20. Chłopiec o księżycowym spojrzeniu
Harry musi przyznać, że chodzenie po zmroku hogwardzkimi korytarzami nie należy do przyjemności, gdy ma się głowę tak pełną czarnych myśli. Oczywiście, chłopak zdaje sobie sprawę, że Malfoyowi nic nie grozi i że te całe poszukiwania są bez sensu, bo Ślizgon zapewne siedzi w lochu razem z resztą Slytherinu, ale przekonanie, że ta wędrówka ma jakikolwiek cel, daje mu złudzenie, jakoby jego istnienie wciąż miało jakikolwiek sens.
Bo po kłótni z Ginny wcale nie jest tego taki pewien.
Harry nie wie, czy naprawdę chce znaleźć Draco, czy po prostu pobyć chwilę sam. Owszem, może by się nieco uspokoił, widząc go całego i zdrowego (od kiedy on się w ogóle tym przejmuje?), ale z drugiej strony wtedy zapewne musiałby wrócić do dormitorium, przytłoczony bezsensem zarówno swojej nocnej wędrówki, jak i brakiem celowości wszystkiego, czego się ostatnio tknął.
Gdy był Wybrańcem, przynajmniej jego życie miało ręce i nogi. Teraz najprawdopodobniej nie posiadało nawet serca.
Czasami Harry zastanawiał się, jakby to było, gdyby Voldemort jednak go zabił. Albo jeszcze lepiej — żeby to on zabił Lorda, po czym dostał Avadą od jakiegoś śmierciożercy. Gdyby jaskrawozielony strumień zaklęcia uderzył go prosto w pierś, wyduszając z niego życie w ostatnim, zapewne nieco urywanym oddechu i przewrócił jego martwe ciało na pokrytą pyłem i krwią ziemię na tyle powoli, by gasnącym spojrzeniem Harry zdołał jeszcze dostrzec niebo, lub kątem oka zerknąć na truchło Czarnego Pana, które — podobnie jak on — znieruchomiało na wieki.
W takich chwilach jak ta, chłopak żałuje, że jednak przeżył.
Gryfon, od kiedy tylko wyszedł z dormitorium, nie zwracał uwagi na to, dokąd idzie, więc teraz z pewnym zdziwieniem zauważa, że jest na piętrze, niedaleko łazienki Jęczącej Marty.
Nigdy wcześniej nie myślał o tym, jak bardzo samotna za życia musiała być ta dziewczyna.
Jedynym jej grzechem tak naprawdę było to, że nie grzeszyła urodą i zachowywała się trochę wścibsko, co jej zresztą zostało. A potem, po śmierci, utknęła w łazience, nadal samotna, wyśmiewana i brzydka.
Harry'ego napada nagła ochota, by odwiedzić Martę i już ma ruszyć w stronę jej łazienki, gdy słyszy kroki na korytarzu. Osoba, która idzie, najprawdopodobniej stara się zachowywać możliwie jak najciszej, ale wytrenowany by wyłapać nawet najmniejszy szmer, słuch Harry'ego nie daje się zwieść.
Co bynajmniej nie zmienia faktu, że ma teraz nie lada problem, ponieważ jedyną osobą, która mogłaby chodzić po szkole o tej godzinie, jest powszechnie nielubiany przez uczniów zgorzkniały woźny Hogwartu, Argus Filch.
Chłopak rozgląda się na boki, szukając potencjalnych kryjówek. Jedyną rzeczą, jaką wyłapuje jego wzrok, jest nisza w ścianie, tuż za jakąś starą zbroją, lecz schowanie się tam zapewne graniczy z cudem — miejsca jest tak mało, że nawet pierwszak miałby problem, by się wcisnąć w wąską przestrzeń, a zbroja zapewne zrobiłaby straszny hałas, gdyby ktoś przypadkowo ją przewrócił.
Harry zostaje na lodzie. Zielonooki nawet się nie stara możliwie jak najbardziej przywrzeć do ściany — doskonale wie, że to nic nie da, ponieważ taka sztuczka nie miałaby szans wyjść nawet małemu dziecku. Mogłby jeszcze ewentualnie uciec do łazienki lub znajdującego się nieopodal schowka na miotły, ale tylko wtedy, gdyby pomyślał o tym chwilę wcześniej. Teraz Filch go zauważy podczas biegu i zapewne wezwie profesorów, swoim skrzekliwym głosem obwieszczając, że w końcu udało mu się złapać Harry'ego Pottera na nocnych wędrówkach.
A tego Harry zdecydowanie nie chce, więc zostaje na swoim miejscu, nonszalanco opierając się o ścianę i wlepiając wzrok w zakręt, zza którego wyłania się odziana w ciemne szaty postać.
Postać, która z racji wzrostu, blond włosów i sylwetki, z pewnością nie jest hogwardzkim woźnym.
— Malfoy? — pyta Harry z lekkim zdziwieniem i nagle ogarnia go niepokój, że jego sen jednak był proroczy i chłopakowi coś dolega.
— Potter? — Ślizgon marszczy brwi, ale jego twarz nie wykrzywia się z niesmakiem, jak zwykle. — Co ty tu... zresztą nieważne. Nie obchodzi mnie to.
— Wcale — sarczy brunet, krzyżując ręce na piersiach. — Dlaczego włóczysz się nocami po korytarzach, jeżeli wolno mi spytać?
— Nie, nie wolno — odpowiada ponuro blondyn i nie czekając na reakcję Gryfona, obraca się na pięcie z zamiarem odejścia.
— Hej! — krzyczy Harry, chcąc go zatrzymać. Sam nie wie, po co to robi, ale przez głowę przenika mu myśl, że być może dlatego, że naprawdę, naprawdę nie chce teraz zostać sam. Malfoy jest wredny, Malfoy jest sarkastyczny, Malfoy jest do niego nieprzychylne nastawiony, ale nawet Malfoy jest zdecydowanie lepszy od przytłaczającej ciszy i wyrzutów sumienia.
No i ma ładny głos.
— Nie wrzeszcz, Potter — ruga go chłopak, niespokojnie rozglądając się wokół siebie. — Zaraz przywołasz tego szmatławego charłaka i jego jebaną kocicę.
No tak, Harry sam przyznaje, że zanim następnym razem zacznie wrzeszczeć na korytarzu w środku nocy, powinien się zastanowić. Zwłaszcza, jeżeli chwilę wcześniej sam stwierdził, że na danym korytarzu nie ma żadnej dogodnej kryjówki.
— Sorry — mruczy zielonooki pod nosem, a Ślizgon mierzy go morderczym spojrzeniem, godnym samego bazyliszka.
— Mam cię już na dzisiaj dość, Potter — wzdycha Malfoy, ze zrezygnowaniem krzyżując ręce na piersiach i kręcąc głową. — Dlaczego mnie teraz zatrzymujesz?
Gryfon krzywi się słysząc to pytanie, ale gdy otwiera usta, by coś odrzec, słyszy rumor i śmiech osoby, której na pewno nie ma ochoty widzieć.
Chłopak kieruje wzrok ku przewróconej zbroi — hałas był mniejszy, niż Harry przypuszczał, że może być — i sprawcy całego zamieszania. Irytek, powszechnie nielubiany przez uczniów poltergeist, chichocze pod nosem jak szalony, patrząc na dwójkę hogwartczyków.
To zdecydowanie nie zwiastuje nic dobrego.
— ZAKOCHANA PARA!!! — wrzeszczy po chwili duch, spełniając najgorsze przewidywania Gryfona — POTTER I MALFOY CHODZĄ NA RANDKI PO NOCACH!!!
— Cholera — klnie zielonooki po czym wyciąga różdżkę i celuje nią w Irytka. — Jęzlep!
Poltergeist milknie, ale w odwecie strąca najbliższy obraz, powodując jeszcze większy hałas.
— Spieprzamy, Malfoy — rzuca Harry do Ślizgona, łapiąc go za ramię.
— Wiem, Potter. — Blondyn co prawda wyrywa rękę z uścisku bruneta, ale posłusznie biegnie z nim do najbliższych drzwi, prowadzących do schowka na miotły. Akurat w momencie, gdy je zamykają, słyszą krzyki Filcha, wbiegającego na korytarz. Woźny wrzeszczy na Irytka, ale nie minie dużo czasu, zanim zacznie ich szukać — w końcu wiadomość, jaką głos ducha poniósł po całym zamku musiała dać mu do myślenia.
Malfoy oczywiście nie omieszkuje przypomnieć o tym Harry'emu.
— Wiesz, Potter, kijowa ta kryjówka — szepcze. Pomieszczenie jest na tyle małe, że chłopcy muszą stać tuż przy sobie i Gryfon czuje przyśpieszony oddech Dracona na swojej szyi.
— Cicho siedź, fretko — odpowiada z nutą kpiny w głosie i nawet nie musi patrzeć na twarz Ślizgona, aby wiedzieć, że pokrywa się ona delikatną czerwienią. Malfoy naprawdę nie lubi tego określenia i zawsze rumieni się ze wstydu, gdy ktoś go tak nazywa.
Zza dobiega chłopaków złorzeczenie Filcha, gdy ten przemierza korytarz, zbliżając się do ich kryjówki.
Harry gorączkowo próbuje wymyślić jakiś sposób, by woźny ich nie nakrył. Owszem, już nałożył na zamek zaklęcie zamykające, ale mężczyzna zapewne ma przy sobie klucz, więc wiele to nie da.
I wtedy nagle rozlega się głos, którego Harry w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewał się usłyszeć:
— Argusie, co tu się dzieje?
— Uczniowie chodzą po zamku o niedozwolonej porze! — odpowiada rozgorączkowany woźny. — Są w łazience lub w schowku!
— Argusie, wątpię — mówi profesor Hawking. — Przecież Irytek...
— Irytek twierdzi, że to Potter i Malfoy! — skrzeczy mężczyzna, wyraźnie ucieszony. — Ale temu Potterowi się dostanie! Zawsze udawało mu się przede mną uciec, ale tym razem...
— Potter i Malfoy... — powtarza kobieta bardzo powoli. — Cóż, nie dziwi mnie, że akurat oni tu są.
Draco krztusi się powietrzem, wyraźnie zaskoczony. Harry ze zirytowaniem kopie go w kostkę, żeby się uspokoił.
— Ja wiedziałem, że to są dranie, skończone dranie! — Cieszy się Filch. — Ale nikt mi nigdy nie wierzył, o nie... Jak to dobrze, że pani też się na nich poznała!
— Ależ Argusie.... — Gdy profesorka się odzywa, serce Harry'ego staje na moment. Zaraz wszystko się wyda, myśli chłopak. — Owszem, nie dziwi mnie, że to akurat ci chłopcy tu są... W końcu ich prosiłam, aby przyszli do mojego gabinetu.
— Ale...
— Swoją drogą, to bardzo ciekawe, że informacje czerpiesz od poltergeista... Nie omieszkam wspomnieć o tym profesor McGonagall — kontynuuje kobieta.
— To nie tak, to wcale... — plącze się Filch.
— Idź już stąd, Argusie — wzdycha Hawking. — Nie pogrążaj się.
— Ale...
— Żadnych 'ale'!
Harry słyszy, jak kroki Filcha oddalają się, aż w końcu nikną, a profesorka podchodzi pod drzwi schowka i zatrzymuje się. Chłopak jest niemal pewny, że kobieta zaraz każe im wyjść i się wytłumaczyć, a następnie da szlaban, ale nic takiego się nie dzieje. Zamiast tego chłopcy słyszą ciche mamrotanie i szybkie kroki świadczące o tym, że profesorka sobie poszła.
— Co to, kurwa, było? — wyrywa się Malfoyowi, gdy są już pewni, że na korytarzu za drzwiami nikogo nie ma.
— Nie mam pojęcia — stwierdza Harry, wciąż oszołomiony tym, jak łatwo udało im się uniknąć kłopotów. — Ale wiesz co? Zaczynam jutro transmutacją.
— Bardzo mnie to obchodzi, Potter, naprawdę — sarczy Malfoy. — Otwórz te drzwi i wychodzimy.
— Alohomora! — rzuca zaklęcie chłopak, wyjąwszy różdżkę i naciska na klamkę.
Drzwi nie ustępują.
— Co jest? — dziwi się chłopak i jeszcze raz usiłuje pchnąć uparte drewno.
— Potter, idioto — warczy Malfoy. — Drzwi nie umiesz otworzyć?
— Sam spróbuj, jak taki mądry jesteś, panie zostałem-zamieniony-we-fretkę.
— Zamknij się! — Nawet w ciemności widać, że Draco się rumieni.
Harry prycha cichym śmiechem.
— Jasne, buraczku — mówi tylko po to, by jeszcze bardziej wkurzyć blondyna.
— Potter, to się dla ciebie nie skończy dobrze! Jak tylko stąd wyjdziemy... — zaczyna Ślizgon, ale Harry daje mu kuksańca w bok.
— Nie krzycz, bo wezwiesz Filcha, lub Irytka — mówi. — A może ich obu, to wtedy się pewnie z pół szkoły zleci. Wiesz, jakie później będą plotki? Sam pomyśl: "Złoty Chłopiec i syn Lucjusza Malfoya spotykają sie nocami w schowkach na miotły"...
— Nie jestem pedałem, Potter — mruczy Draco, a jego głos jest niebezpiecznie podobny do warkotu wilka. — Otwieraj te drzwi.
Harry naprawdę nie wie, dlaczego tak nagle poweselał. Najprawdopodobniej irytowanie Malfoya miało na to jakiś wpływ: Ślizgon naprawdę śmiesznie się denerwuje, oczywiście w momentach, gdy nie jest zły tak naprawdę, ale usiłuje pokazać, że jednak jest.
Dokładnie tak, jak teraz.
— Potter, jak zaraz nie otworzysz tych drzwi, to cię ugryzę, nie żartuję — mówi grobowym tonem Draco, gdy kolejna próba Harry'ego spełza na niczym.
— I ty twierdzisz, że nie jesteś gejem? — parska zielonooki. — Won ode mnie, zboczeńcu.
— Lumos. — mruczy pod nosem blondyn i schowek wypełnia ciepłe światło. — Patrz.
Dopiero po chwili Harry orientuje się, że Malfoy mówi o zamku, a raczej o tym, co powinno być zamkiem.
Zamiast standardowej dziurki od klucza na drzwiach widnieje bowiem wielka, półprzezroczysta bryła.
— Klej — stwierdza ze zdziwieniem Gryfon, po czym powtarza z niedowierzaniem: — Hawking transmutowała zamek w kulę kleju.
— Nie zauważyłbym, naprawdę — mruczy Ślizgon. — Chłoszczyć!
Nic się nie dzieje.
— Cholera, nie działa zaklęcie czyszczące? Serio? — Malfoy ze zirytowaniem mruży oczy. — Co, ona chce, żebyśmy tu spali, czy jak?
— Może liczy, że transmutujemy to z powrotem — podsuwa Gryfon. — W końcu uczy transmutacji.
— Chyba śnisz, Potter. — Draco nerwowo skubie rąbek szaty. — Nie umiem tego zmienić. Ty teź nie.
— To nie może być takie trudne. — waha się brunet. — Skoro transmutowaliśmy już przedmiotu w zwierzęta, to zamienienie przedmiotu w przedmiot, co było już dawno, też nie powinno stanowić problemu.
— Jesteś idiotą — wzdycha Malfoy. — Zwierzę jest wytworem natury. Filiżanki, poduszeczki, a nawet szafy, to przedmioty proste, których konstrukcja ma za zadanie ułatwić uczniom transmutację. Ale zamek, Potter... Nawet pomijając fakt, że jest integralną częścią drzwi, co samo w sobie jest sporym utrudnieniem, ale zamek... Wiesz, jak jest zbudowany?
— Nie — przyznaje okularnik, przygryzając wargę.
Blondyn na ten gest odwraca wzrok, po czym odzywa się nieswoim, pozbawionym zwykłej złośliwości tonem:
— To jak niby zamierzasz go transmutować?
— Nie wiem, Malfoy. Zamknij się.
Harry skupia się na kleju i mrucząc pod nosem odpowiednią formułę, macha różdżką.
Bryła zmienia kolor na wściekły róż.
Gryfon powtarza czynność, a klej znów zmienia kolor, tym razem na szary i jakby twardnieje.
— Zamieniłeś go w cement, idioto — wzdycha Malfoy cierpiętniczo. — Przepuść mnie, nie mam jak rzucić zaklęcia.
Harry posłusznie przepycha się na tyły schowka, "przypadkiem" nadeptując Draconowi na stopę.
Blondyn rzuca mu nienawiste spojrzenie po czym skupia się na zamku i mamrocze zaklęcie.
Gryfon słuszy chlupot i mokry trzask, gdy woda uderza o podłogę.
— Myślenie nie boli, Potter — prycha Malfoy, pchając drzwi i wychodząc na pogrążony w mroku korytarz.
Harry się nie rusza. Z zafascynowaniem patrzy na niemal pogrążoną w mroku sylwetkę Draco, którego oczy błyszczą dokładnie tak, jak księżyc, który wąskim sierpem zagląda w okno tuż za nim.
I wtedy zielonooki już wie, że osiągnął cel, który tkwił w jego głowie od przebudzenia się godzinę wcześniej: Harry znalazł chłopca ze swego snu.
Chłopca o księżycowym spojrzeniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro