Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdzial 1

Patrzyłem martwo w lustro, przyglądając się z umiarkowanym zainteresowaniem swojemu odbiciu. Nie byłem pewien czy to co widzę mnie satysfakcjonuje, ale z reguły niewiele rzeczy mnie satysfakcjonowało, więc stwierdziłem że być może nie powinienem dłużej tego analizować. Moje odbicie nie było czymś czego bym nie lubił, ale chciałem prezentować się idealnie, chociaż chyba sam do końca nie wiedziałem co to oznacza. Nie mniej jednak bycie idealnym we wszystkim było fundamentalnym i niezwykle istotnym elementem mojego życia. Moim być albo nie być. Od tego jak bardzo perfekcyjny byłem ja sam, oraz to co robiłem -  mój wygląd, moje stopnie, moje zachowanie, nawet sposób w jaki oddychałem – odkąd tylko pamiętam zależało zbyt wiele.

Zaczesałem włosy do tyłu, przesunąłem palcami po policzkach po czym zarzuciłem na ramiona koszulę, skrupulatnie zapinając wszystkie guziki. Wygładziłem materiał i złapałem za ciemną marynarkę wychodząc ze swojego mieszkania.

- Dzień dobry, panie Anderson! – wykrzyknął na powitanie Benjamin, konsjerż pracujący w apartamentowcu w którym mieszkałem, więc skinąłem głową kierując się do wyjścia. – Pana auto już czeka. Potrzebuje może pan czegoś jeszcze?

- Nie – odparłem sucho, dając mu napiwek.

- Bardzo dziękuję, panie Anderson, miłego dnia! – dodał, a ja odburknąłem coś w odpowiedzi i wsiadłem do auta, aby ruszyć do pracy. Strzepnąłem niewidzialny pyłek z czarnego kokpitu i westchnąłem z irytacją.

Czekał mnie dzisiaj długi dzień, co zbudzało moją niechęć, chociaż teoretycznie naprawdę lubiłem to czym się zajmowałem. Ogólnie rzecz ujmując byłem dobry w rządzeniu ludźmi. Lub zarządzaniu. Jak zwał tak zwał.

Byłem dyrektorem do spraw marketingu w Janson&Warren -  jednej z największych agencji reklamowych w Nowym Jorku i właśnie dopinałem ważny projekt z ogromnym koncernem farmaceutycznym, więc musiałem zwołać zebranie i sprawdzić czy wszystko przebiega po mojej myśli.

Jeśli cały proces odbędzie się perfekcyjnie i bez żadnych komplikacji, mogłem udać się na krótkie wakacje. Nie pamiętałem kiedy byłem na urlopie, więc kilka dni na jakiejś gorącej wyspie w towarzystwie wysokoprocentowego alkoholu i pięknych kobiet brzmiało nienajgorszej.

Właśnie wtedy przypomniałem sobie o Emmie i w myślach zapisałem kolejny podpunkt na mojej wyimaginowanej liście do odhaczenia przed ewentualnym urlopem – Jak najszybciej zakończyć tę farsę.

Zaparkowałem pod firmą i wszedłem do środka, po chwili znajdując się przed swoim gabinetem

- Dzień dobry, Panie Anderson! – zawołała moja sekretarka Kate, która gdy tylko mnie dostrzegła wystrzeliła zza swojego biurka i ruszyła z kawą w moim kierunku. -  Pana ulubiona. Czarna. Mocna. Gorzka.

- Dziękuję -  odparłem chwytając za gorący kubek.

- Ależ nie ma za co… Ma pan może ochotę na pączka? – zapytała wyszczerzając się podejrzanie szeroko – Sama zrobiłam…

- Kate. Czy ja wyglądam ci na kogoś kto je pączki?

Kate zamrugała i przejechała wzrokiem po moim ciele.

- Nie, panie Anderson. Jestem pewna, że je pan tylko zdrową żywność…

- Zwołaj…

- Idealnie zbilansowaną. Bezglutenową. Dietetyczną. Bez substancji kons...

- Kate! Zwołaj zebranie. Za piętnaście minut – przerwałem jej i wszedłem do swojego gabinetu, wypiłem kawę przeglądając dokumenty, a potem ruszyłem do konferencyjnej, gdzie wszyscy już czekali.

- Gówniana witamina c -  powiedziałem na przywitanie, a pracownicy popatrzyli na mnie z konsternacją pomieszaną z irytacją i lekkim przerażeniem. Czyli jak zwykle – To małe gówno jest wszędzie. Wszyscy sprzedają witaminę c. W każdym supermarkecie znajdziecie pierdyliard preparatów, w aptekach jeszcze więcej, można kupić ją za dolara, czasem mniej, więc dlaczego, do cholery, ktoś ma kupować pieprzoną witaminę c, za pięćdziesiąt baksów? – zapytałem i zamrugałem oczekująco.

Samuel z działu produkcyjnego zgłosił się nieśmiało.

- Ponieważ, ma znacznie lepszą wchłanialnosić…

- Nie – przerwałem mu. - Ponieważ my ją reklamujemy. I my mamy wmówić ludziom, że ta mała, cholerna tabletka to ich być albo nie być. Brak chorób. Odporność jak u pieprzonego Eskimosa i lepsze jutro. Zdrowie ich dzieci, nadpłata kredytów hipotecznych, brak problemów, uśmiech i pełnia życia… Mają uwierzyć, że jeśli kupią nasz produkt…

- Panie Anderson? – Kate wpadła do konferencyjnej przerywając moją wypowiedź, a ja zerknąłem na nią z niedowierzaniem – Bardzo przepraszam, ale dzwoni pana mama…

- Moja… mama…? – spytałem nie mając pewności, czy przypadkiem się nie przesłyszałem – I przerywasz mi w środku ważnego spotkania, bo dzwoni moja… mama? Czy ja ci wyglądam na dziewięciolatka? – dodałem głośniej, a Kate zrobiła się zupełnie czerwona.

- Nie. Oczywiście, że nie. Poinformowałam ją o spotkaniu, ale mówi że to niesłychanie ważne i musi pan podejść do telefonu. Natychmiast.

- Miała wypadek? Mówiła ci o co chodzi? – zapytałem z lekkim niepokojem.

- Nie, pańskiej mamie nic nie jest… I tak, mówiła mi, ale nie mogę przekazywać panu takich informacji i to jeszcze publicznie - odpowiedziała patrząc na mnie wymownie.

Prawda była taka, że moja matka miała bujną wyobraźnię i często dramatyzowała z byle powodu. Była histeryczką z wiecznym wahaniem nastrojów i gdybym miał dostosować swoje sprawy do jej wyimaginowanych problemów, nigdzie bym nie zaszedł. Albo skończył  szpitalu psychiatrycznym.

- Posłuchaj Kate, masz natychmiast powiedzieć mi o co chodzi, to polecanie służbowe. Nie mam czasu na bzdury. Ja sam zdecyduję, czy w związku z tym wydarzeniem, mam przerwać ważną dyskusję i marnować cenny czas nas wszystkich, rozumiesz? - odparłem ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.

- Skoro naprawdę pan tego chce... Tylko proszę nie mieć do mnie później pretensji, to naprawdę sprawa, którą powinna przekazać panu bliska osoba na osobności. Jest pan pewien?

- Kate, jeszcze sekunda...

- Dobrze! Pański ojciec nie żyje. Bardzo mi przykro. Mogę powiedzieć pana mamie, że podejdzie pan do telefonu?

Popatrzyłem na Kate ze zdziwioną miną. Czy moja matka oszalała? To chyba jakieś żarty. To było tak irracjonalne, że aż parsknęłam śmiechem. Wszyscy popatrzyli na mnie w niemym zdziwieniu.

I tak mieli mnie za bezdusznego, lodowatego dupka, teraz za pewne pomyślą, że na dodatek jestem szaleńcem wybuchającym śmiechem na wieść o śmierci własnego ojca.

No cóż jaka szkoda, że miałem do gdzieś. Zresztą podobnie jak przed chwilą usłyszaną informację.

- Powiedz mojej matce, że nie mam teraz czasu. Zadzwonię do niej po spotkaniu. -  Kate rzuciła mi zszokowane, oskarżycielskie spojrzenie i bez słowa wyszła z sali.

Westchnąłem zniecierpliwiony i mimo zmieszanych spojrzeń współpracowników wróciłem do dyskusji. Kiedy po jakimś czasie wszystko było dopracowane do ostatniego szczegółu, poszedłem do swojego gabinetu i poprosiłem o połączenie z mamą.

Nie miałem pojęcia co jej znowu odbiło. Liczyłem tylko, że to nie kolejna depresja.

Odebrała po pierwszym sygnale.

- River, jak mogłeś mnie tak zbyć? – przywitała mnie obrażonym tonem.

- Dzwonisz w trakcie ważnego spotkania i to jeszcze po co? Żeby powiedzieć mi, że ojciec nie żyje? Kpisz sobie ze mnie?

- Nie mów do mnie w ten sposób. Jestem twoją matką.

- Aha. To może jako moja matka, powinnaś wiedzieć, że dla mnie ten człowiek umarł już dawno temu?

- River, nie mów w ten sposób, to mimo wszystko był twój ojciec ...

- Nie widziałem go od dwudziestu trzech lat, a mam dwadzieścia sześć! Był dla mnie zupełnie obcy, czego ode mnie oczekujesz, żeby było mi przykro? Mam to w dupie!

Zacisnąłem szczęki tak mocno, że poczułem jak zęby rozcinają skórę na policzkach. Metaliczny posmak krwi wypełnił moje usta.

Nienawidziłem mojego ojca. Nienawidziłem go za to, że mnie nie chciał, że nigdy nie uznał mnie za kogoś godnego jego uwagi i czasu. Że przez te wszystkie lata nie znalazł nawet jednego cholernego dnia, aby mnie zobaczyć.

Historia mojego dzieciństwa jest raczej mało ciekawa, a jeszcze bardziej nudna i rozczarowująca jest historia mojej relacji z „ojcem” -  jeśli w ogóle powinienem go tak nazywać.

Rodzice poznali się, kiedy byli bardzo młodzi. Mama wyjechała na kilka tygodni do rodziny w Nevadzie. Ojciec był tam akurat na targach bydła, czy czymś równie idiotycznym. Tak czy inaczej całość jest mocno żenująca - miłość od pierwszego wejrzenia, atak ogłupiających hormonów, szybki ślub i ciąża. Matka porzuciła dla niego wszystko, oszalała na jego punkcie. Wyprowadziła się z Nowego Jorku, zostawiając rodzinę, studia, plany i nieźle zapowiadająca się karierę po to, aby pomagać mu na farmie, doić krowy, taplać się w błocie, no i oczywiście rodzić jego dzieci. Dla mnie każdy kto robi coś równie głupiego, dla jakiegoś bezsensownego zauroczenia sam prosi się o kłopoty, ale co mam powiedzieć?  Nie wiem co jej odbiło, ale musiała być w totalnym amoku.

W ten sposób powstałem ja. Ojciec dostał pierworodnego, wymarzonego syna, a matka depresję. Chyba nie radziła sobie na tym zadupiu, z dala od rodziny, z małym dzieckiem, mężem którego całe dnie nie było w domu i masą obowiązków. Nie winiłem jej za to. Ponoć pewnego dnia spakowała nas, informując ojca, że wyjeżdżamy do Nowego Jorku. Nie wiem, czy nas zatrzymywał, czy się starał. Nie pamiętam, czy przytulił mnie na pożegnanie. Wiem tylko, że nigdy więcej go nie zobaczyłem.

Na początku, kiedy byłem mały, czekałem na telefony od niego. Opowiadałem mu wszystko, a on słuchał. Był trochę dziwny, ale miły, lubiłem to. Wiedziałem, że po zaskakująco krótkim czasie założył drugą rodzinę, miał jeszcze jedno dziecko, syna. Syna, dla którego miał czas, syna którego widział codziennie, grał z nim w piłkę i z którym chodził nad jezioro. Nienawidziłem tego. Prosiłem go, aby przyjechał do mnie, bo mama za nic nie chciała lecieć do Utah i konfrontować się z jego nową żoną. Ale nigdy się nie zjawił.

Matka non stop miała depresje. Odkąd pamiętam musiałem się nią opiekować, nawet kiedy po wielu latach pojawił się Bob, jej drugi mąż. Kochałem ją, ale nie rozumiałem co się z nią dzieje i potrzebowałem pomocy. Nie miałem szansy być dzieckiem. Od zawsze musiałem martwić się o mamę, o to czy będzie zdrowa, patrzeć jak płacze i przechodzi załamania nerwowe, pocieszać ją i być dla niej oparciem. To on powinien się nami opiekować. To powinien być jego obowiązek, a nie mój.  Ale ojciec w ogóle się tym nie przejmował. Miał nas gdzieś, a we mnie z każdym rokiem rósł żal, poczucie niesprawiedliwości i nienawiść. Kiedy byłem trochę starszy i już sam mogłem go odwiedzić nie miałem na to najmniejszej ochoty. Nie odbierałem od niego telefonów, nie czytałem listów, wymazałem go ze swojego życia. A teraz on nie żyje. Wypuściłem drżący oddech. Walić to. Mam to w dupie.

Moje przemyślenia przerwał spokojny głos mamy.

- Synu, ja wszystko rozumiem, masz prawo być wściekły, ale ja też nie jestem bez winy… Tata był inny, on… Myślę, że on naprawdę cię kochał. - Parsknąłem śmiechem.

- Tata kochał Raya, daj spokój mamo, koniec tematu. Umarł i tyle, dla nas to niewielka różnica. I tak nigdy go nie było. Wiem, że kiedyś go kochałaś i jest ci przykro, ale musisz się z tym pogodzić…

- On przepisał ci wszystko co miał River, cały swój majątek. Stadninę, ranczo wszystko to, na co tak ciężko pracował, co tak bardzo kochał, teraz jest twoje, synu…

Że co? Na cholerę mi jakieś pieprzone ranczo?

- O czym ty mówisz, po co miałby robić coś takiego? Może popadł w długi i nie chce, żeby jego synalek miał kłopoty, więc przepisał to na mnie, żebym to ja radził sobie z problemem?

- River przestań! To prawdziwy majątek! Farma ojca jest warta mnóstwo pieniędzy, włożył w to całego siebie, nigdy nie miał żadnych długów, weź prawnika sam się przekonasz! On kochał tą ziemię, synu!

- Na pewno bardziej niż mnie. Mamo, nie chcę tego. Jeśli faktycznie coś mi przepisał, po prostu to sprzedam…

- Ani mi się waż, złamiesz mi serce!

- Czy ty oszalałaś? Co ja mam z tym zrobić? Za nic w świecie nie polecę do Utah, nie ma na to szans….

- River…

- Mamo, nie! Zresztą, co ci odbiło? Całe życie cieszyłaś się, że nie mieszam się w sprawy ojca i nie próbuję złapać z nim kontaktu, że pogodziłem się z tym, że mnie nie chciał…

- Synu, proszę cię, albo umrę z wyrzutami sumienia! – wykrzyknęła, a ja ścisnąłem nasadę swojego nosa starając się zachować cierpliwość.

- Z tego co wiem masz się świetnie…

- Poleć tam tylko, załatw wszystkie sprawy, przyjmij ten dar, proszę. Kiedyś będziesz żałował, ale będzie już za późno. Ja żałuję! Byłam taka głupia!

O Boże, zaczyna się… Schowałem twarz w dłoniach i zagryzłem dolną wargę.

- River, czemu nic nie mówisz? ...Posłuchaj, wiem, że to trudna decyzja i nie musisz się spieszyć. Ale błagam, chociaż to przemyśl. Tak bardzo mi na tym zależy. Teraz masz mieć trochę wolnego w pracy, będzie okazja, żeby tam polecieć, załatwić wszystko. To scheda po twoim ojcu, który, mimo że cię nie widywał, to kochał cię i myślał o tobie. Pokazał to przepisując ci wszystko co miał, pominął Raya…

- Jakoś ciężko mi w to uwierzyć…

- Podobno Ray ma przepisany tylko niewielki dom, w którym mieszka. Jego matka również jest właścicielką innego rancza, należącego do jej rodziny, więc nic mu nie będzie…

- Mam to w dupie.

- To ci się należy! Zrób to dla mnie, to tylko kilka dni, proszę cię…

Mama wiedziała, że zrobiłbym dla niej wiele. Ale naprawdę nie chciałem lecieć do Utah. Jednak miała rację pod jednym względem. To mi się należało. Byłem jego dzieckiem, które olewał przez ponad dwadzieścia lat. Nigdy nic od niego nie dostałem. Nawet jeśli nic od niego nie chciałem i sam radziłem sobie świetnie, to nie zamierzałem odrzucać spadku. Oczywiście jeśli taki w ogóle istniał, a mojej matki nie poniosła wyobraźnia.

Jeśli jakimś cudem mama miała rację, to musiałem wszystko dokładnie przemyśleć. Mógłbym wyznaczyć osoby sprawujące opiekę nad majątkiem ojca, a wpływy z farmy po opłaceniu pracowników wchodziłyby na moje konto. Nie musiałbym w ogóle ruszać tych pieniędzy, ale nie stanowiłby przecież problemu. Mógłbym wpłacać je na jakąś fundację na przykład na dzieci porzucone przez własnych rodziców, albo tak jak robiłem to do tej pory – na dzieciaki dotknięte różnymi chorobami.  Tak, to przynajmniej przyniosłoby coś dobrego.

- Dobrze, polecę tam, ogarnę wszystko najszybciej jak się da i wracam. Nie odrzucę spadku ani nie oddam go w obce ręce, okej? Oczywiście jeśli to wszystko to nie jedynie stek bzdur wyssanych z palce. No i najpierw wszystko muszę dokładnie sprawdzić... -

Mama zachlipała ze wzruszenia w słuchawkę.

- Dziękuję ci synu, jestem z ciebie taka dumna… –  zrobiło mi się trochę niedobrze. Byłem skrajnie mało wylewną osobą, a wszelkie zyzania uważałem za żenujące i zawstydzające, więc naprawę nie chciałem aby matka się rozkręcała i szlochała mi w słuchawkę.

- Daj spokój, wyluzuj i przestań się dołować. Pozdrów Boba i Betty, wpadnę do ciebie za kilka dni, okej?

- Do zobaczenia, River!

Rozłączyłem się i odchyliłem głowę do tyłu, ciężko oddychając.

Właściwie to nie mogłem uwierzyć, że się na to zgodziłem.

W co ja się do cholery wpakowałem...?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro