Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Czym jest miłość?

Czym jest miłość?
Wyczytałam pierwszy akapit swojego podręcznika do języka polskiego. Siedziałam na korytarzu, wypełnionym gwarem biegających, rozmawiających i śmiejących się dzieci. Jako szóstoklasistka i posiadaczka romantycznego serca, domagam się głębi znaczenia pięknych, poetyckich słów, które odnajduje w tekstach literackich. Leśmian. Brzmi trochę jak nazwa kwiatu, Jaśmin. Kwiaty to przecież tak romantyczne rośliny. Ich delikatność, kolor, zapach. Wszystko zdawało się być stworzone, by wyrażać to, co trudno ubrać w słowa. Moja Mamusia niejednokrotnie w domu tłumaczyła mi ich swoiste znaczenia i funkcje. Lubiła mówić, że kwiaty są jak język, każda roślina ma coś do powiedzenia, coś, co można zrozumieć, jeśli tylko potrafi się słuchać.

– Róże – mówiła, gestykulując elegancko dłonią, jakby w powietrzu rysowała niewidzialne płatki – podarowane w ilości trzech, oznaczają „kocham cię". Ale jedna róża? To symbol prostoty i szczerości uczuć. Tak jakby ktoś mówił: „Nie potrzebuję słów, wystarczy, że jesteś".

Poprawiłam okulary z grubą, czarną oprawką, które zawsze lekko zsuwają się na czubek mojego nosa, i wróciłam spojrzeniem do tekstu. Miłość w wierszach Leśmiana była czymś żywym, pełnym kolorów, drżącym na krawędzi rzeczywistości. Czytałam zdanie po zdaniu, jakby każde słowo mogło być kluczem do zrozumienia tajemnicy, co wydawało się tak ulotne.

Nie obiecuję ci wiele...

Bo tyle, co prawie nic...

Najwyżej wiosenną zieleń...

I pogodne dni...

Najwyżej uśmiech na twarzy...

I dłoń w potrzebie...

Nie obiecuję ci wiele...

Bo tylko po prostu siebie...

Podnoszę ponownie wzrok na otaczającą mnie rzeczywistość. Korytarzem przeszła grupa nauczycielek, niosąc pudełka pełne serduszek i papierowych dekoracji. W szkole trwały wielkie przygotowania do dzisiejszego apelu. Dzień Świętego Walentego zapowiadał się imponująco. Skrzynki poczty walentynkowej, ozdobione brokatem i wstążkami, stały w strategicznych punktach budynku, a ich wnętrza już wypełniały się kolorowymi kopertami. Niektóre były delikatnie przewiązane wstążkami, inne miały na sobie dziecięce rysunki, krzywo narysowane kwiatki i serduszka. Obserwowałam to z oddali, starając się nie zdradzać swojego zainteresowania. Sama wrzuciłam jedną kartkę do skrzynki dzisiaj rano. Wyglądała zwyczajnie, prosty różowy papier, ale w środku skrywała się odręczna notatka, może trochę zbyt odważna jak na mnie. Nie podpisałam jej. Tchórzostwo czy romantyczny gest? Nie potrafiłam zdecydować.

W pewnym momencie koło mnie przebiegły dwie dziewczyny, rozmawiając szeptem. Jedna z nich trzymała w rękach walentynkę. Dużą, złotą, z czerwonym napisem „Dla ciebie". Zachichotały i pobiegły dalej, zostawiając za sobą delikatny zapach perfum, które prawdopodobnie podkradły starszym siostrom, aby kartka nabrała większej wartości. Zastanawiałam się, jak to jest otrzymać walentynkę. Czy serce wtedy przyspiesza, czy raczej zwalnia? Czy można od razu rozpoznać, że to „ta" osoba? A może miłość to coś, co rodzi się powoli, jak roślina, której potrzeba czasu, by wykiełkować z nasionka?

Na korytarzu rozległ się głos pani woźnej, nawołującej, żeby dzieci zaczęły zbierać się na próbę przed apelem. Zamknęłam podręcznik i spojrzałam w stronę tłumu. Wśród zamieszania, błyszczącego brokatu i cichych chichotów dziecięcych sekretów, wciąż szukałam odpowiedzi. Może dziś, podczas tego Dnia Walentego, uda mi się, choć odrobinkę zrozumieć tajemnice poetów, czym naprawdę jest miłość.

Usiadłam grzecznie na ławce ustawionej na czas prób apelu szkolnego. Siedziałam prosto, jakby ta postawa miała mnie dodatkowo uspokoić, choć serce galopowało jak oszalałe. Poprawiłam swoją białą sukienkę, sięgającą do kolan, z pięknie haftowanymi błękitnymi kwiatami. Wzory na materiale delikatnie połyskiwały w świetle padającym z okien sali gimnastycznej. Świetnie komponowały się z kolorem moich oczu, a przynajmniej tak mówiła Mamusia, kiedy rano z uśmiechem przypinała mi do włosów błękitną spinkę.

Moje blond włosy, starannie zakręcone na wałki wieczorem, teraz opadały miękkimi lokami na ramiona. Patrzyłam na ich delikatne fale, czując wdzięczność za to, jak bardzo Mamusia się postarała. Wyglądałam dziś inaczej, elegancko, bardziej... odświętnie. Nie jak zwykła szóstoklasistka, ale jak ktoś, kto za chwilę stanie przed widownią i będzie mówił coś naprawdę ważnego. Miałam recytować wiersz Wisławy Szymborskiej. Słowa „Nic dwa razy się nie zdarza" powtarzały mi się w głowie jak melodia, której nie da się zapomnieć. Każdy wers był mi bliski, znałam go na pamięć, ale mimo to czułam tremę. Szymborska była jedną z moich ulubionych poetek. Jej wiersze zawsze przypominały mi, jak piękne i ulotne mogą być najprostsze chwile. To zaszczyt móc przedstawić jej tekst. A jednak strach zaciskał mi gardło. Co, jeśli zapomnę słów? Co, jeśli pomylę kolejność?

Z zamyślenia wytrącił mnie widok, który od razu sprawił, że zapomniałam o wszystkim. On. Chłopak, do którego należało moje serce od pierwszych dni szkoły, odkąd tylko dołączył do naszej klasy. Wszedł na salę z lekkim uśmiechem na twarzy, nonszalancko zarzucając plecak na jedno ramię. Szczupły, z ciemnymi włosami, które zawsze opadały mu na czoło w ten specyficzny, chaotyczny sposób. Ale to nie jego fryzura przyciągała spojrzenia, ale jego oczy. Intensywnie zielone, jak świeżo po deszczu trawa, albo liście, które dotyka światło słoneczne. Były tak piękne, że aż chciałoby się napisać o nich wiersz. Chodząca poezja.

Poczułam, jak robi mi się cieplej na policzkach. Wzięłam głęboki oddech, próbując się opanować. Nie mogłam pozwolić sobie na zamyślenie. Musiałam się skupić na próbie. A jednak... każda moja myśl zdawała się krążyć wokół niego. Pamiętałam, jak na początku nieśmiało witał się z nami w klasie. Jego głos, niski i trochę zachrypnięty, brzmiał tak dojrzale, zupełnie niepasujący do jego młodego wieku, że od razu poczułam motyle w brzuchu. A teraz? Teraz był dla mnie kimś więcej. Kimś, kto nieświadomie stał się bohaterem moich cichych, nieśmiałych marzeń. Obserwowałam go, jak zajmował miejsce w rzędzie krzeseł ustawionych dla widowni. Siadł z boku, z wyciągniętymi nogami, i patrzył na naszą próbę z lekkim uśmiechem. Serce zabiło mi szybciej na myśl, że będzie słuchał mojej recytacji. Czy zauważy moje drżące dłonie? Czy dostrzeże błękit w moich oczach, który, mam nadzieję, wygląda tak pięknie, jak mówiła Mamusia?

– Następna osoba, proszę! Chodź Rozalio – głos nauczycielki wyrwał mnie z zamyślenia. Wstałam powoli, starając się nie zdradzić swojego zdenerwowania. Czułam, jak sukienka lekko unosi się przy każdym kroku. Wyszłam na środek sceny, wzięłam głęboki oddech i spojrzałam przed siebie. On tam był. Jego zielone oczy patrzyły na mnie, a na jego twarzy pojawił się cień zainteresowania.

– „Nic dwa razy się nie zdarza" ...– zaczęłam recytować, czując, jak słowa Szymborskiej płyną z moich ust. W tym momencie wszystko inne przestało istnieć. Tylko ja, wiersz i jego spojrzenie.

Kończąc recytację wiersza, odsapnęłam zwycięsko. Serce wciąż biło mi jak szalone, ale wiedziałam, że udało mi się przezwyciężyć strach. Uśmiechnęłam się delikatnie, niemal pod nosem, jakby tylko dla siebie. Jednak, zamiast cieszyć się chwilą, szybko przywołałam się do porządku, rozglądając po sali. Szukam go, chłopaka z zielonymi oczami. Moje spojrzenie przeczesuje salę gimnastyczną, przepełnioną szmerem rozmów i cichych oklasków innych uczniów, ale jego nie ma. Pustka. Puste krzesło tam, gdzie siedział jeszcze chwilę wcześniej.

Opuścił salę.

Poczułam, jak ciepła fala euforii ustępuje miejsca dziwnemu, przytłaczającemu uczuciu. Nie podobało mu się? Ta myśl uderzyła we mnie mocniej, niż chciałam to przyznać. Dlaczego wyszedł? Czy moje słowa, mój głos, mój występ były aż tak nieistotne? A może po prostu się znudził?

Usiadłam ciężko na ławce, czując, jak moje nogi drżą po emocjach, które jeszcze przed chwilą dodawały mi siły. W uszach dźwięczały słowa nauczycielki, która pochwaliła mnie za recytację. Powiedziała coś o mojej dykcji, o emocjach, które udało mi się przekazać, ale to wszystko odbijało się ode mnie echem. Nie słuchałam. W tamtej chwili wszystko, na czym mi zależało, zniknęło za drzwiami sali gimnastycznej. Przez chwilę patrzyłam na te drzwi z nadzieją, że może zaraz wróci. Może poszedł tylko po wodę albo coś zgubił. Ale minuty mijały, a on się nie pojawiał. Smutek rozgościł się we mnie na dobre, zasiadając w sercu jak nieproszony gość.

Może to było głupie, ale chciałam, żeby był dumny. Żeby spojrzał na mnie tymi swoimi intensywnie zielonymi oczami i może nawet uśmiechnął się lekko, tak jak czasem, kiedy coś go rozbawiło. Chciałam, żeby zapamiętał mój głos, moje słowa, żeby w jakiś sposób poczuł to, co ja czułam, czytając wiersze Szymborskiej.

Zamiast tego zostałam sama.

Po ukończeniu próby opuściłam salę gimnastyczną. Emocje, które jeszcze chwilę wcześniej zaciskały pętlę na moim sercu, powoli zaczęły mnie opuszczać. Smutek nadal czaił się gdzieś w głębi, ale stał się bardziej znośny, jak cichy, oddalający się cień.

Wróciłam do swojej ławki, tej przypisanej naszej klasie. Usiadłam ciężko, jakbym chciała ukryć się przed całym światem. Oparłam się na oparciu krzesła, lekko odchylając głowę do tyłu, a powieki same się zamknęły. Chciałam na chwilę zniknąć, wyciszyć. Nagle usłyszałam delikatny szelest, jakby coś zostało położone na blacie mojej ławki. Otworzyłam oczy, wciąż lekko otępiała po wszystkich emocjach. I wtedy je zobaczyłam, zieleń letnich iskierek w oczach, które wpatrywały się we mnie z mieszanką zakłopotania i niepewności. Nad moją ławką nachyliła się burza brązowych włosów. To On.

Zamarłam, czując, jak moje serce na nowo zaczyna bić szybciej. Z bliska jego oczy wydawały się jeszcze piękniejsze, jak dwa szmaragdy ożywione światłem, które przebijało się przez okna. Na jego twarzy malowało się wyraźne zakłopotanie, jakby sam nie wiedział, dlaczego stoi przede mną. Po chwili moje spojrzenie opadło na blat ławki. Leżała koperta. Piękna, kremowa, z napisem: Walentynka. Litery były starannie wykaligrafowane czerwonym atramentem, jakby ktoś poświęcił dużo czasu, by były perfekcyjne.

– Ja... – zaczął niepewnie, przesuwając ręką po karku – Chciałem ci to dać wcześniej, ale... trochę się bałem.

Miał lekki rumieniec na policzkach, a jego głos był cichy, niemal nieśmiały, jakby obawiał się mojej reakcji.

Patrzyłam to na niego, to na kopertę, czując, jak moje myśli wirują w szalonym tańcu. Czy to możliwe, że...? Trzymałam się tej chwili, próbując zrozumieć, co się dzieje. Wszystkie wcześniejsze smutki uleciały, jakby nigdy ich nie było.

– Mam nadzieję... że się nie obrazisz – Uśmiechnął się lekko, nerwowo, patrząc na mnie spod opadających na czoło włosów.

Dotknęłam koperty delikatnie, niemal z obawą, jakbym trzymała coś niezwykle kruchego. Moje palce przesunęły się po gładkim papierze, a serce waliło mi w piersi tak mocno, że byłam pewna, że on też to słyszy. W końcu podniosłam wzrok na niego i choć słowa uwięzły mi w gardle, uśmiechnęłam się nieśmiało.

– Dziękuję – wyszeptałam, nie wiedząc, co innego mogę powiedzieć.

Jego uśmiech stał się odrobinę szerszy, ale wciąż niepewny. Przez chwilę staliśmy w tej dziwnej ciszy, która nie była ani niezręczna, ani przytłaczająca. Była jak moment zawieszenia, jak wiersz, w którym słowa jeszcze nie zostały dopisane.

Otworzyłam kopertę z drżącymi palcami, czując, jak ekscytacja miesza się z nieśmiałością. W środku znajdowała się kartka. Delikatna, ozdobiona subtelnymi różanymi wzorami na brzegach. Gdy ją rozłożyłam, moim oczom ukazał się tekst zapisany pięknym, starannym pismem.

„Oboje są przekonani,
że połączyło ich uczucie nagłe.
Piękna jest taka pewność,
ale niepewność jest piękniejsza.

Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno"

Czytałam te słowa, jakby każda litera była skarbem, a moje serce biło coraz szybciej. To były fragmenty wierszy Wisławy Szymborskiej – moje ukochane. Czytał je? Wiedział, jak bardzo je uwielbiam? Poczułam, jak ciepło zalewa mi policzki. Widać było, że zauważył moje zastanowienie, bo szybko odezwał się, próbując przełamać ciszę:

– Pomyślałem... twoje imię brzmi jak z angielskiego „róża" Rose, Rozalio – Zaczął się tłumaczyć, a na jego twarzy pojawił się lekki rumieniec.

Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Jego oczy, które do tej pory wydawały mi się nieosiągalne, teraz patrzyły na mnie z taką szczerością, że trudno było uwierzyć, że to rzeczywistość. W jego głosie słychać było niepewność, ale też coś, co sprawiło, że moje serce zadrżało z radości.

– Rose – powtórzył miękko, jakby sprawdzał, czy to dla mnie w porządku – Pomyślałem, że to... do ciebie pasuje.

Uśmiechnęłam się delikatnie, nie mogąc powstrzymać uczucia szczęścia, które powoli wypełniało mnie od środka. Ta kartka, ten wiersz, jego słowa, wszystko to było tak idealne, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

– To bardzo piękne – wyszeptałam w końcu, wpatrując się w tekst, który wciąż trzymałam w dłoniach – I bardzo... wyjątkowe.

– Bałem się, że to głupie – przyznał, drapiąc się po karku – Ale chciałem, żebyś wiedziała... co myślę. I, że cię lubię.

Poczułam, jak moje policzki znów robią się ciepłe. W tamtej chwili wszystkie moje wcześniejsze smutki zniknęły, a w ich miejsce pojawiła się pewność, że nie wszystko, co piękne, dzieje się tylko w wierszach.

Retrospekcja młodzieńczych lat rozgrzała moje serce, a wspomnienie tamtego dnia sprawiło, że uśmiechnęłam się szeroko do mojej wnuczki. Jej błyszczące oczy patrzyły na mnie z taką ciekawością i oczekiwaniem, jakby szukała w moich słowach odpowiedzi na wszystkie pytania o miłość.

– Babciu! – zawołała z entuzjazmem – To od wtedy kochacie się z dziadziusiem?

Jej pytanie rozbawiło mnie i zarazem rozczuliło. Wzięłam filiżankę herbaty, by zyskać chwilę, ale prawda była prosta.

– Tak, kochanie. Bo widzisz, najpiękniejsze historie to te, których się w swoim życiu nie spodziewasz. A ja? Poznałam dziadka Waldzia, on nadał mojemu życiu sens – Uśmiechnęłam się pod nosem, przypominając, jak nieśmiało położył wtedy kopertę na mojej ławce – Waldzio waleczne serce... – dodałam żartobliwie, a moja wnuczka zaśmiała się perliście.

– Babciu Rose, walentynki to magiczny dzień! – westchnęła z dziecięcym zachwytem – Też chcę się zakochać!

Popatrzyłam na nią z czułością, która zawsze towarzyszyła mi, gdy obserwowałam jej marzenia i wyobrażenia o świecie. Przyciągnęłam ją do siebie, czując, jak jej małe rączki obejmują mnie mocno.

– Och, kochanie moje – powiedziałam cicho, gładząc jej włosy – Walenty, ten mały psotny amorek, wie, kiedy przyjść. Każdy ma swój czas, a miłość potrafi zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie.

Spojrzała na mnie z mieszaniną zachwytu i niecierpliwości.

– Ale babciu, skąd będę wiedziała, że to on? – zapytała poważnie, jakby właśnie to było największym pytaniem wszechświata.

Uśmiechnęłam się lekko, patrząc na nią z czułością, i ucałowałam jej czoło.

– Zrozumiesz, moje serce. Czasem poezja potrafi stać się rzeczywistością. I gdy to się stanie, poczujesz, że wszystko jest na swoim miejscu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro