Rozdział 31. Mur
Minęło kilka dni, w czasie których Caleb nie zauważył żadnej poprawy w kwestii siebie oraz Corneliana. Śmiał nawet twierdzić, że wszystko zmierzało ku pogorszeniu, bowiem Cornelian ciągle odnosił się do niego z niebywałym chłodem. Caleb z bólem serca stwierdził, że nawet na początku ich znajomości szatyn nie traktował go z aż takim dystansem. Kiedy Caleb myślał, że już nic nie może go zaskoczyć, a jemu wreszcie udało się zawiązać relację z Cornelianem, nagle wszystko zaczęło się sypać jak delikatny domek z kart.
Wreszcie w Calebie coś pękło. Nie wytrzymał i kiedy po raz kolejny Cornelian odpowiedział mu wymijająco, wypalił:
— Dlaczego mnie tak traktujesz? — zapytał z nutą irytacji w głosie. Ta sytuacja przeciągała się na tyle długo, że Caleb miał jej już serdecznie dosyć.
— Co masz na myśli? — zapytał Cornelian, unosząc brwi.
— Nie mów, że niczego nie zauważyłeś, Cornelianie — odpowiedział Caleb. — Jeszcze niedawno wszystko było w porządku. Dobrze się dogadywaliśmy, ale od jakiegoś czasu jest coraz gorzej. Traktujesz mnie tak, jakbyś wcale nie chciał mojego towarzystwa. Skoro tak jest, może prościej byłoby po prostu powiedzieć mi to w żywe oczy, a nie owijać w bawełnę?
Caleb nagle zamilkł, uświadomiwszy sobie, co właściwie padło z jego ust. Niemniej jednak powiedział dokładnie to, co leżało mu na sercu. Nie żałował ani jednego słowa, które wypowiedział.
Cornelian, który dotychczas siedział na krześle z kubkiem gorzkiej herbaty w dłoni, teraz podniósł się z miejsca, jakby podczas dyskusji z Calebem chciał być na równi z nim. No, prawie na równi, bowiem Cornelian był nieco wyższy od niego.
— Dla twojej wiadomości nie mam nic do tego, że jesteś gejem — powiedział Cornelian.
Caleb nie miał pojęcia, jak wiele warte są słowa szatyna. W obecnej sytuacji nie wiedział, w co może wierzyć, a w co nie.
— W takim razie dlaczego mnie tak traktujesz? — zapytał. — Tak, jakbyś chciał mnie wymazać ze swojego życia.
— Może właśnie to chcę zrobić? — Cornelian odpowiedział pytaniem. Jego ton głos był ostry jak nóż. — Może wolę być sam, zamiast narażać się na bycie kompletnie porzuconym?
Calebowi ścisnęło się serce. Dlaczego Cornelianowi w ogóle przeszło przez myśl, że Caleb mógłby chcieć kiedykolwiek zerwać z nim znajomość, skazując Corneliana na samotność? Nawet gdyby blondyn musiał wrócić do Anglii, wiedział, że nie zapomniałby o poznanym w rezerwacie smoków koledze. Mogliby wymieniać się listami, sprawić sobie lusterka dwukierunkowe, a nawet się odwiedzać, gdyby tylko mieli ku temu sposobność...
Właśnie, mogliby. Gdyby tylko Cornelian nie chciał rozkruszyć całej ich relacji w drobny mak, obawiając się, że historia lubi się powtarzać...
Choć tak naprawdę Cornelian żałował wszelkich przykrości, jakich Caleb doświadczył od niego do tej pory. Z jednej strony nie chciał mu ich sprawić, jego obawy przed przywiązywaniem się do ludzi dawały o sobie znać. Im szybciej jego relacja z Calebem zostałaby zrównana z ziemią, tym mniejsze byłoby ryzyko, że Cornelian będzie kiedyś cierpiał.
— Naprawdę myślałeś, że byłbym gotów tak po prostu o tobie kiedyś zapomnieć? — zapytał Caleb z niedowierzaniem. Oczy mu się zaszkliły, kiedy szatyn pokiwał głową.
— Po ludziach można się spodziewać wszystkiego.
Cornelian wiedział, że to musiało zranić Caleba. Nie mylił się. Serce mu się ścisnęło, kiedy zobaczył, jak po policzku blondyna ścieka pierwsza łza, którą ten szybko otarł, po czym opuścił pomieszczenie, zostawiając Corneliana samego z burzą myśli, krążącą w jego głowie.
Szatyn przygryzł wargę, czując narastające w nim wyrzuty sumienia. Doszczętnie zranił swojego współlokatora, jednak lęk przed utratą kolejnej ważnej dlań osoby był zbyt silny. Wolał już, aby Caleb go znienawidził, a on nie czuł do niego nic, niż żeby musiał potem tak bardzo cierpieć. Żałował tylko, że musiał tego dokonać kosztem swego współlokatora. Zagłuszał to, że serce rwało się do Caleba, że popychało go do tego, aby pójść za nim, zapewnić, że to wszystko to dlatego, że potwornie bał się kochać.
Tak czy inaczej było już na to za późno. Słowa zostały wypowiedziane, kości rzucone, a Cornelian miał teraz tę samotność, na której tak mu zależało. Czuł jednak, że nie jest to dokładnie to, czego chciał, a ta samotność wcale nie daje mu tej upragnionej ulgi...
• • •
Kiedy Caleb szybkim krokiem opuścił domek, jego twarz owiało chłodne, styczniowe powietrze. Kolejny potok słonych łez popłynął po jego policzkach. W tamtej chwili nie myślał nawet, dokąd właściwie idzie - nogi same poniosły go do zagród smoków. Idąc, Caleb starał się uspokoić urywany oddech, a przy tym także siebie samego. Jednak za każdym razem, kiedy przypominał sobie kompletnie wyzute z uczuć spojrzenie Corneliana, zaczynał płakać coraz bardziej, nie myśląc nawet o tym, że niektórzy uważają to za oznakę słabości, zwłaszcza u chłopców. Stereotypy mogły żyć własnym życiem i Caleb miał je w tym momencie głęboko w poważaniu.
Mur, który Cornelian budował pomiędzy sobą a Calebem, właśnie osiągnął wysokość krytyczną - na tyle, że Caleb nie był już w stanie dotrzeć do Corneliana. Musiałby najpierw rozkruszyć mur w drobny mak, a to nie lada wyzwanie. Zresztą w tym momencie blondyn nie miał na to najmniejszej ochoty. W tym momencie czuł się tak, jakby został z premedytacją przejechany przez pociąg, który prowadził jego współlokator. Najgorsze było to, że Cornelian wydawał się nie baczyć na to, że robi przykrość Calebowi. Czy Caleb naprawdę mógł się aż tak pomylić co do Corneliana? Czy naprawdę był on aż tak nikczemny, a Caleb tak cholernie ślepy?
Teraz jednak Puchon nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Jeśli rzeczywiście tak było, powinien zapomnieć o Cornelianie i o tym, że kiedykolwiek coś ich łączyło. Tylko jak miał o tym zapomnieć, kiedy tak bardzo mu na nim zależało? I to nie tylko przez to, że łączyła ich przyjacielska relacja. Caleb czuł, że było to coś więcej i właśnie dlatego nie chciał go utracić.
Ze łzami płynącymi po policzkach Caleb dotarł do zagrody Nefryta. Teraz, kiedy było zimno, smoki mieszkały w zagrodach wewnętrznych, które zostały zabezpieczone tak, aby smoczy ogień niczego nie zniszczył.
Caleb znalazł zagrodę Nefryta. Widząc go, smok zaryczał i podreptał w jego kierunku. Blondyn uśmiechnął się, po czym wszedł do zagrody. Nefryt był jak na razie całkiem łagodnym smokiem, choć czasami odzywała się jego łobuzerska strona.
— Cześć, Nefryt — powiedział Caleb. Przysiadł na kamieniu, po czym wyciągnął rękę do niego. Smok stanął przed nim i z radości wydmuchał na Caleba gorący dym ze swoich nozdrzy. Blondyn dziękował Merlinowi, że był to tylko dym, a nie ogień. — Dobrze, że chociaż ty nie stwierdziłeś, że masz dosyć mojego towarzystwa.
Nefryt zaryczał, zupełnie jakby rozumiał wszystko, co powiedział mu Caleb. Blondyn uśmiechnął się, po czym pogłaskał smoka po gładkiej, zielonej łusce. W pewnym momencie usłyszał czyjś znajomy, lekko zaciekawiony głos za sobą:
— Caleb? Co tu robisz?
Caleb spojrzał za siebie. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy ujrzał za sobą Florine.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro