- 7 -
Jest późny zimowy wieczór. Dość mroźny. W kalendarzach zaznaczona data 14 lutego. Święto zakochanych. Święto miłości. Podobno.
Każdy świętuje ten dzień na swój sposób. Jedni się pieprzą, inni się kochają. Ktoś się oświadcza właśnie dzisiaj, bo to takie romantyczne, zrobić to w walentynki. Ktoś podcina sobie żyły, bo to takie "romantyczne" - być samotnym w ten akurat dzień - że dłużej znieść tego nie można. Ktoś płacze ze szczęścia, ktoś inny z rozpaczy. Ktoś pije. Ktoś rozkłada przed kimś nogi. Ktoś kogoś całuje. Ktoś kogoś gwałci. Każdy na swój sposób celebruje to święto. Nie licząc oczywiście tych, którzy go nie uznają i zupełnie się nim nie przejmują.
Niewielu wie, niewielu pamięta o początkach tego święta i o jego patronie. Po co komu wiedzieć, że żył w trzecim stuleciu i był biskupem? Że podobno udzielał ślubów mężczyznom i za to został wtrącony do więzienia? I w tym więzieniu zakochał się w córce strażnika? A siła jego miłości sprawiła, że dziewczyna odzyskała wzrok, bo legenda głosi, jakoby była niewidoma.
Ta wiedza jest nieistotna. Prawda jest nieistotna. Liczy się tylko to, jak można ją wykorzystać, jak można się nią bawić i jak można ją sprzedać. Niezależnie od prawdy, a nawet jej na przekór, co najmniej połowa świata bawi się tego dnia. Tego wieczora i nocy.
Bawi się świat mugolski i bawi się magiczny. A w obu tych tak mocno różnych światach zabawa wygląda zaskakująco podobnie - w tym dniu. W obu tych światach są tematyczne dekoracje. Przede wszystkim serca. Setki i tysiące. W świecie mugoli są zawieszone na linkach, przyklejone taśmą klejącą, wymalowane sprayem, ułożone z baloników albo ze sztucznych różyczek. W świecie magicznym podrygują, wyśpiewują, rozdają całusy. Mogą nawet znienacka uszczypnąć kogoś w tyłek. Wybuchają i rozwiewają się, by za chwilę ponownie się odbudować. Unoszą się w powietrzu, płyną, wirują. Specjalne zaklęcia utrzymują je na wyznaczonych pozycjach.
Oprócz serc są jeszcze kwiaty. Tony róż i lilii. A każda następna pachnąca bardziej oszałamiająco od poprzedniej. Mogą być jeszcze motyle i ptaszki, w tym - najbardziej pożądane - rozmigotane kolibry. Na dobrą sprawę mogłyby być nawet sklątki czy gumochłony. Gdyby je odpowiednio transmutować, nikt by nie poznał ich prawdziwych kształtów.
Jest jeszcze jedzenie i picie. To pierwsze przede wszystkim słodkie. To drugie głównie musujące. Zaczarowane bąbelki, nawet jeżeli nie zawierają w ogóle alkoholu, i tak uderzają do głowy.
I jest, musi być, muzyka. Głośna, dudniąca, oszałamiająca. Najmodniejsza. Jej rytm przenika ciało, wsącza się między żyły, zaczyna w nich płynąć zamiast ciepłej krwi.
W magicznym zamku Hogwart zabawa trwa w najlepsze. Zbiorowe szaleństwo jest na wyciągniecie ręki.
Głęboko poniżej poziomu gruntu, w ukrytej we wnętrzu zamku pracowni eliksirów panuje, dla odmiany, głęboka cisza.
Jednak nie. Nawet tu nie jest cicho. Jest nawet głośniej niż w Wielkiej Sali kilka pięter wyżej. Biją tu bardzo mocno i bardzo, bardzo głośno, dwa serca.
W ukrytej we wnętrzu zamku pracowni eliksirów stoją naprzeciwko siebie dwaj mężczyźni. Jeden jest starszy od tego drugiego. Starszy, ale nie stary. Ma trzydzieści siedem lat. Od biedy można powiedzieć, że jest dorosły. Ten drugi jest młodszy. Na tyle młodszy od tego pierwszego, że, mówiąc o nim, można używać jeszcze słowa "chłopak". Ale słowa "dziecko" już nie. Jest w jego spojrzeniu coś, co nie pozwala myśleć ani mówić o nim, jako o dziecku, choć ma zaledwie siedemnaście lat. Ma JUŻ siedemnaście lat.
Ten starszy jest szczupły i bardzo wysoki. Ten młodszy jest szczupły i zdecydowanie niższy. Gdyby zbliżyli się do siebie, twarz młodszego mogłaby się schować w zagłębieniu szyi tego drugiego, a starszy mógłby oprzeć brodę na włosach młodszego jak na pachnącej poduszce. Obydwaj mają czarne włosy. Ten starszy - długie i ciężkie. Przypominają włosy indiańskich wodzów z mugolskich filmów i książek. Z mugolskich zdjęć. Ten młodszy ma zmierzwioną czuprynę, a niesforne pasma sterczą na wszystkie strony, co tworzy całość bardzo przyjemną dla oka. Niestety, sprowadza również pokusę na dłonie, by przeczesać te pasma palcami i spróbować je poukładać.
Ten starszy ma niemal czarne oczy. W otoczce ciemnych rzęs i wymodelowanych ciemnych brwi wyglądają dość niepokojąco. Jak kosmiczne czarne dziury, które pochłaniają nawet światło. Oczy młodszego są zielone. Źrenice wyraźnie się odznaczają na tle jasnych tęczówek. Te oczy nie są nieruchomymi plamami, jak czarne oczy starszego. Mienią się różnymi odcieniami zieleni. A teraz te dwie pary oczu wpatrują się w siebie nawzajem z niezwykłą intensywnością, jakby widziały w sobie coś bardzo interesującego.
- Przepraszam - mówi młodszy i spuszcza wzrok.
- Za co tym razem? - pyta starszy.
- Za to, że zwróciłem się do ciebie po imieniu. Do pana, profesorze. - Harry Potter patrzył na Severusa Snape'a z wyraźnie skruszoną miną. - Ta rozmowa, o Dursleyach... Właściwie to nadal nie potrafię sobie z tym poradzić. Niby się z tego śmieję, ale i tak cały czas to mnie rozwala. I boli. Chyba trochę mnie poniosło i wyskoczyłem z tym Severusem.
- Tak mam na imię, Harry - odparł Snape z ledwie zauważalnym uśmiechem. - I było mi miło, gdy powiedziałeś moje imię.
- Naprawdę?
- Naprawdę. I możesz dalej z nim wyskakiwać. Jeśli chcesz.
Harry uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Oczywiście tylko wtedy, gdy będziemy sami. - Snape niemal zachwiał się na nogach, gdy usłyszał, co właśnie powiedział. Gdy uświadomił sobie, jak intymnie to zabrzmiało. - Zdajesz sobie sprawę, że nie możesz mówić do mnie po imieniu na lekcji? Ani w żadnym miejscu, gdzie oprócz nas będą inni nauczyciele albo twoi koledzy? Obaj moglibyśmy usłyszeć nieprzyjemne uwagi w związku z tym. A ty mógłbyś stracić bardzo dużo punktów za niewłaściwe zachowanie. - Próbował ratować sytuację plącząc się w wyjaśnieniach.
- Jasne. Nie ma sprawy. Profesorze. - Potter wyakcentował ostatnie słowo i uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Ss... Severusie? - spróbował za chwilę.
- Tak?? - Snape uniósł brew.
- Masz bardzo ładne imię. Jest takie dostojne, surowe*. Drapieżne...
- Mówisz jak poeta, Potter.
- Harry... - chłopak wyciągnął rękę. - Mam na imię Harry.
Severus przyjął ofiarowaną dłoń. Wymienili uściski zgodnie z powszechnie przyjętymi zasadami bon tonu, obowiązującymi w sytuacji przedstawiania się.
- A... bruderszaft? - zapytał Harry z niewinną miną i szelmowskim błyskiem w oku.
- Bru..... co?
- Bruderszaft. Taka mugolska tradycja. Gdy się przechodzi z kimś na "ty" trzeba się napić. Alkoholu. I pocałować.
- Potter!!
- Harry. Jestem Harry. Zapomniałeś? - Severus nie odpowiedział, wciąż zaszokowany słowami, które usłyszał
- To co będzie z tym bruderszaftem?
- Harry... wytłumacz mi coś, bo nie wiem, czy dobrze cię rozumiem. Czy ty właśnie proponujesz mi wspólne picie wódki i całowanie się?
- Zaraz picie i całowanie! O czym ty myślisz Severusie?! - Harry odgrywał zdegustowanego słowami nauczyciela. - Nawet wuj Vernon pił po szklaneczce i cmokał się w policzek z gośćmi, których zapraszał do domu na przyjęcia. A musisz wiedzieć, że wuj Vernon był, przepraszam, jest, człowiekiem niezwykle przyzwoitym i nic niestosownego nie było w jego zachowaniu...
- No dobrze. Skoro twój wujek mógł to zrobić... - Starszy mężczyzna westchnął zrezygnowany.
- Chyba naprawdę coś uderzyło ci do głowy. Chodź, nie będziemy pić w magazynie. - Wskazał dłonią w głąb pomieszczenia.
Przecięli salę lekcyjną. Severus zagarnął z katedry ciastka przyniesione przez Pottera. Skierował się w stronę tablicy i po prostu przeszedł przez nią. Po chwili wahania Harry zrobił to samo.
- Wow! Zupełnie jak na peronie dziewięć i trzy czwarte! - zawołał, a Severus uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Ładnie tu. To twój gabinet?- Harry rozglądał się po pomieszczeniu.
Pokój był nieduży i w zasadzie dość pusty. Po jednej stronie stał owalny stół otoczony wygodnymi krzesłami, zapraszającymi, by się w nich zatopić w trakcie naukowych dyskusji. Z drugiej strony kominek. Przy nim niski stolik kawowy i dwa fotele. Dookoła, pod ścianami, zgrabne oszklone komody wypełnione książkami. Jedna z nich pełniła chyba rolę barku, bo Severus z niej właśnie wyciągał kieliszki. W lewym rogu pomieszczenia niewielkie biurko założone pergaminami. W prawym rogu niemal niewidoczne drzwi. Ściany puste, jeśli nie liczyć wielkiego obrazu nad kominkiem. Niewiele tu było i Harry zlustrował wszystko w czasie, gdy Severus ustawiał na stoliku przed kominkiem butelkę i kieliszki. Na talerzyku położył ciastka.
- Piłeś już wódkę Harry? albo wino? coś mocniejszego niż piwo kremowe?
- Pan mnie obraża, profesorze!
- Jakieś szczególne upodobania?
- Zwykłe mugolskie piwo, jeśli mam być szczery. Ale do toastu nie pasuje.
- Zdecydowanie nie pasuje - zgodził się Snape. Odkręcił butelkę i nalał odrobinę do dwóch niskich, pękatych kieliszków.
- Co to? - zapytał Harry. - Ładnie pachnie.
W pomieszczeniu dało się wyczuć delikatny aromat palonego karmelu, śliwek i rodzynek, cynamonu i ciasta drożdżowego.
- Brandy, a właściwie hiszpański jerez. Cardenal Mendoza. Dość słodki.
- Lubisz słodkie wina?
- Brandy to nie wino. Ale tak, lubię słodkie alkohole. Spodziewałeś się piołunówki? - Snape wyraźnie zakpił. - Życie śmierciożercy i podwójnego agenta jest wystarczająco gorzkie. - Westchnął. - No dobrze. Jak się to robi?
- Więc musimy tak przełożyć nasze ręce... - Harry ujął ramię Severusa i nieudolnie nim manewrował próbując pokazać, jak ma wyglądać wspólny toast. - Trochę to głupie i niezręczne, i musimy uważać, żeby się nie pooblewać. Teraz pijemy po łyku.
Przełożyli ręce, wypili. Nie pooblewali się. Odstawili kieliszki.
- Teraz musimy się pocałować? - zapytał Severus głosem nagle zachrypniętym.
- Wystarczy w policzek - szepnął Harry. Uniósł głowę i przyłożył usta do twarzy Snape'a.
*************************
Severus oddał pocałunek. Oto spełniło się jego marzenie. Może nie do końca, bo jednak marzył o czymś więcej niż dotykanie wargami skóry na policzku, ale i tak wstrząsnął nim dreszcz przyjemności. Skóra chłopaka była niemal słodka. Nerwowo odchrząknął.
- Nie było wcale tak źle.
- Prawda? - Potter uśmiechnął się i opadł na fotel. Rozsiadł się wygodnie. Severus zajął miejsce po przeciwnej stronie. Miękki uszak zdawał się go obejmować i koić nerwy swoim pluszem. Upił łyk alkoholu. Potter zrobił to samo. Przez dłuższą chwilę tylko tak siedzieli i delektowali się ciszą patrząc to na swoje palce, to na blat stolika, na ogień w kominku i bursztynowy płyn w kieliszkach.
- Co teraz? - zapytał Harry.
- Nie wiem - odpowiedział Snape. - Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy i nie zabrałem scenariusza. Obawiam się, że w ogóle nie przygotowałem scenariusza na taką okazję.
- Zabawny jak zawsze - Harry mruknął pod nosem.
- Mówiłeś coś, Potter?
- Ach, to teraz jestem już Potter!?
- Daruj sobie te fochy! Jesteś głodny? Jest już grubo po dwudziestej. Może zjemy jakąś kolację?
- Ja nie pójdę do Wielkiej Sali - Harry się naburmuszył.
- Wcale nie każę ci nigdzie chodzić. Zamówimy coś. - Severus strzepnął dziwnie palcami i na środku gabinetu pojawił się mały, pomarszczony domowy skrzat.
- Pan profesor czegoś sobie życzy, sir?
- Tak. Proszę o jakąś lekką kolację dla dwóch osób. - Skrzat skłonił się tak nisko, że prawie dotknął podłogi długimi uszami.
- Tylko nic walentynkowego, jeżeli można. Nic z tego, co serwujecie w Wielkiej Sali.
Skrzat ukłonił się ponownie. Zniknął, by za chwilę pojawić się ze srebrną tacą wypełnioną smakowicie wyglądającymi potrawami. Nie było tam nic różowego ani lukrowanego. Snape rozłożył talerze i sztućce. Przyniósł kolejne kieliszki i karafkę zwykłej wody. Przez chwilę jedli w milczeniu.
- Severusie, ten eliksir, fractus cordis... to był taki twój żart na walentynki czy naprawdę będziesz to warzył? - Harry zapytał po tym, jak błogość towarzysząca jedzeniu czegoś pysznego zaczęła rozchodzić się po całym jego ciele.
- Będę. Mam na to zamówienie.
- Żartujesz! Po co komuś coś takiego?
- Mój drogi... - Snape przesadnie wyakcentował to czułe słówko. Tak naprawdę bardzo chciał być czuły. I delikatny. Ale nie był do końca pewien, na co może sobie pozwolić.
- Rozbić, złamać komuś serce - to chyba jedna z najgorszych rzeczy, jaką można zrobić człowiekowi.
- Poważnie?
- Tak. Ale, przepraszam za wyrażenie, taki gówniarz jak ty może tego nie zrozumieć.
- Znowu mnie obrażasz! I niby dlaczego nie mogę zrozumieć?
- Bo do tego trzeba być zakochanym - mówił Snape. - Trzeba kochać kogoś całym sercem, całym umysłem i całym ciałem. Ze wszystkich sił. Kochać tak, żeby ta miłość była twoim światłem, twoim powietrzem, twoim pokarmem. Żebyś czuł ją każdą komórką ciała. A potem trzeba to wszystko stracić. Gdybyś utracił taką miłość, dosłownie pękłoby ci serce. Byłbyś na skraju załamania nerwowego. Gotowy nawet na samobójstwo z rozpaczy. Gdyby rozbito ci serce w sposób, że tak się wyrażę, "naturalny", to znaczy, gdyby ukochana osoba cię rzuciła, po jakimś czasie mógłbyś się pozbierać. Jeżeli dostałbyś eliksir - Snape zagryzł wargi i pokręcił głową - nie byłoby dla ciebie szans. Mógłbyś dostać od razu dawkę, która by cię zabiła. Albo można by sukcesywnie zwiększać dawki, utrzymując cię w stanie rozpaczy. Aż do całkowitej destrukcji. Aż do chwili, w której będzie ci wszystko jedno, co będziesz robić. Aż do chwili, w której będziesz zabijał czy torturował innych lub samego siebie.
- Samo słuchanie tego jest okropne! Chyba już lepiej w ogóle się nie zakochać i nie narażać na coś takiego.
- Niestety, na to nie mamy wpływu.
- Jak to? Przecież jest antidotum z twojej książki! Jest i na dodatek działa!
- Wiem, że działa, bo sam je wymyśliłem, ale ono blokuje tylko eliksiry miłosne. Nie działa na prawdziwe uczucie. Na to nic nie pomoże. A ty jesteś tego najlepszym dowodem.
*gra słów. „severus" to po łacinie surowy, poważny
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro