że wpadł jej w oko. Nie ma co się dziwić, bo to zawsze jest do przewidzenia.
Właśnie z tego powodu Cornelian nie czytał romansów. Nie natknął się jeszcze na romans, w którym bohaterowie uwierzyliby w to, że ich obiekt westchnień również jest nimi zainteresowany i to go irytowało podczas czytania. Dlatego rzadko widywano go w z taką książką, tym bardziej, że wolał swoje czasopisma o motocyklach.
Jeśli mam być szczery, to
I tutaj Cornelianowi urwał się wątek, bo jeśli rzeczywiście miał być szczery, to sam nie wiedział, jak skomentować Caleba. Widocznie dążył do tego, by Cornelian choć trochę go polubił, jednak on dalej trzymał go na dystans. Życie nauczyło go przezorności w kwestii kontaktów z ludźmi i tego się trzymał.
Koniec końców musiał to jakoś określić - najlepiej tak, by jego brat od razu nie wyciągnął z tego zbyt pochopnych wniosków. Dlatego dokończył swoją myśl.
Caleb jest w porządku.
Najchętniej zamknąłby temat Caleba w tych czterech słowach, by Spencer nie narobił sobie przesadnej nadziei. Wypadało jednak dodać coś więcej, chociaż brat już dawno przyzwyczaił się do jego powściągliwości w słowach.
Mamy teraz opiekować się smoczymi jajkami i z Calebem wylądowaliśmy w tej samej grupie. Dogadujemy się w kwestii opieki nad tym jajkiem, więc nie jest tak źle.
Koniecznie napisz, co słychać u was.
Pozdrowienia dla ciebie i taty,
Cornelian.
Ledwo zdążył postawić kropkę na końcu zdania, a usłyszał przed sobą głos dziewczyny, która traktowała go praktycznie jak młodszego brata. Naturalnie była to Marianne.
— W porządku, Cornelian? — zapytała z uśmiechem i przykucnęła obok siedzącego pod drzewem chłopaka.
Szatyn pokiwał głową.
— Jasne, Marianne. W jak najlepszym.
— Cieszę się — Marianne była o wiele weselsza, niż zwykle. Cornelian zastanawiał się, czy jest to spowodowane weselem, na które niedługo wybierała się z Charliem, czy też miała jeszcze inny powód. — Już pora karmienia Fogo. Może chcesz nakarmić go ze mną?
Cornelian uśmiechnął się delikatnie. Fogo był smokiem, którym Marianne zajmowała się od samego początku. W dodatku jego rasa pochodziła z Portugalii, czyli z kraju, w którym dorastała. Jego imię pochodziło właśnie z portugalskiego, a znaczyło tyle, co ogień. W ten sposób pasowało do smoka ziejącego ogniem.
— Jasne — Cornelian podniósł się z miejsca, po czym odniósł swoje rzeczy do domku. Marianne głaskała sowę, podczas gdy on mocował list do jej nóżki. — No dobra, chyba wiesz, komu masz to zanieść, co?
Sowa zahukała, brzmiąc tak, jakby czuła się urażona jego słowami.
— Do Spencera, tak dla pewności — dodał, na co sowa dziobnęła go w palec, a następnie poderwała się do lotu i zniknęła za oknem. — No to byłoby na tyle, jeśli chodzi o miłe pożegnanie — mruknął, zginając kilka razy obolały palec.
Marianne roześmiała się.
— Sowy w ten sposób okazują uczucia.
— Może powinienem wziąć z nich przykład?
Brunetka tylko ze śmiechem poczochrała mu włosy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro