Rozdział V
Siedziałem w jadalni i patrząc przez okno, jadłem kanapki z Nutellą. Lekki wietrzyk poruszał zielonymi listkami jabłoni, a słońce sprawiało, że owoce dojrzewały.
Sielankę przerwało walenie do drzwi i krzyki. Rodzina. Przypomniało im się o mnie, kiedy zostałem sławny i bogaty.
— Manu... Otwieraj! — Rozległ się dźwięczny jak dzwon głos ojca. — Przynieśliśmy twoje ulubione dania. Skoro nie chciałeś zjeść u nas to zjemy u ciebie.
Po moich policzkach spłynęły łzy. Miałem ochotę skulić się pod ścianą jak dziecko.
— Manuel! Możesz zaprosić nawet tego swojego 'goryla', jeśli nie czujesz się pewnie.
W głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Robert. Chcą dorwać Roberta. Jest w niebezpieczeństwie.
Bezszelestnie wstałem z krzesła i poszedłem zamknąć wszystkie drzwi i okna. Opuściłem rolety i schowałem się w piwnicy. W piwnicy, która stanowiła jedyną drogę ucieczki. Miała drugie wyjście z tyłu domu, ukryte wśród róż. W pobliżu znajdował się przystanek autobusowy. Mogłem, więc szybko i niezauważenie uciec. Tylko dokąd? Do Roberta? Bastiana? Nie... Marco. Nikt nie wiedział, że przyjaźnię się z Reusem. Tylko on mieszka w Dortmundzie, a ja nie mogę opuścić treningów.
Poza tym musiałem ostrzec Roberta przed niebezpieczeństwem. Nigdy bym sobie nie wybaczył jeżeli by mu się coś stało. Nigdy
Przebrałem się w stare dresy i bluzę z kapturem znalezione w jednym z pudeł wypełnionych nieużywanymi rzeczami i przekradłem się do ogrodu po drugiej stronie domu. Zarzuciłem kaptur na głowę i pobiegłem jak najdalej od rodziny.
Nogi same mnie zaniosły do mieszkania Roberta. Drzwi były otwarte. Uchyliłem je, a moje serce stanęło. Robert leżał nieprzytomny na podłodze w kuchni. Wokół jego ciała znajdowała się kałuża krwi.
Mój żołądek zacisnął się ze strachu.
"To moja wina" — huczało mi uszach. — "Moja"
Sprawdziłem, czy oddycha. Nie wyczułem oddechu na swoim policzku, a jego klatka piersiowa się nie unosiła. Był jeszcze ciepły.
Przytuliłem go, a moje łzy skapywały na jego T-shirt.
— Obiecałeś, że mnie nie zostawisz! — krzyknąłem. — Obiecałeś. Nie możesz mnie teraz opuścić...
Tuliłem go.
Nie mógł umrzeć. Nie mógł.
Zadzwoniłem po pogotowie. Karetka przyjechała po pięciu minutach.Popatrzyłem wyczekująco na ratowników medycznych, ale nie mogłem nic wyczytać z ich twarzy.
Zabrali go do szpitala, a ja pozostałem samotnie w jego mieszkaniu.
Bałem się, że Robert nie żyje. Tak mocno się bałem.
Po kilku minutach usłyszałem głosy. Musiałem się, gdzieś schować. Pierwsze, co mi przyszło do głowy to szafa w łazience.Schowałem się w niej, przyciskając się jak najbardziej do najciemniejszego kąta.
Głosy się zbliżały. Rozpoznałem je.
Marcel i Marco.
Już nic nie rozumiałem... Przecież Reus był moim przyjacielem.
Drzwi do łazienki się otworzyły. Wstrzymałem oddech.
— Jak myślisz, gdzie ta mała dziwka się schowała? — zapytał Marcel.
— Wcale nie taka mała...
— Nie odezwał się do ciebie?
— Nie.
— Ufa ci...
— Bo nic nie pamięta... Może u Bastiana się schował?
— Nawet jeśli to Basti nic nie powie.
— Podoba mu się ta mała dziwka. — Zaśmiał się Marco. Po moich policzkach spłynęły łzy. — Zawsze miał słabość do Manu.
— Nom.
— Chodźmy już. Zajmijmy się Lewandowskim, a później 'porozmawiamy' z Bastianem.
Poszli.
Nie byłem głupi. Wiedzieli, że tu jestem i czekali, żeby wywabić mnie z kryjówki.
Wiedzieli, że musiałem kiedyś wyjść.
Byłem z góry na straconej pozycji.
Musiałem poczekać na niespodziewany bieg wydarzeń, aby wykorzystać swoją szansę na ucieczkę.
Pojawienie się sprzątaczki czy coś w tym stylu.
Nie doczekałem się.
Przynajmniej na razie.
------------------------------------------------------
Trochę dłuższy rozdział. Mam nadzieję, że Wam się spodobał. Nie pogardziłabym, jeśli pojawiłyby się komentarze. Naprawdę.
Pozdrawiam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro