Rozdział 33
Amara obudziła się chwilę po dwudziestej trzeciej, usłyszawszy hałas dobiegający z dołu. Skrzywiła się, podnosząc do pozycji siedzącej. Głowa pulsowała jej tępym bólem, ramię piekło, a oczy miała tak opuchnięte, że rozmazywał jej się obraz. Zerknęła na Britt, która wciąż spała, przyciskając do siebie bluzę Chrisa. Musiała w nocy po nią wstać, bo gdy zasypiały, na łóżku były tylko poduszki. Po krótkiej drzemce czuła się znokautowana przez rzeczywistość. Przez chwilę nic do niej nie docierało, kiedy jednak wspomnienia z balu wróciły, poczuła ogromny ciężar na sercu, który nie pozwalał jej normalnie oddychać. Wzięła drżący oddech i przecierając powieki, ostrożnie wstała z łóżka, by nie obudzić przyjaciółki.
Zeszła na dół, skąd dochodziły głosy rodziców. Ton Anastazji był przepełniony bólem tak wielkim, że wypełniał cały dom. Wdzierał się do każdego kąta, otaczał ich wszystkich, wkradał się do ich dusz. Amara zatrzymała się w połowie schodów, by się im przypatrzeć. Nie chciała przeszkadzać im w rozmowie, pomimo że najwidoczniej się kłócili. Misha zawsze wyprostowany tym razem stał lekko przygarbiony, jakby dźwigał na barkach ważące kilka ton problemy. Choć zawsze wyglądał na wytrwałego oraz surowego, dzisiejszej nocy przypominał cień samego siebie. Ze zbolałym wyrazem twarzy wpatrywał się w Anastazję.
— To twoja wina! — wykrzyknęła pełnym przejęcia tonem. Była blada, policzki miała zapadnięte, oczy czerwone od płaczu, a usta poobgryzane ze stresu. — Nasze dziecko nie żyje przez ciebie, Misha! Musieliście z Amarą sami obmyślić plan, kiedy prosiłam was, żeby wszyscy zostali w domu. Gdybyście tylko wcześniej mi powiedzieli może... Może mój synek by wtedy żył. Rozwiązalibyśmy problem inaczej.
Z początku to do niej nie docierało. Nie dopuszczała do siebie myśli, której jej mama wypowiedziała na głos. Śmierć Chrisa była również jej winą. To ona uparła się na ten bal, przekonała ojca do swojego głupiego planu, który okazał się totalną klapą. Złapali Keysine, może i nawet Rzeźnika, ale podczas tego stracili osobę, którą starali się chronić za wszelką cenę. Ich pomoc — jej pomoc — okazała się drogą do klęski. Zabiła swojego brata.
— Nie mieszaj w to naszej córki, Anastazjo. Gdyby nie ona, nie złapałbym ich. — Jego głos przybrał nieco na sile. Posłał żonie gniewne spojrzenie.
— Ale Chris może nadal by żył! Ważniejsze od życia twojego syna, jest łapanie przestępców?! — Kobieta znów podniosła głos, a Amara musiała mocniej złapać się poręczy, by nie stracić równowagi. Słowa matki były jak ostre szpile wbijające się prosto w serce. Cofnęła się ostrożnie, by nie narobić niepotrzebnego hałasu. Nie chciała, by rodzice ją zauważyli.
Walczyła ze łzami, gdy wchodziła do swojego pokoju. W pośpiechu włożyła na siebie kurtkę, którą zdjęła z krzesła oraz niepasujące do siebie skarpetki. Pociągnęła nosem, kiedy po cichu przechodziła do sypialni Chrisa. Z jego okna łatwiej było się wymknąć z domu. Chwyciła za klamkę, cały czas obserwując, czy Britt wciąż spała. Powoli, bo rynna oraz wystające cegły ślizgały się od deszczu, zaczęła schodzić na dół. Palce zaciskała na parapecie, stopami próbując odnaleźć odstający kamień. To Chris nauczył ją wymykać się niepostrzeżenie z jego pokoju. Choć nie robiła tego od dawna, wciąż pamiętała, jak stawiać kroki, by nie zlecieć z piętra prosto na dupę. Złapała się rynny, która trzeszczała pod jej ciężarem. Gdy nie dużo dzieliło ją od ziemi, zeskoczyła, niemal poślizgając się na błocie.
Ostatni raz obrzuciła spojrzeniem dom, w którym paliło się jedynie kuchenne światło i biegiem ruszyła w stronę plaży. Sama nie wiedziała, co miała zamiar zrobić, nie mogła jednak dłużej siedzieć w domu, gdzie wszystko wokół przypominało jej o tym, co się wydarzyło kilka godzin temu. W domu, w którym mama obwiniała ją o śmierć Chrisa. Nie dałaby rady spojrzeć jej w oczy po tym, co usłyszała. To dla niej zbyt wiele.
Na plaży było wiele osób. W oddali paliło się ognisko, a muzyka echem niosła się po okolicy. Amara zdała sobie sprawę, że ludzie z jej szkoły przenieśli imprezę gdzie indziej. Nikt nie wiedział jeszcze, co wydarzyło się na boisku, nie wiedzieli, że jeden z ich znajomych leżał w szpitalu, a krew jej brata została tam przelana. Dlatego gdy mijała pijanych nastolatków, nikt nie zwrócił na nią uwagi. Niektórzy — ci, którzy widzieli ją na parkingu całą we krwi — posyłali jej ukradkowe spojrzenia, szepcząc coś między sobą.
— Hej, gdzie znajdę jakiś alkohol? — zaczepiła dziewczynę, z którą, jak dobrze pamiętała, chodziła na literaturę angielską.
— Wszystko jest na molo — odparła blondynka, przekrzykując muzykę. Amara podziękowała krótkim skinieniem głowy i szybkim krokiem ruszyła w stronę wspomnianego miejsca. W dresach, bez makijażu i z ponurym wyrazem twarzy nijak pasowała do elegancko ubranych ludzi, którzy bawili się w najlepsze.
Dotarła do molo nie napotykając po drodze żadnych bliższych znajomych. Całe szczęście, bo w tej sytuacji, nie wiedziała, jak by zareagowała. Była sfrustrowana, zdesperowana, osaczona poczuciem winy, które wyżerało ją od środka. Mogła albo się rozkleić, albo kogoś uderzyć.
Kilku ludzi kręciło się wokół alkoholu, ale nikt nie zwracał na nią uwagi, kiedy sięgała po pierwszą lepszą butelkę z brzegu. Wsadziła ją sobie w kieszeń kurtki i ze spojrzeniem wbitym w swoje stopy, skierowała kroki do miejsca, w którym zawsze chowała się przed problemami — na klif, z którym czasem wybierała się z Xavierem. Szła prędkim krokiem, całkowicie zagubiona we własnych myślach, kiedy nagle na kogoś wpadła.
— Prze... — zaczęła, ale kiedy zobaczyła, kto przed nią stał, zaraz zacisnęła usta w wąską linię.
Roxanne obrzuciła ją spojrzeniem, jakby Amara należała do jakiegoś gorszego sortu. Chciała ją wyminąć, aby nie wdawać się w kłótnie, ale pijana koleżanka — a właściwie była koleżanka — była jak wrzód na tyłku. Zastąpiła jej drogę z zaciętością wymalowaną na twarzy. W dłoni trzymała piwo, a za nią stał Even jak wierny pies przy swojej pani. Szkoda, że przy niej nie był taki wierny. Obrzuciła oboje poirytowanym spojrzeniem.
— Zejdź mi z drogi — wycedziła Amara, a ręka już powoli zaczynała jej świerzbić.
Roxanne jednak nie byłaby sobą, gdyby skończyła zabawę.
— Gdzie zgubiłaś Arivda? Już się tobą znudził? — Uniosła do góry brew, a wyraz jej twarzy pokazywał, jak bardzo była z siebie dumna zadając to pytanie. Amarę z kolei zakuło w piersi na wspomnienie przyjaciela.
— Nie mam czasu na żadne gierki, rozumiesz? — syknęła, robiąc krok w kierunku Roxanne. Amara zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo potrzebowała się na kimś wyżyć. Wykrzyczeć to wszystko, co się stało tylko po to, by poczuć się odrobinę lepiej. — Mój brat właśnie zginął na moich oczach, a Arvid wykrwawiał się na moich kolanach. Zejdź mi z drogi, jeśli nie chcesz dostać w twarz.
Satysfakcja, jaką poczuła sprawiła, że wcale nie poczuła się lepiej. Szok na twarzy Roxanne dobił ją jeszcze bardziej. Wszyscy wokół zamilkli, jakby dokładnie przysłuchiwali się jej słowom. Z furią w oczach zerknęła na Evena, który na powrót otwierał i zamykał usta.
— Bawcie się dalej — powiedziała na odchodne, ramieniem trącając wciąż znieruchomiałą dziewczynę. — I tak macie to wszystko w dupie... — dodała cicho, zdając sobie sprawę, że miała rację. Nawet gdyby wszyscy wiedzieli o tragedii, jaka doszła w trakcie balu, zrobiliby imprezę. Bo tacy właśnie byli ludzie — bezuczuciowi, dbający jedynie o własne interesy, nieprzejmujący się cudzym nieszczęściem. Bo w takim świecie właśnie żyli. W okrutnym świecie opanowanym przed dupków.
Zacisnęła dłonie w pięści, biorąc długie, uspokajające oddechy. Minęło jedynie kilka godzin. Wciąż czuła na udach głowę Arvida, jakby koszmar, który przeżyła nadal trwał. Przed oczami miała martwe spojrzenie brata. Jest tyle słów, które chciałaby mu jeszcze powiedzieć. Tak bardzo pragnęła powiedzieć mu, że go kocha, że radził sobie najlepiej jak mógł oraz że wcale nie był złym człowiekiem, za jakiego się uważał. Teraz te słowa będzie musiała wyznać na jego pogrzebie. Jak ona sobie poradzi? Jak będzie z tym żyć? Poczucie winy zżerało ją od środka. Mogła go ochronić, mogła zapobiec jego śmierci. Głupia, głupia Amara... To jej wina, wszystko jej wina.
Wchodziła na klif, potykając się o własne nogi. Było jej słabo, miała wrażenie, że lada moment zemdleje. Mimo to parła przed siebie, zaciskając dłoń na butelce, którą miała w kieszeni. Chciała płakać, krzyczeć, walić pięściami we wszystko wokół. Z drżącym oddechem wyjęła tequilę, odkręciła zakrętkę, którą odrzuciła w bok. Upiła zachłannie kilka łyków, jakby alkohol miał sprawić, że poczuje się lepiej. Pragnęła odciąć się od świata, zapomnieć, że jej brata już nie było.
Gdy była już na szczycie, upadła na kolana. Nie miała siły na nic. Nie potrafiła pozbierać rozszalałych myśli, przez które pękała jej głowa. Z przeraźliwym wrzaskiem uderzyła pięścią w kamień, rozcinając palce. Załkała, odchylając głowę do tyłu.
— Dlaczego? Dlaczego mi go odebrałeś, Boże? — Wzrok wbiła w zachmurzone niebo. Odpowiedział jej jedynie głuchy grzmot. — Nienawidzę cię. Nienawidzę... — zapłakała, wycierając nos. Jeszcze bardziej nienawidziła jednak siebie oraz świata, w którym żyła. To wszystko nie powinno się wydarzyć, nie tak miała potoczyć się historia Chrisa. Miał ożenić się z Britt, mieć piękne, roześmiane dzieci, żyć w uroczym domku i mieć dobrą pracę. Miał żyć, po prostu żyć.
Jej wiara w dobro, w sprawiedliwość oraz łaskę ulotniły się na boisku. A jej szczęście zostało odebrane wraz z życiem brata. Upiła kolejnych kilka łyków, próbując zdusić smutek, który zagnieździł się w jej sercu. Miała wrażenie, że już nigdy nie będzie szczęśliwa, zupełnie, jakby wyssano z niej dusze i wszystkie dobre uczucia. Alkohol palił ją w gardło, ale nie równało się to z bólem, jaki odczuwała psychicznie.
— Przepraszam, przepraszam... — zapłakała, opierając się o kamień. Kolana podciągnęła do piersi, oplatając nogi rękami. Wpatrywała się w ciemną wodę, wyjątkowo łagodną, zapraszającą w swoje objęcia. Miała ochotę rzucić się w przepaść, poczuć jak zimna ciecz zalewa jej ciało, pozwolić, by zabrało ją bezkresne morze.
Powoli zaczynało szumieć jej w głowie. Alkohol działał, jednak nie tyle, by poczuła się lepiej. Wręcz przeciwnie, napierało na nią coraz więcej uczuć, z którymi nie dawała sobie rady. Tak bardzo pragnęła się od tego wszystkiego odciąć, że w tym momencie zrobiłaby wszystko. Serce szalało jej w piersi, obrazy przelatywały jej przed oczami i nie potrafiła ich wymazać. Zacisnęła mocno powieki, przykładając butelkę do ust.
Niech to się skończy, błagała w myślach, powtarzając te słowa jak mantrę. Proszę, Boże, spraw, żeby to się skończyło. To boli. To tak bardzo boli... Szloch wstrząsnął jej ciałem tak mocno, że na chwilę odebrało jej dech. Odkaszlnęła, by po chwili zanieść się płaczem.
Pojedyncze krople deszczu zaczęły spadać z nieba, ale ona nie ruszyła się z ziemi. Tej nocy nic nie sprawi, że wróci do domu. Nie mogła, a przede wszystkim nie chciała siedzieć w miejscu, które przywoływało wspomnienia. Gdyby pieniądze jej na to pozwoliły, już byłaby w drodze na drugi koniec świata, byle tylko uciec od miasteczka, które na każdym kroku przypominało jej brata. Dom, który niegdyś był jej oazą, teraz stał się ostatnim miejscem, w którym chciała przebywać. Bała się, że wkrótce wszyscy zaczną ją obwiniać, a ona w tym poczuciu winy utonie.
Deszcz nabierał na sile, a ona zaczynała drżeć. Nie wiedziała, ile czasu siedziała bez ruchu, wgapiając się przed siebie. Z daleka widziała, jak plaża pustoszała, a impreza na dole dobiegała końca. Nie miała przy sobie telefonu, który został zabrany jako dowód w sprawie. Nikt nie mógł się z nią skontaktować. A i ona tego wcale nie chciała. Potrzebowała samotności, spokoju, by móc rozpaczać. Płakała i wbijała puste spojrzenie w niebo naprzemiennie, co rusz upijając tequilę. Choć było jej już niedobrze, nie przestawała wciskać w siebie alkohol. Miała wrażenie, że faktycznie jej pomagał. Jej myśli zaczynały odlatywać w innym kierunku, a po chwili w głowie zapanowała pustka. Serce jej się uspokoiło i nawet nie miała ochoty już krzyczeć. Przymknęła na chwilę powieki, by rozkoszować się ciszą, która zapadła w jej umyśle.
— Amaro...
Odbierała wrażenie, że głos, który usłyszała, pojawił się jedynie w jej głowie. Kiedy jednak poczuła delikatny dotyk na ramieniu i uchyliła powieki, ujrzała przed sobą zmartwioną twarz Xaviera. Krople deszczu skapywały z przemoczonych włosów, a policzki miał zaczerwienione z zimna. Wzrok jej się lekko rozmazywał i nieco kręciło jej się w głowie, podparła się więc dłonią o ziemię. Nagle odczuła zmęczenie.
— Odwiozę cię do domu — zaproponował łagodnie, splatając jej zmarznięte palce ze swoimi. Nie przerywając kontaktu wzrokowego, drugą ręką wyrwał jej prawie opróżnioną butelkę tequili. Xavier nie zdążył poznać Amary tak dobrze, jakby sobie życzył, wiedział jednak, że wcześniej miała problemy z alkoholem. Oraz że problem ten się powtarzał. Poprzednim razem jak i tym uciekała w tej sposób od bólu związanym z odejściem Chrisa. Nie mógł patrzeć na nią upijającą się do przytomności, bo widok ten przypominał mu ojca. Dobrze wiedział, jak alkohol mógł zniszczyć życie nie tylko swoje, ale również wszystkich wokół.
Amara pokręciła powoli głową, nieobecne spojrzenie wbijając w morze. Nie przywiązywała wagi do tego, jak było jej zimno, dopóki nie zaczęła dygotać. Nie miała najmniejszego zamiaru wracać do domu, wolała zmarznąć na śmierć na tym właśnie klifie, niż mierzyć się z rozpaczą bliskich oraz winą, jaką ją obarczali. Nie czułaby się dobrze leżąc w swoim łóżku, czując zewsząd obecność Christophera. Inaczej — nie poradziłaby sobie.
— Zostaw mnie. Po prostu mnie zostaw — wymamrotała, z trudem utrzymując powieki otwarte. Chciało jej się spać, oczy same jej się zamykały, szumienie w głowie sprawiało, że nie mogła skupić się na niczym innym. Całe jej ciało mrowiło w odprężający sposób.
Xavier przytulił ją do siebie, a gdy jej głowa ulokowała się na jego ciepłej klatce piersiowej, odpłynęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z cichym westchnięciem oparł się o kamień, wyciągając długie nogi przed siebie. Objął ją ramieniem, a wtedy ona mocno się w niego wtuliła.
Powinien na nią nakrzyczeć, kazać się ogarnąć, zmusić do natychmiastowego wytrzeźwienia. Nie mógł jednak oczekiwać że w kilka godzin po śmierci brata przetrawi to i poczuje się lepiej. Ciężko było patrzeć mu na rozpacz innych, współczuł Amarze, jej rodzicom oraz Britt, nie mógł jednak smucić się razem z nimi, ponieważ wcale nie znał Chrisa. A raczej znał, ale jedynie z tej złej strony. Jednak pomimo tego, że dla Xaviera nie był dobrym człowiekiem, z całą pewnością nie zasłużył na los, jaki go spotkał. A Amara nie zasłużyła na cierpienie, jakiego doznała.
Wyciągnął z kieszeni bluzy swoją komórkę. Skoro nie mógł zmusić Amary do powrotu do domu, a zejście z nią na dół było zbyt niebezpieczne, musiał wymyślić inny plan, by nie zamarzli na cholernym klifie.
Do: Oliver
Jestem z Amarą na klifie. Przynieś koce, jedzenie, wodę, tabletki przeciwbólowe i ciepłe ubrania. Proszę.
Oliver wiedział. Tak właściwie wszyscy już wiedzieli. Gdy Amara wyglądając jak śmierć pojawiła się na plaży i wykrzyknęła Roxanne prosto w twarz, co się stało, plotki rozeszły się w błyskawicznym tempie. Całe miasteczko dowiedziało się o zdarzeniu na balu. Stąd też dostał informację, gdzie podziała się Amara. To Even do niego zadzwonił, pijany i zmartwiony wypytując, jak do tego doszło. Nie wyjaśnił mu szczegółów, wiedząc, że Evansowie woleliby zachować je dla siebie.
Przyjaciel pojawił się po prawie czterdziestu minutach ze sportową torbą wypchaną aż po brzegi. Xavier na jego widok odetchnął z ulgą, bo przez ten czas nogi zdążyły mu zdrętwieć trzy razy, a telefon prawie rozładować. Było już chwilę po trzeciej, chłodny wiatr targał ich włosami, a pojedyncze krople deszczu spadały z nieba co jakiś czas. Marzył o powrocie do ciepłego łóżka, jednak jeśli Amara uparła się tkwić właśnie na tym klifie, to on musiał tu tkwić razem z nią.
— Wszystko w porządku? — zapytał szeptem Oliver, kucając przed przyjaciółmi. Zerknął zaniepokojony na śpiącą Amarę, od której cuchnęło alkoholem. Nie mógł wyobrazić sobie, w jak wielkiej rozsypce teraz była. Strata najbliższej osoby nigdy nie była lekka, żałoba była jedną z najtrudniejszych części życia.
— Zostanę z nią dopóki się nie obudzi — odparł szeptem Xavier, odpinając jedną ręką torbę. Pociągnął nosem przy kolejnym podmuchu wiatru. Prawie godzinę siedział już na zmokniętej ziemi, przytulając do siebie równie zmokniętą dziewczynę. Zamarzał z zimna, a zaróżowione policzki były tego niezbitym dowodem. Pogoda w Mysitic była jak rosyjska ruletka.
Oliver pomógł wyciągnąć gruby koc — przyniósł największy, jaki tylko znalazł, po czym dokładnie oplótł nim dwójkę przyjaciół. Na głowę Amary założył czapkę, by uchronić ją przed zachorowaniem. Wciąż miała mokre włosy. Rzucił Xavierowi paczkę ulubionych chpisów i energetyka. Zadbał o wszystko, co najważniejsze.
— Na pewno nie chcecie wracać? Mogę ci pomóc ją znieść — zaproponował ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy. Blond włosy falowały mu na wietrze.
— Nie, stary. Jest dobrze. — Xavier pokręcił głową, zerkając na oddychającą powoli Amarę. Dłoń zaciskała na jego bluzie, a twarz schowała w jego ramieniu. Wyglądała na spokojną, choć w środku szalał w niej niepohamowany chaos, o którym doskonale zdawał sobie sprawę. — Zadzwonię, jak będę potrzebował pomocy.
— Okay. Trzymaj się. Przykro mi, Xavier, musiałeś...
— Daj spokój. Pogadamy innym razem — przerwał przyjacielowi, kręcąc znacząco głową. Nie potrzebował rozmowy, nie musiał niczego przetrawiać. Jemu nic nie było, już wcześniej widział okrucieństwo, więc śmierć nie robiła na nim wrażenia, pomimo że czyniło to z niego bezdusznego.
Oliver posłał przyjacielowi ostatnie, ostrożne spojrzenie, po czym wrócił na dół, zostawiając go samego ze śpiącą pijaną koleżanką. Koleżanką, przyjaciółką, kimś więcej... Sam nie wiedział, kim dla siebie byli oraz kim będą. Ta noc zmieniła wszystko i dzień w dzień będzie zmieniała jeszcze bardziej.
Ta noc była początkiem końca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro