Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

|04| Odwrócona karta

Filip uśmiechnął się pod nosem. Nie tylko z tego, o czym opowiadał mu Łukasz. Wreszcie mógł spędzić z nim więcej czasu. Wreszcie dostawał tyle uwagi, ile potrzebował, i mógł skupić się na tu i teraz. Siedzieli u Łukasza, rozmawiając przy muzyce i popijając chipsy piwem.

– A u ciebie jak? – zapytał Chelewicz, gdy skończył opowiadać swoje.

– Wyprowadziłem się.

Nie zdołał rozwinąć.

– A rodzice na to co? – Przechylił głowę, tak jak w momentach, gdy oczekiwał usłyszeć coś interesującego.

Filip nabrał ochoty na papierosa.

– No... – Spuścił wzrok na butelkę, którą trzymał w dłoni. – Cóż.

– No weź. – Łukasz objął go ramieniem.

– To nie było nic istotnego. – Upił piwa, unikając wzroku Chelewicza. – Ojciec wzruszył ramionami, matka zareagowała trochę gorzej.

– Skoro zostaje z nim sama, to wcale jej się nie dziwię. – Łukasz zaśmiał się dość głośno, pocierając jego bark. Grukowskiemu nie było do śmiechu.

– Dała mi tyle argumentów, że gdyby nie Oskar, to chyba...

– Co tam robił ten pedryl? – oburzył się Chelewicz, cofając rękę. – Ty masz jeszcze z nim kontakt?

– Cały czas, od gimnazjum. – Skinął Filip, spodziewając się podobnej reakcji. Przyłożył butelkę do ust, alkohol dodawał mu odwagi. – Zaproponował mieszkanie, pomógł mi znaleźć pracę.

– Może jeszcze rodzinę z tobą założy, co?

Filip nawet na niego nie spojrzał, wierząc, że te słowa dyktował stan nietrzeźwości. Krasiak i Chelewicz zawsze za sobą nie przepadali, ale tylko Łuki reagował tak agresywnie.

– Pytałeś, to odpowiadam – wychrypiał Grukowski.

– Fajnie, że się wyprowadziłeś, ale nie grzeje mnie słuchanie o tym cepie w tle.

Łukasz wstał, odstawił swoją pustą butelkę na ławę i udał się zapewne do toalety. Filip wykorzystał moment, wyszedł na balkon. Już po chwili odpalał papierosa, oglądając zachód słońca. Z wysokości mieszkania Łukiego widoki były pierwszorzędne. Grukowski spuścił wzrok w dół, na plac Legionów. Sunące tramwaje robiły równie duży hałas, co ilość samochodów, przewijających się przez to skrzyżowanie. Dotarł do niego dźwięk robionego zdjęcia. Odwrócił się w stronę drzwi balkonowych, w których stał Łukasz z jego aparatem natychmiastowym w ręce.

– Masz ci los, po picie tylko wyszedłem, a ten już poszedł walnąć w płuco – żachnął się Chelewicz, potrząsając polaroidem, który wysunęło urządzenie.

– Weź to wyrzuć – prychnął Filip i zaciągnął się, tym razem w nerwowy sposób.

– Ty masz moje zdjęcia, teraz ja mam twoje – oznajmił, oglądając fotografię, którą następnie wsunął sobie do kieszeni spodni. Odłożył aparat na parapet i zgarnął z niego butelkę piwa, którą musiał wcześniej tam postawić. Grukowski nawet nie chciał się zastanawiać, która to już z kolei. – To teraz jesteśmy kwita.

– Gadasz od rzeczy – wyburczał.

Czuł jak robi mu się gorąco na twarzy, gdy tylko myślał o tym, że któryś z kolegów Łukiego mógłby znaleźć to zdjęcie. To byłoby dziwne, Chelewicz chyba by się z tego nie wytłumaczył. Wstawiony Łukasz zdawał się nie zauważyć jego wypieków na twarzy, plecami oparł się obok niego o barierkę i przyłożył gwint butelki do ust. Od szkła odbiły się ostatnie promienie słońca, one rozjaśniły twarz chłopaka. Jego wzrok nie był przymglony tylko przez procenty, Filip w jego oczach widział coś jeszcze. Coś, czego nie potrafił rozpoznać jedynie zerkając na niego. A przecież nie mógł się gapić. Stali tak w ciszy, dobiegała ich tylko ta muzyka z wewnątrz. Chyba trochę się zacinała, głośnik musiał tracić połączenie z telefonem Łukasza przez ściany z tego zbrojonego betonu. Filip zaciągnął się, wracając spojrzeniem na niebo. Słońce chowające się za budynkami barwiło je na przeróżne, złoto-różowe odcienie.

– Miałeś mniej palić – odezwał się Łukasz, spoglądając na niego z pełną powagą.

Grukowski zbadał wzrokiem jego twarz, chłopak stał na tyle blisko, że czuł od niego alkohol. Teraz Filip bez skrupułów wpatrywał się w jego mętne, zielone tęczówki. I widział, że Chelewicz był zmęczony. Na pewno nie fizycznie.

– Miałeś mniej pić. – Przyjął tę samą postawę.

– Nie umiem. – Wzruszył ramionami. – Nie chcę.

– Oczywiście, że nie chcesz – wyburczał Filip – bo jesteś uzależniony.

– Ty od tego gówna też. – Wskazał butelką jego kończącego się papierosa.

Grukowski zaniemówił. Spodziewał się zaprzeczenia albo agresji, która jeszcze przed chwilą, w mieszkaniu, zdawała się wychodzić z Łukasza. Tymczasem chłopak zachował się w sposób zupełnie inny niż zwykle. Może po prostu w sposób szczery?

– To jesteśmy kwita – skomentował Filip.

Zaciągnął się ostatni raz, wyrzucił peta do puszki po piwie, wypełnionej wodą. Czasem miał wrażenie, że ta prowizoryczna popielniczka stała tu specjalnie dla niego.

– I nigdy nie chciałeś czegoś z tym zrobić?

Przez tę zacinającą się muzykę zza ściany, Grukowski prawie nie usłyszał tego cichego pytania. Spojrzał na przyjaciela, Chelewicz ze spuszczoną głową wpatrywał się w etykietę butelki trunku. Miał ich już za sobą dzisiaj więcej niż kilka, Filip też, pewnie dlatego teraz tak wolno myślał. Ten stan otumanienia zaczął go irytować, choć wcześniej był odskocznią.

– Może kiedyś – mruknął Grukowski, przysiadając na parapecie naprzeciw Łukasza, który tak bardzo obco wyglądał w tym nieśmiałym wydaniu. – A ty?

– To ostatnio jedna z wielu rzeczy, która mi nie wychodzi, wiesz? – mówił to ze śmiechem, którego Filip tak bardzo nie rozumiał.

– Przecież są... te... no – potarł skroń, szukając słowa – terapie.

– Nie powiem ile razy miałem iść na taką – parsknął znowu Łukasz.

Dopił piwo do końca. Obserwując go Filip przypomniał sobie, ile rzeczy chłopak obraca w żart. Sam zbyt dobrze znał to uśmiechanie się do złej gry i też był przekonany, że to po prostu pozwala uniknąć tych natarczywych pytań. Ale przecież oni sobie nawzajem ich nie zadawali.

– Zresztą nie zliczę, ile razy moja matka miała zrobić to samo – odezwał się znowu Łukasz. – Chyba po prostu takie geny.

– Skończ gadać od rzeczy – warknął Filip. – Nie chcę wiedzieć ile razy.

Serce jakoś tak szybciej zabiło mu w piersi, gdy dostrzegł to spojrzenie zbitego psa, jakim popatrzył na niego Chelewicz. Przełknął ślinę, chciał już od razu powiedzieć to, co nie mogło mu przejść przez gardło. Nie wziął tylko pod uwagę, czy naprawdę sam chciał tego, co chwilę później padło z jego własnych ust:

– Wolę wiedzieć, czy chcesz żebym ci pomógł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro