2. Nadzieja
Will marzył o tym, że kiedyś do sierocińca zgłosi się jego ojciec, wybawiając go od za dużych ubrań i dzieci drwiących z jego piegów. Wmawiał sobie, że jego tata przecież gdzieś tam jest. Ostatecznie gdzieś być musiał.
Może to i naiwne, może i głupie, jednak przez cały czas w przytułku dla dzieci spędzony kurczowo trzymał się tej myśli.
Padał deszcz.
Chłopiec siedział na obdrapanym z białej farby parapecie, patrząc w szybę. O okno głośno bębniły krople wody, rozmyłszy cały świat za nim widziany, niby stawiając Willa na przeciw krzywego zwierciadła.
- Will - wraz z głośnym skrzypnięciem otwieranych drzwi, chłopiec usłyszał dobrze znany głos pani Mallacent - To do ciebie - drobne serce chłopca zabiło mocniej. Czyżby ktoś nareszcie zauważył jego istnienie? Zerwał się z miejsca, podbiegając do kobiety, która wysiliła się na cierpki uśmiech - Zapraszam do holu.
Solace już spokojniejszym krokiem udał się do szarego, wysprzątanego holu sierocińca, gdzie przodem do niego stała dwójka ludzi. Mężczyzna był słusznej budowy, z elegancko przystrzyżonymi, kręconymi włosami. Kobieta miała krótką, blond fryzurę i uroczy uśmiech. Wydali się chłopcu nad wyraz sympatyczni.
- Ty pewnie jesteś Will, prawda? - spytała, mrugnąłszy do niego przyjaźnie.
Solace tylko skinął głową.
-Cóż, ja jestem Audrey Jones, a to mój mąż, Sam. Powiem to wprost, chcielibyśmy cię stąd zabrać.
Oblicze Willa, jeszcze przed chwilą nieufne i pochmurne, w jednym momencie rozjaśnił szeroki, szczery uśmiech.
- Naprawdę?!- wykrzyknął, nie kryjąc ekscytacji. Kobieta zaśmiała się, zasłaniając usta dłonią o szczupłych palcach.
- Naprawdę.
Adopcja, trudna sprawa. Will wiedział, że nie załatwią tego z dnia na dzień, jednak sama myśl o tym, świadomość, że gdzieś na ziemi ktoś mógł myśleć o nim czule, być jego rodziną, napawała chłopca euforią.
Wśród szarych ścian tamtego dnia słychać było śmiech, tak rzadko przytułek zaszczycający.
To jeszcze żyje!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro