Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

21. Irytek

Gdy Harry rankiem wchodzi do Wielkiej Sali, naprawdę ma nadzieję, że nikt nie zauważy wielkich sińców okalających jego oczy, a tym bardziej nie powiąże ich z zapłakaną twarzą Ginny i śpiewaną przez Irytka przyśpiewką, jakoby nocami chodził na randki z Malfoyem. Oczywiście, mała na to szansa — gdy tylko okularnik siada przy stole, słyszy złośliwy śmiech wiadomego ducha i po raz kolejny do jego uszu docierają słowa nieco żałosnej piosenki, zaczynającej się od "Potter kocha Dracusia".

Ron teatralnie odwraca się plecami do zielonookiego i zajmuje rozmową z Seamusem, wcześniej rzucając zapewne byłemu przyjacielowi zimne spojrzenie. Hermiona tylko przygryza z niepokojem dolną wargę i wlepia wzrok w trzymaną w ręku bułkę.

Harry nie ma do nich żalu. Gdy wrócił wczorajszej nocy do dormitorium, w Pokoju Wspólnym zastał płaczącą Ginny, pocieszającą ją Hermionę i Rona, który niemal rzucił się na niego z pięściami. W ostatnim momencie siostra go powstrzymała, mówiąc, że to przecież nie Harry'ego wina, że to przez nią, i żeby dał okularnikowi spokój.

Sytuacji nie poprawia fakt, że Irytek od samego rana roznosi wieść, jakoby Potter potajemnie spotykał się z Malfoyem.

Co od razu "spotykał"?, myśli z irytacją okularnik, wgryzając się w bułkę z nawet jego samego zaskakującą agresją. Raz się zobaczyliśmy przypadkiem...

No, może dwa, jeżeli wliczyć rozmowę w kawiarni.

Ale to przecież nic nie znaczy!

W końcu Harry jeszcze do wczoraj prawie-a-może-jednak-nie miał dziewczynę. Znaczy, miał ją poniekąd, bo ich relacja była w ciagu ostatnich miesięcy dość mocno nieokreślona i polegała na ignorancji Harry'ego i powolnym usychaniu serca Ginny, ale jednak, jeszcze do wczoraj był zadeklarowanym heteroseksualistą.

No i nadal jest, prawda? Ta Parvati ma całkiem ładne oczy, a Chang nieźle całuje. No i Romilda jest w nim po uszy zakochana, a przynajmniek była jakieś trzy lata temu.

Zresztą o co mu chodzi? To, że przez całą noc myślał o oczach Draco, wcale nie znaczy, że jest gejem. Nie. A to, że ostatnio zauważył, że Ślizgon ma ładny głos, to czysty przypadek.

Potter-Pedał. To by dopiero było śmieszne.

Harry sam nie wie, czym jest to dziwne uczucie, sprawiające, że gdy Draco wchodzi do Sali, jego serce przeżywa mały atak, zatrzymując się na ciągnącą się w nieskończoność sekundę, a następnie zaczyna bić szybko jak skrzydełka motyla. Nie wie, dlaczego nagle miękną mu kolana, ani dlaczego nie może oderwać wzroku od przygarbionej sylwetki chłopaka.

A przede wszystkim nie wie, jakim cudem jeszcze nikt nie zauaczył, co się z nim dzieje — zupełnie jakby Harry zatopił się w tej krótkiej, magicznej chwili, jak ważka w bursztynie, a świat popędził do przodu, zbyt zaprzątany własnymi sprawami, by zwrócić uwagę na pojedyńczą, niezbyt ważną jednostkę.

Co, niestety, nie może trwać długo.

— KOCHANEK POTTUSIA PRZYSZEDŁ, SZYKUJCIE CZERWONY DYWAN!!! — wrzeszczy Irytek, zanosząc się rechotliwym śmiechem, brzmiącym jak skrobanie kredy po tablicy. — JAK TAM PO WSPÓLNEJ NOCY, MALFOY!?

— Irytku, bądź cicho! — Ni stąd ni zowąd wtrąca się profesor McGonagall. W związku z odbudową zamku stół prezydialny stoi teraz w innym pomieszczeniu (wnoszony do Wielkiej Sali tylko na specjalnie okazje), więc obecność dyrektorki wywołuje pełną napięcia, nagłą i wręcz nienaturalną ciszę.

— Ale pani profesor... Pani nie wie, co się działo wczo—

— Nie obchodzi mnie to Irytku — przerywa mu kobieta ostrym tonem. — Pan Potter i pan Malfoy są odpowiedzialnymi młodymi ludźmi i wierzę, że na terenie szkoły nie zrobili nic... zdrożnego, ponieważ widzę, że właśnie taką wiadomość próbujesz mi przekazać.

Po stołach Hogwartu toczy się pomruk pełen niechętnej aprobaty, a Harry wzdycha z ulgą, która zostaje rozwiana przez następne słowa profesorki.

— Potter, Malfoy, macie się stawić w moim gabinecie za dziesięć minut. Spóźnień nie toleruję.

Cholera jasna.

***

Harry z niepokojem zerka na wykonane z ciemnego drewna drzwi i — starając się nie patrzeć na pofukującego z irytacją Malfoya — puka w nie cicho.

— Nienawidzę cię, Potter, wiesz o tym? — pyta zupełnie bez powodu Ślizgon, gdy słyszą głośne "wejść".

— Cóż, fretko, jesteśmy tu głównie dlatego, że wszyscy myślą, że jest na odwrót — odpowiada okularnik kpiąco i zerka na twarz rywala, która momentalnie pokrywa się delikatną czerwienią.

— Naprawdę cię nienawidzę — mruczy pod nosem blondyn, jako pierwszy wchodząc do gabinetu profesor McGonagall. Kobieta siedzi sztywno za mahoniowym biurkiem i mierzy ich ostrym, nauczycielskim spojrzeniem.

— Panie Potter, panie Malfoy — wita się lakonicznie. — Proszę siadać.

Chłopcy wykonują polecenie, usadawiając się na prostych, twardych krzesłach, tak bardzo w stylu nowej dyrektorki.

— Ostatnio — zaczyna kobieta. — po szkole zaczęły krążyć dość... intrygujące plotki.

— To wszystko nieprawda — mówi szybko Ślizgon. — Ja i Potter nic do siebie nie czujemy. I nie spotykamy się po nocach.

— Tak, profesor Hawking już mi opowiedziała, jak to zdecydowanie n i e spotykacie się po nocach, panie Malfoy.

Oops. Zagięła go, myśli najpierw Harry, a zaraz potem: Oboje mamy przesrane, skoro Hawking u niej była.

— Chłopcy, chłopcy, chłopcy... — McGonagall kręci głową, jakby chciała się odgonić od irytujących myśli. — Wasza sytuacja, nie ukrywam, jest ciężka, ale nie musicie się posuwać do tak... radykalnych środków, próbując ją złagodzić. I kieruję to głównie do pana, panie Malfoy, więc niech pan się w tym momencie nie rozgląda po gabinecie, jeśli łaska.

Draco prycha.

No co jest, fretko?, chce powiedzieć Harry. Zacznij się podlizywać, jak zwykle, to szybciej stąd wyjdziemy.

— Nie wiem, o czym pani mówi — odzywa się w końcu blondyn, nawet nie zerkając w stronę okularnika. — Ja i Potter? Wolne żarty... Czy pani profesor naprawdę sądzi, że czarodziej czystej krwi może być pedałem?

McGonagall niemal niezauważalnie mruży swoje kocie oczy i sztywno prostuje się na twardym krześle.

— Nie wyrażaj się, Malfoy — mówi ostro. — Nie twierdzę, że łączy coś pana z panem Potterem, ale za to uważam, że właśnie takie pozory próbuje pan, panie Malfoy, stworzyć.

Nastolatkowie wlepiają w nią zdziwione spojrzenia.

— Niby dlaczego? — wykrztusza w końcu Harry, hamując śmiech. Bawi go ta cała sytuacja, a najbardziej śmieszna jest w tym wszystkim skrzywiona w obrzydzeniu twarz Ślizgona.

Tak naprawdę, chłopak śmieje się z tego przez łzy — gardło mu się ściska na myśl o tym, że ta pogarda skierowana jest w jego stronę.

— Nie rozumiem, o czym pani mówi. — Mafoy wbija w nauczycielkę zimne, srebrne spojrzenie, od którego Harry'emu przebiegają dreszcze po plecach. — Naprawdę nie rozumiem. Dlaczego niby miałbym udawać, że chodzę z Potterem? To śmieszne!

— Panie Malfoy — Głos MacGonagall łagodnieje, a ona sama rozluźnoa nieco spięte ramiona. — Zdaję sobie sprawę, w jak trudnej sytuacji się pan znalazł, gdy... Ile Potter wie o pana obecnym stanie?

— Większość — odpowiada lakonicznie blondyn. — Podstawy.

— Wspaniale. — Profesorka splata dłonie i wzdycha. — Odkąd ugryzł pana wilkołak — najprawdopodobniej w ramach zemsty za to, że pańska rodzina nie wspierała Tego, Któ... Lorda Voldemorta do samego końca — jest pan w trudnej sytuacji rodzinnej i nie ma co ukrywać, szkolnej też.

— Tak, zdążyłem zauważyć — wtrąca Malfoy z dużą dawką ironii, na co MacGonagall posyła mu tylko przenikliwe spojrzenie.

— Zdaję sobie sprawę o stopniowym pogarszaniu się pańskiego zdrowia — mówi w końcu, ważąc słowa. — I wiem, że niektórzy uczniowie ze starszych roczników zauważyli już, co się z panem dzieje.

Malfoy drga niespokojnie.

— Jak to? — pyta głosem niepewnym i przestraszonym. Najwyraźniej słyszy o tym pierwszy raz.

— Cóż, mieliśmy już profesora-wilkołaka. Młodzież szybko łączy fakty, panie Malfoy. — McGonagall wygląda, jakby z jednej strony chciała wzruszyć ramionami, a z drugiej jej sztywne zasady na to nie pozwalały. — Podejrzewam, że przekazały swoje wnioski klasom młodszym... Ostatecznie całkiem niedawno pierwszoroczni Krukoni pytali o najprostsze sposoby zabicia wilkołaka, a ze strony co najmniej dziecięciu rodziców wpłynęły zażalenia, że trzymamy w szkole wysoko niebezpieczne magiczne stworzenie. I tak, chodziło im o pana, panie Malfoy. Podali pańskie nazwisko.

— Skąd... — zaczyna blady jak ściana Draco. Harry zauważa, jak dłonie chłopaka zaciskają się na materiale czarnej, szkolnej szaty, mnąc ją.

— Nie wiem, panie Malfoy — odpowiada profesor MacGonagall niemal czułym głosem. — Ale w szkole takiej jak Hogwart, wieści rozchodzą się niebywale szybko... Pomyślałam, że wyciągając pana Pottera gdzieś wieczorami, chce pan odwrócić podejrzenia od likantropii...

— Na rzecz homoseksualizmu? — parska Draco, przerywając jej. Jego głos brzmi niemal jak warkot, gardłowy, niski i groźny. — Obie te dewiacje są obrzydliwe. Jestem czystej krwi, do jasnej cholery! Nie mogę być ciotą!

— Uspokój się Malfoy, bo żyłka ci pójdzie — wzdycha Harry, czując jak jego trzewia wiążą się w ciasny supeł.

Serce go boli.

Nie, nie, nie, może i Malfoy ostatnio zaczął go bardziej interesować, ale to wcale nie znaczy, że on, Harry, jest w nim zauroczony, czy coś w tym guście. Po prostu ma kompleks bohatera i tyle.

Tyle, prawda?

Okularnikowi robi się sucho w ustach, gdy widzi minę Ślizgona, gdy ten na niego patrzy.

Obrzydzenie, pogarda, złość. I jeszcze te słowa sprzed chwili.

Harry'ego serce boli coraz bardziej. Może powinien udać się do pani Pomfrey? To na pewno początek jakiejś paskudnej choroby krążeniowej, którą trzeba stłumić już w zarodku, żeby w przyszłości nie doprowadziła do zawału, czy czegoś podobnego.

— Zamknij się, Potter — cedzi blondyn. W jego zwykle szarych oczach czai się zimna furia, przekształcając je w dwie niemal czarne otchłanie, odznaczające się na tle bladej twarzy.

Harry czuje zimne ukłucie strachu i dopiero po chwili orientuje się, że to nie jest złudzenie — tęczówki chłopaka naprawdę zmieniły kolor, a rysy jego twarzy wyostrzyły się nagle, wykrzywiając ją we wściekłą maskę.

Malfoy, w tym krótkim, trwającym niespełna cztery sekundy momencie, wygląda naprawdę przerażająco.

I, co gorsze, chyba właśnie zaczął go nienawidzić.

***

Harry nigdy nie przypuszczał, że dni mogą sie tak dłużyć. Od rozmowy z profesor McGonagall minęły już dwa tygodnie, podczas których Draco unikał go niemal z zatrważającą skutecznością, znikając tuż po lekcjach i nie dając się wypatrzyć nigdzie na korytarzu. Nawet podczas posiłków zawsze udawało mu się jakoś tak wymanewrować Harry'ego, by ten nawet nie próbował go zatrzymać — Potter zaniechał nagabywania Ślizgona podczas posiłków po tym, jak ten dosłownie rzucił w niego miską pełną budyniu i uciekł. Tak naprawdę, jedynym wyjściem było złapanie go w dormitorium, ale tam Harry niestety wstępu nie miał.

Szczęście uśmiecha się do Gryfona dopiero po czternastu dniach ciągłego podenerwowania: choruje profesor Flitwick, w związku z czym Gryfonom przepadają zajęcia z Zaklęć przy końcu lekcji w piątek, przez co Dom Lwa kończy dwie godziny wcześniej, niż zwykle, a także godzinę przed Ślizgonami.

Harry byłby idiotą, gdyby tego nie wykorzystał.

Chłopak przygryza wargę ze zdenerwowania. Nie wie, czy Draco znów nie spławi go jakimś umiejętnym urokiem.

Urokiem magicznym, ma się rozumieć. Nie osobistym.

Potter czatuje przed zakrętem, prowadzącym do korytarza, gdzie znajduje się większość komnat i gdy ostatnia lekcja się kończy, w niemal ekspresowym pędzi pod salę, z której Ślizgoni właśnie wychodzą po dwugodzinnej lekcji Obrony Przed Czarną Magią.

Gryfon bez problemu zauważa Malfoya — chłopak idzie ma szarym końcu, wbijając srebrny wzrok w ziemię, zupełnie jakby samą siłą swojego przygnębienia chciał wywiercić dziurę w podłodze.

To, że coś go trapi, jest widoczne na pierwszy rzut oka.

— Malfoy! — woła Harry całkowicie niepotrzebnie, łapiąc chłopaka za ramię.

Jaki on jest chudy, przemyka mu przez myśl, gdy jego palce zaciskają się na przedramieniu blondyna.

— Czego? — warczy Ślizgon, próbując wyszarpnąć się z uścisku Harry'ego. Nie patrzy na twarz okularnika, unikając jego wzroku.

Cała postawa blondyna świdczy, że jest wściekły i jakby... zrezygnowany? Tak, to chyba dobre słowo — gdy wychodził z komnaty, lekko przygarbiony i ze zwieszoną głową, nie kryjąc się za maską wściekłości, wszystko było widoczne.

Malfoy zachowywał się tak, jakby właśnie nieubłagalnie coś tracił.

— Porozmawiajmy — mówi Gryfon miękko. Jego samego dziwi fakt, że ostatnio obchodzi się z blondynem jak z jajkiem — byle go nie urazić, byle nie pogorszyć jego i tak kruchego stanu. — Proszę.

— Niby po co, Potty? — sarczy Ślizgon. — Znów zamierzasz się wpierdolić z buciorami w moje życie? Mało ci?

Cholera, nie tak.

— Chcę porozmawiać, Mafoy. — Głos Harry'ego twardnieje, zupełnie jak jego wzrok. Nie, nie może traktować szarookiego jakby ten był z cukru — to nie zadziała. Malfoy należy do Slytherinu ciałem i duszą, więc właśnie w taki sposób należy z nim rozmawiać — w sposób ślizgoński. Tak, jakby się chciało załatwić przede wszystkim swoje sprawy, nie przejmując się drugą osobą. — Chyba musimy sobie coś wyjaśnić, nie uważasz?

— Nie, Potter, nie uważam. — W tonie blondyna drży nuta paniki, gdy dostrzega coś nad głową bruneta. — Puść mnie, do jasnej cholery!

A później Harry słyszy kolejną zwrotkę piosenki "Potter kocha Dracusia", wyśpiewywaną przez Irytka.

Malfoy wyrywa się i ucieka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro