Rozdział 18. Z deszczem przychodzi zawód
— I jak pierwszy dzień w szkole? — zapytał Caleb swoją przyjaciółkę. Tak naprawdę wiedział, że nie powinien spodziewać się niczego pozytywnego.
I miał rację. Kathleen westchnęła ciężko, kręcąc głową.
— Pamiętasz Umbridge?
— Trudno byłoby o niej zapomnieć...
— Przy Carrowach jest aniołkiem — odpowiedziała ponuro Kathleen. — Lekcje z nimi to... Koszmar, tyle w temacie.
Tego zdecydowanie Caleb się spodziewał, jednak teraz tym bardziej go to martwiło. Co prawda najgorzej miały mugolaki, jednak zapewne niewiele ich wróciło do Hogwartu.
— Mugoloznawstwo jest teraz obowiązkowe — poinformowała go Kathleen. — Nie wiem, jak wtedy wyglądało mugoloznawstwo, ale... Na pewno w niczym nie przypominało tego, co teraz. To powinno się teraz nazywać Mugolopogarda albo coś w tym stylu...
Calebowi ciężko było sobie wyobrazić Hogwart pod wodzą Śmierciożerców, jednak po głosie swojej przyjaciółki poznawał, że było nie najlepiej.
— Z tego, co gadała ta Carrow, wiem, że jedyne, na czym będzie się skupiać ta lekcja, to na szerzeniu nienawiści do mugoli — dodała Kathleen. — A obrona przed czarną magią nie jest lepsza! Tam będziemy... Uczyć się zaklęć niewybaczalnych.
To nieco przeraziło Caleba. W czwartej klasie byli świadkami, jak fałszywy Alastor Moody rzucał trzy kolejne zaklęcia niewybaczalne na Bogu ducha winnego pająka. Najpierw przejął nad nim kontrolę, potem zadawał mu ból, by w końcu ukrócić jego męki zaklęciem niewybaczalnym. Już ta lekcja była straszna, co dopiero teraz, kiedy to uczniowie mieli rzucać te zaklęcia?
Dlatego serdecznie współczuł swojej przyjaciółce. Nie był w stanie obiecać jej, że wszystko będzie w porządku, bo tak naprawdę to nie wiedział, czy rzeczywiście tak będzie. W każdym razie nieprędko.
— Kath, sytuacja jest beznadziejna, ale... Chcę, żebyś wiedziała, że będę cię wspierał chociażby słowami. Tyle... Tyle jestem w stanie zrobić, choć to niewiele...
— Caleb, wierz mi, w obecnej sytuacji to naprawdę dużo — zapewniła go. — I dziękuję ci za to. Za to, że taki dobry z ciebie przyjaciel też...
— Też cię kocham, Kath — odparł Caleb i uśmiechnął się do niej lekko. Rzeczywiście kochał ją jak własną siostrę. — I też ci dziękuję. Zawsze będziesz dla mnie najlepszą przyjaciółką.
Na twarzy Kathleen wykwitł uśmiech. Caleb jednak miał dla niej jeszcze kilka zastrzeżeń.
— Ale Kath, mówię ci to już sam nie wiem który raz, ale uważaj na siebie — poprosił ją. — Tym bardziej lepiej nie chodź sama...
— Wiem, Caleb. — Kathleen pokiwała głową. — Mama też wiele razy mi to powtarzała, że nie wspomnę o George'u i Fredzie...
— Bo nam wszystkim na tobie zależy — odparł Caleb. — I chcemy, żebyś była bezpieczna.
Kathleen znów się uśmiechnęła. Może blado w beznadziejnej sytuacji, którą zastała w Hogwarcie, ale jednak, co również Caleba przyprawiło o uśmiech.
▪︎ ▪︎ ▪︎
Caleb nie bardzo lubił, kiedy padał deszcz. Pamiętał, że razem z Cariną zawsze patrzyli z niezadowoleniem na padające za oknem krople deszczu. W dodatku kojarzyły mu się ze smutnym nastrojem, dlatego kilka dni później najchętniej nie wychodziłby na zewnątrz, ale ponieważ poprzedniego dnia obiecał pomóc Martinowi Graytwigowi przy smokach, nie narzekał i wybrał się tam.
Kiedy przybył na miejsce, zauważył, że smokolog wyczarował coś w stylu niewidzialnego zadaszenia nad zagrodami, aby smoki oraz on sam nie musiały moknąć. Było też pomieszczenie, do którego przeprowadzano smoki zimą lub na czas burzy, ale w tym momencie zadaszenie w zupełności wystarczało.
— Z tego, co słyszałem, to w Hogwarcie jest teraz nie najlepiej — zauważył, na co Caleb pokiwał głową.
— Zdecydowanie. Kiedyś mieliśmy taką okropną nauczycielkę i wtedy myśleliśmy, że gorzej być nie może, ale okazuje się, że jednak jest to możliwe.
— Jednak ktoś był w stanie przewyższyć Dolores Umbridge — stwierdził z przekąsem Martin. — Nie ma z czego być dumnym, jeśli mam być szczery.
I tutaj Caleb zgadzał się z Martinem.
Praca przy smokach szła im dosyć nieźle, kiedy po jakimś czasie przybyła do nich Marianne w towarzystwie Florine.
— Nie potrzebujecie czasem pomocy, Martin? — zapytała go Marianne, na co ten uniósł głowę i uśmiechnął się do niej.
— Nie martw się, Marianne, mamy tu wszystko pod kontrolą — odpowiedział. — Prawda, Caleb?
— No jasne, że tak — przytaknął blondyn.
Marianne pokręciła głową z udawanym zrezygnowaniem.
— No tak, faceci nigdy nie powiedzą, że potrzeba im pomóc — zaśmiała się.
— Nie no, możecie pomóc jeśli chcecie. — Martin dał za wygraną, po czym wskazał dłonią na smoka w zagrodzie obok. — Temu tutaj trzeba by opatrzyć rany.
— Jasna sprawa. — Marianne kiwnęła głową, po czym wraz z Florine udały się w kierunku tamtego smoka, by opatrzyć jego rany.
Kiedy skończyli i Caleb miał już wolne przez resztę deszczowego popołudnia, Florine podeszła do niego, uśmiechając się.
— Masz jakieś plany na popołudnie?
— Raczej nie. — Caleb pokręcił głową. — Jedyne co, to zamierzam czekać, aż deszcz przestanie padać.
Florine roześmiała się, zmierzając wraz z Calebem w kierunku domków.
— Nie lubisz deszczu?
— Niezbyt. — Blondyn się skrzywił. — Jest taki... Smutny. Nie lubię smutku.
— To może chcesz przeczekać ten deszcz razem ze mną? — zaproponowała mu.
Caleb ciągle miał w pamięci fakt, że Florine mogła się w nim zadurzyć. Nie zamierzał posyłać jej żadnych znaków, przez które mógłby narobić jej nadziei, jednak nie lubił odmawiać ludziom spędzenia z nimi wolnego czasu i sprawiania im przykrości z tego powodu. Tym bardziej, że nie miał nic przeciwko towarzystwu Florine.
Dlatego się zgodził i w ten sposób poszedł z Florine do domku, w którym mieszkała. I tym razem spotkał tam też jej współlokatorkę, Lucille, która znów składała origami. Tym razem pokazała mu sposób na złożenie kota z papieru. Caleb postanowił to zapamiętać i nauczyć się tego, by kiedyś złożyć kota dla Kathleen. Jego przyjaciółka uwielbiała te zwierzęta.
Deszcz w końcu zdawał się siąpić nieco mniej niż poprzednio, a Caleb i Florine zdecydowali się wyjść na werandę. Powietrze po deszczu było rześkie i czyste, co według Caleba było pozytywem tej pogody.
Z jakiegoś powodu zaczęli rozmawiać o Quidditchu.
— Grałeś kiedyś w Quidditcha?
— Nie. — Caleb pokręcił głową. — Bardzej wolałem siedzieć na trybunach.
— To tak, jak ja — zaśmiała się Florine. — Znaczy, kiedyś grałam, ale jak złamałam nogę, to mi się odechciało i zostałam przy trybunach.
Jeszcze przez dłuższą chwilę rozmawiali o meczach, które rozgrywane były w ich szkołach. Wtedy Caleb zauważył, że kiedy mówił, Florine wyglądała tak, jakby gdzieś odpłynęła, przypatrując się jego twarzy.
Nie zdążył nic powiedzieć, kiedy szybko się do niego zbliżyła, chcąc go pocałować, jednak on zręcznie ją od tego powstrzymał, łapiąc ją za ramiona i delikatnie odsuwając od siebie.
— Florine, nie zrozum mnie źle, ale... — Po tych słowach zamilkł, nie wiedząc, co jej powiedzieć. Dziewczyna jednak zrozumiała przekaz.
Przez chwilę siedziała jak zastygnięta, jednak w końcu kiwnęła głową i wydukała ciche przeprosiny. Wtedy Caleb uznał, że jego odwiedziny u Florine dobiegły końca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro